Sponsorowane:Konwent RyuCon 2023 - długi baner pionowy

Sponsorowane:Konwent RyuCon 2023 - długi baner

JPF

  • Kadry z filmu zamiast rysunków, czyli „Dragon Ball” w nowej odsłonie

    dragon ball z zmartwychwstanie fAnime Comics to nowa i dość nietypowa rzecz na naszym rynku, choć podobne pozycje są już znane zarówno w Japonii, jak i na Zachodzie. To komiks, na który – zamiast rysunków – składają się kadry wycięte z filmu. Tym razem na tapet wzięto film kinowy „Dragon Ball Z: Zmartwychwstanie F”. Czy taki eksperyment ma prawo się udać? Przekonajmy się.

    Recenzję komiksu „Dragon Ball Z: Zmartwychwstanie F” znajdziecie na naszej stronie.

  • Son Gokū znowu w akcji!

    dragon ball superAkira Toriyama stworzył niezwykłe uniwersum, które zachwyca miłośników mangi i anime już od wielu lat. Czy kolejny komiks z popularnej serii, który ukazał się niedawno na polskim rynku wydawniczym, spełni oczekiwania fanów Son Gokū i jego niezwykłych przyjaciół? Sprawdźcie!

    Recenzję mangi „Dragon Ball Super” znajdziecie na naszej stronie.

  • Recenzja mangi: „Jaco z Galaktycznego Patrolu” Autor: Akira Toriyama

    Tytuł mangi

    Jaco z Galaktycznego Patrolu

    Nazwa Wydawnictwa

    Autor: Akira Toriyama
    Wydawnictwo: JPF
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa: 18,90 zł

    „Jaco z Galaktycznego Patrolu” będzie zapewne ważnym komiksem dla fanów twórczości Akiry Toriyamy, gdyż jest to ostatnia jak dotąd manga, przy której mangaka zajmował się jednocześnie stroną fabularną, jak i graficzną. Dla mnie ważniejsze jednak jest to, że czyta się ją naprawdę dobrze.

    Wszechświat to ponure miejsce, gdzie najważniejszym z powszechnie uznawanych praw jest prawo silniejszego. Ale czy na pewno? Istnieje wszak elitarna jednostka policyjna – Galaktyczny Patrol – która próbuje temperować wichrzycieli o „kosmicznych” ambicjach. Jeden z jej agentów, niejaki Jaco, jest jednak nieco problematyczny, gdyż postronni obserwatorzy śledzący jego poczynania mogą zadawać sobie pytanie, czy „lekarstwo” czasami nie jest gorsze niż „choroba”, którą miało leczyć.

    Fabuła liczącej zaledwie jeden tomik mangi jest nieskomplikowana. Tytułowy Jaco z Galaktycznego Patrolu wykonuje misję, która pozwoli zapobiec zagładzie ludzkiej cywilizacji. Niestety, przez nieuwagę uszkadza swój pojazd kosmiczny i musi awaryjnie wylądować na wyspie położonej w pobliżu Wschodniej Stolicy, której jedynym mieszkańcem jest Postępiusz Wyżerski, przypadkiem doktor inżynierii czasoprzestrzennej.

    Próżno szukać w „Jaco z Galaktycznego Patrolu” niespodzianek. Fabuła jest poprowadzona w dający się przewidzieć sposób, a ja nie jestem przy tym nawet pewien, czy nie jest tylko pretekstem dla mnożenia zabawnych sytuacji oraz stworzenia powiązań między recenzowanym tytułem pobocznym a mangą „Dragon Ball”.

    Humor w mandze oparty jest na niezrozumieniu przez Jaco zamieszkujących planetę Ziemian, ich obyczajów i kultury. Tytułowy bohater co rusz głosi pompatyczne hasła o sobie i swojej „elitarnej” organizacji, jednocześnie swoimi działaniami udowadniając coś dokładnie przeciwnego. Niemniej istotne jest, iż komiksie wprowadza wątki i postacie, których znaczenie zrozumieją tylko czytelnicy zaznajomieni z główną mangą z serii oraz jej kontynuacją „Dragon Ball Super”. Autor ciągle puszcza oko do swych wiernych fanów, co jest urocze. Niestety wyłapią to tylko weterani „Dragon Ball”, a nowicjusze będą mogli co najwyżej zastanawiać się, co autor ma na myśli.

