Na koniec świata i jeszcze dalej! Istotnie, czeskie Brno może być końcem świata dla kogoś, kto, aby przyjechać na ten konwent, musiał przebyć łącznie trzy kraje. Czy warto było spędzić 16 godzin w autobusie w jedną stronę, aby znaleźć się na Animefescie?

Jadąc do Czech nie byłem jakoś szczególnie superpozytywnie nastawiony do całej imprezy. Wciąż w odmętach pamięci tkwiły mi wspomnienia z ubiegłorocznego Pyrkonu, a ponieważ wiedziałem, że Animefest ma być konwentem podobnego formatu, nie ekscytowałem się zbytnio. Ale cóż, najpierw trzeba było konwent przeżyć, żeby móc ocenić ogólne wrażenia.

Do Brna przyjechaliśmy dwa dni wcześniej, więc mieliśmy sporo czasu na zaaklimatyzowanie się i rozejrzenie po okolicy. Ja w samych Czechach ostatni raz byłem dwadzieścia lat temu, więc nie pamiętałem zbyt wiele. Z przyjemnością słuchałem (podsłuchiwałem) ludzi rozmawiających po czesku i cóż – po trzech dniach w sklepie byłem w stanie zrobić zakupy i dogadać się (i nie była to samoobsługa). Podobieństwo języka polskiego i czeskiego jest sporym atutem, szczególnie dla tych ludzi, którzy słabo mówią po angielsku, ale jednocześnie chcieliby się wybrać na konwent za najbliższą zagranicę, żeby spróbować czegoś nowego. I tutaj zdecydowanie polecę Czechy.

Sam conplace nie znajdował się szczególnie daleko, z dworca można było dostać się tam tramwajem w ok. 15 minut, do tego wysiadało się praktycznie pod samym wejściem na targi. Natomiast trochę słabe było to, że z dworcem łączyła go tylko jedna linia. To trochę dziwne, jak na kompleks, w którym odbywają się wszelkiego rodzaju imprezy międzynarodowe.

Akredytacja zaczynała się od godziny 16, natomiast sam konwent oficjalnie ruszał o 18 w piątek. Kolejka była naprawdę długa i widać ją było z daleka już podjeżdżając tramwajem. Ponieważ byliśmy tam większą grupą, rozdzieliliśmy się – ja udałem się do kolejki dla prasy, natomiast reszta znajomych wtopiła się w czeskolejkon. Moja część przesuwała się szybko, ale wiadomo – było znacznie mniej ludzi. Sądząc po czasie, po jakim na conplace weszła reszta grupy, organizacja wypadała naprawdę dobrze, bo wejście w zaledwie godzinę, przy polskich realiach, brzmi niemal niewiarygodnie. Niestety, przy akredytacji organizatorzy nie byli przygotowani na osobne wejściówki dla VIPów/prasy i musieliśmy się po nie wrócić wieczorem. Ale to mały minus przy znacznie liczniejszych plusach – w pakiecie przy wejściu dawali informator konwentowy z planem i opisami atrakcji. Był mały i bardzo klarowny, wszystko mieściło się na dwóch stronach i nie trzeba było przewracać kartek, żeby popatrzeć na tabelkę, co, gdzie i o której godzinie. To duży plus, zwłaszcza, gdy znów sobie przypomnę nieszczęsne pyrkonowe plany… Poza tym, po uważniejszym wczytaniu się w opisy atrakcji szybko zauważyłem, że Czesi, tak samo jak Polacy, lubią panelom nadawać tytuły mylące lub nic niemówiące o ich treści, więc żeby wiedzieć, o czym będzie prelekcja, trzeba poczytać, bo inaczej trafi się na coś, czego się zupełnie nie spodziewa.

Podobało mi się, że konwentowicz nie dostawał identyfikatora do zawieszenia sobie na szyi, bo zawsze łatwo go zgubić czy podrzeć, ale różnokolorowe opaski, blokowane na metalowe zaciski. I te opaski wystarczały, żeby wejść na teren konwentu. Nie trzeba się też było obawiać, że zacisną się za mocno, jak np. w przypadku zacisków plastikowych, których potem nie można poluzować i jedynym wyjściem jest przecięcie opaski – metal jest znacznie bardziej elastyczny. Poza tym dostępne były paski w czterech barwach, a każda z nich miała inną tematykę (można było je sobie wybrać wedle uznania). Nie wiem, jakie były inne, ale ja wziąłem błękitną – ta była przeznaczona dla ludzi, którzy najwięcej czasu spędzają na social media, czyli właśnie dla mnie.