    Pomimo swej niewielkiej objętości przez karty komiksu przewija się sporo postaci, a czytelnik dostaje o nich nawet te informacje, które są mało istotne. I tak naprawdę to na barkach zabawnego megalomana, jakim jest Jaco, i jego relacjach z mizantropijnym i zmęczonym życiem doktorem Wyżerskim oraz chcącą zostać pisarką powieści fantastycznonaukowych, żywiołową i optymistyczną Tights spoczywa ciężar przykucia uwagi czytelnika. Mimo ograniczonej ilości miejsca te trzy osoby nie są tylko pustymi wydmuszkami realizującymi zamierzenia autora, mają wyraziste charaktery i nieustannie wchodzą w słowne utarczki, które obnażają ich podejście do świata. Zapewnia to dużą porcję humoru i uzupełnia niedostatki fabuły. Warto zresztą podkreślić, że tłumaczenie imion i nazwisk od JPF samo w sobie też jest zabawne i sprawia, że czytelnik uśmiechnie się raz czy dwa.

    Akcja „Jaco z Galaktycznego Patrolu” rozgrywa się na terenach przylegających do tzw. Wschodniej Stolicy i w samym mieście, które jest charakterystycznym miejscem, gdzie obok nowoczesnych budynków można spotkać spacerujących samurajów, rycerzy czy barbarzyńców i bynajmniej nie są to osoby w karnawałowych przebraniach. Poza tym jednak nie widać tutaj odejścia od stylu autora znanego z mangi „Dragon Ball”. Może tła są trochę bardziej dopracowane, mniej monotonne, ale charakterystyczny przerysowany wygląd postaci nie uległ zmianie. Dobrze komponuje się to z lekką wymową komiksu.

    „Jaco z Galaktycznego Patrolu” czytało mi się przyjemnie i wydaje mi się, że ten komiks można polecić wszystkim fanom serii i… niestety głównie im, bowiem autor, często puszczając oko do obeznanych z jego twórczością czytelników, sprawia, że kilka spraw pozostanie niejasnych dla tych, którzy dopiero poznają uniwersum „Dragon Ball”. To zabawna i angażująca historia poboczna, ale zły punkt wejścia dla tych, którzy chcą się zapoznać z twórczością Akiry Toriyamy.

  • Recenzja mangi: „Soul Eater NOT!” - Autor: Atsushi Ohkubo

    Tytuł mangi

    Soul Eater NOT!

    Nazwa Wydawnictwa

    Autor: Atsushi Ohkubo
    Wydawnictwo: JPF
    Ilość tomów: 5
    Cena okładkowa: 18,90 zł

     

    Istnieją dwa robiące zawrotną karierę słowa, „kultowy” oraz „nostalgia”, których nie znoszę i nie używam w swoich recenzjach. A jednak, gdy czytałem mangę „Soul Eater NOT!”, będącą historią poboczną dla głównej serii pt. „Soul Eater”, poczułem właśnie tęsknotę za jednym z najlepszych shounenów pierwszych dwóch dekad XXI wieku. A poza tym, dzięki recenzowanemu komiksowi, wzbogaciłem się o wiele nowych, pozytywnych doświadczeń.

    „Soul Eater NOT!” ponownie przenosi czytelnika do Zawodówki Śmierci w Death City w stanie Nevada. Tym razem jednak bohaterkami będą uczennice tzw. klasy NOT, po których nie oczekiwano, że w przyszłości uratują świat przed zagładą…A może jednak oczekiwano i uratują?

    W Zawodówce Śmierci są dwa typy klas: EAT (Especially Advantaged Talent), do takiej uczęszcza m.in. główna bohaterka „Soul Eater” Maka Albarn i Soul – jej zamieniający się w wielką kosę partner, oraz klasy NOT (Normally Overcome Target), do której chodzą pierwszoklasistki Tsugumi Harudori,Meme Tatane i Anya Hepburn. Tylko pierwsza z nich potrafi zamienić się w broń, podczas gdy dwie pozostałe są „władającymi”, czyli posługującymi się bronią.