W piątek nie było za bardzo co robić, więc można było na spokojnie ogarnąć całą przestrzeń – a tej nie brakowało. W sobotę ludzi było oczywiście więcej, jednak mimo to wewnątrz budynku można było się swobodnie poruszać. Działały szatnie – można było zostawić swoje toboły i nie taszczyć ich ze sobą cały czas. Szatnie były obsługiwane przez panie szatniarki, a nie przez helperów, i nie były przepełnione. Wszędzie było bardzo czysto: nie było śmieci. Może to wskazuje na dobrą mentalność Czechów, ale wszystko wędrowało do koszy na śmieci i z tych koszy śmieci wcale się nie wysypywały, jakby worków w ogóle nie zmieniano. Nie było też uwalonych i zapchanych toalet okupowanych przez dziewczyny – jak wchodziłeś do męskiej, to byli faceci i basta, żadnego „dziewczynom to do męskich wolno, ale chłopakom do damskich to już nie”. Czysto, czysto i jeszcze raz czysto. Przy tym wszystkim helperów praktycznie w ogóle się nie zauważało, co nie znaczy, że ich nie było. Ja zauważyłem ich dopiero na konkursach cosplay – uwijali się naprawdę szybko, dokładnie znali swoje zadania i działali natychmiast, a do tego (tu zdziwienie) nie byli rozstawiani po kątach przez organizatorów.
Konkursy cosplay były dwa – pierwszy był dla debiutów, drugi dla profesjonalistów. Obejrzałem oba od początku do końca. Debiuty widziałem na telebimie, który był świetnym rozwiązaniem, na dodatek doskonale umiejscowionym. Można było stołować się i jednocześnie z daleka oglądać. Do tego poustawiana była niemała ilość krzeseł, więc ludzie mogli sobie dowolnie siadać (nie na podłodze!) i jeszcze było miejsce. Telebim był świetnym rozwiązaniem dla tych, którzy nie dostali się pod główną scenę. Co prawda miejsca w sali scenowej nie było jakoś super dużo, ale telebim bynajmniej nie ujmował występom jakości.
W debiucie wzięło udział trzynastu cosplayerów i szczerze mówiąc – gdyby nie przyznali się, że były to ich pierwsze stroje, to w życiu bym nie pomyślał, że to nie są profesjonaliści. Poziom naprawdę wysoki. Szczególnie zwróciło moją uwagę to, że całkiem sporo cosplayerów było płci brzydkiej. I nie przeszkadzało im robienie postaci kobiecych (oj tak, na można było spotkać naprawdę całe mnóstwo trapów…). To mi uświadomiło, że Czesi są bardziej tolerancyjni. O ile polskie środowisko konwentowe jest przyzwyczajone do wszystkiego, co świat ma do zaoferowania i niczemu się nie dziwi, o tyle jednak chłopak, który chce zrobić cosplay postaci kobiecej, musi mieć naprawdę sporo odwagi, dystansu i wytrzymałości, żeby podczas paradowania w swoim stroju przyjmować bombardowanie różnego rodzaju epitetami nawiązującymi do części napędowej roweru. Może to tylko moje zdanie, może tylko ja miałem pecha trafiać na takie przypadki nietolerancji w fandomie, ale w Polsce szybko nauczyłem się, że dziewczyna robiąca cosplay męski jest ok, ale chłopak w żeńskim już nie. Przydałoby się brać przykład z Czechów. Ale to nie jest jedyna rzecz, jakiej można się od nich uczyć. Czesi też nie wydziwiają i nie naskakują na innych cosplayerów, którzy np. nie uszyli strojów sami, lecz zamówili je z Internetu. Liczy się zabawa i przyjemność płynąca z wcielenia się w ulubioną postać, a jeśli ktoś uprawia cosplay jako sztukę, jego miejsce jest zdecydowanie na scenie.

I à propos sceny – jeśli chodzi o debiuty, trzynastu cosplayerów to zrozumiała liczba. Zdziwiło mnie jednak to, że do głównego cosplayu zgłosiło się jedynie piętnaście osób/grup. Nie wiem, czy to świadczy o skromności Czechów, czy może o ich nieśmiałości… Ale ta liczba jest jednak dość mała. Sam konkurs był prowadzony superprofesjonalnie, z poczuciem humoru, z udziałem zagranicznego jury i fajne było to, że na sam koniec wszyscy cosplayerzy wchodzili na scenę, stawali w okręgu, a scena nagle zaczynała się obracać, dzięki czemu jeszcze kilka razy można było się przyjrzeć wszystkim strojom. Cosplayerzy aż do samego końca wczuwali się w swoje postacie i robili to naprawdę świetnie, byli bardzo autentyczni.
Bardzo mnie wzruszyło, jeszcze przed startem głównego konkursu cosplay, że Animefest część pieniędzy przeznaczył na wsparcie bezdomnych kotów ze schroniska. Przed samym cosplayem na scenie zaprezentowany został kalendarz z jego podopiecznymi, którzy szczęśliwie trafili do nowych domów. To naprawdę cudowna inicjatywa, aby tak dużą imprezę wykorzystać do zwrócenia uwagi na jakiś problem i przekazania części pieniędzy na dobry cel. Tym aktem dobroci konwent zdobył moje serducho.

Chciałbym dodać jeszcze słów kilka o stoiskach. Według mnie, wystawców nie było dużo, ale za to mieli szeroki asortyment. Jedno stoisko szczególnie przykuło moją uwagę – konwentowe. Maskotką Animefestu jest niebieski smok. Można było tam kupić całą gamę przeróżnych gadżetów właśnie z tym smokiem. Nikogo nie dziwiły kubki, koszulki czy przypinki i smycze, ale… filiżanki, poduszki i PLUSZOWE SMOKI były MEGA. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby można było kupić pluszową maskotę z symbolem danego konwentu. Pomysł bardzo fajny, szczególnie dobry dla tych, co na konwenty przychodzą ze swoimi dziećmi, a dzieci przecież uwielbiają zabawki, więc można było tylko stać przez chwilę i widzieć, jak konwentowe stoisko kosi kasę na dobrym pomyśle. 

Tym radosnym akcentem kończąc, oceniam Animefest bardzo dobrze. Znacznie lepiej niż wszystkie polskie konwenty, na których do tej pory byłem. Dziękuję Soren Andersen, że mnie namówiła na wyjazd. Myślę, że cała impreza jest warta swojej ceny i chętnie pojechałbym za rok. Byłoby cudownie, gdyby Polacy z Czechów brali przykład pod względem dobrej organizacji i zachowywania, wzajemnej tolerancji i uprzejmości względem innych. Bo w końcu na konwenty jeździmy dla ludzi i to od ludzi zależy to, jak się na nich czujemy i jak je oceniamy.