    Można by pomyśleć, że „Soul Eater NOT!”, skupiając się na nowych uczniach, będzie koncentrował się bardziej na życiu „świeżaków” w wielkiej, pełnej sekretów i niebezpieczeństw szkole oraz niemniej tajemniczym akademiku. Tak też jest, gdyż zasadom panującym w tej placówce oświatowej, pracy dorywczej po lekcjach oraz koleżankom i kolegom bohaterek poświęcono wiele miejsca i wyciśnięto przy tym tyle, ile się da humoru sytuacyjnego oraz słownego. Kreatywność autora pod tym względem pozytywnie zaskakuje, chociaż czasami powtarzają się te same gagi.

    Jednak „Soul Eater NOT!”, choć rozgrywa się przed wydarzeniami z głównej serii, nie stanowi bezpośredniego wprowadzenie do niej. W mandze pojawia się wiele wątków i postaci, których czytelnik bez znajomości „Soul Eater” nie wychwyci i straci tym samym dużą część zabawy. Jednak oprócz tego są też pewne nowości. Otóż po Death City krążą tzw. traitorzy, czyli osoby o wielkiej sile, lecz bez własnej woli, z którymi próbują rozprawić się bardziej doświadczeni koledzy i koleżanki naszych bohaterek. Ten wątek potrafi nagle zmienić lekką komedyjkę w opowieść o dramatycznej walce o życie. A jednak oba te elementy są dobrze dopasowane i zręcznie wykorzystywane przez autora.

    Nowe bohaterki budzą sympatię, choć są dość normalne w porównaniu ze znanymi z głównej serii odjechanymi postaciami. Tsugumi to niepoprawna romantyczka, która próbuje odnaleźć się w nowej szkolnej rzeczywistości i oswoić z posiadanymi mocami. Meme to osoba o wielkim sercu, małym rozumku i gigantycznych zanikach pamięci krótkotrwałej. Z kolei Anya to wychowana w warunkach pałacowych „księżniczka”, która pragnie poznać życie plebejuszy. Z jej zachwytu nad wszystkim, co plebejskie , wynika mnóstwo zabawnych sytuacji. Ta trójka jest naprawdę pocieszna, a relacje między nimi pełne sprzeczności i humoru.

    Pojawiają się także dobrze znani bohaterowie, ale w większości pełnią funkcję dekoracyjną lub ich wpływ na fabułę jest dość ograniczony. Tym niemniej, kiedy na nich patrzyłem, choć niekiedy nie pamiętałem, jak mają na imię, to czułem silny przypływ nostalgii. To było miłe uczucie, bo bohaterowie, których polubiłem ponad dekadę temu, powrócili. I to powrócili w chwale, a nie w komiksie tworzonym „na odczepnego”.

    Sposób rysowania postaci nie zmienił się, tj. nadal mają „trójkącik” w miejscu, w którym zazwyczaj jest nos,przez co ich twarze przypominają trochę ludzkie czaszki oczyszczone z ciała. Ale w sumie, skoro Zawodówkę Śmierci prowadzi sam Śmierć, to nie powinienem się czepiać, zwłaszcza że nasze (niezamierzenie) bohaterskie dziewczęta są doprawdy urocze. Tła to już inna para kaloszy. Death City wygląda nie jak młode amerykańskie miasto, ale miasto zachodnioeuropejskie z architekturą charakterystyczną dla kilku epok. O zamiłowaniu autora do eklektyzmu w doborze inspiracji dla teł w „Soul Eater NOT!” świadczy być może to, że wygląd bramy więzienia został stworzony na podstawie fotografii bramy obozu koncentracyjnego w Auschwitz i różni się od upiornego oryginału kilkoma detalami. Tak, manga naprawdę potrafi zwrócić uwagę czytelnika, choć wzbudza czasami przy tym kontrowersje.

    Czytając „Soul Eater NOT!”, nie tylko świetnie się bawiłem, ale poczułem silne „uderzenie” nostalgii, gdy zobaczyłem znanych mi bohaterów. Niby nic wielkiego, ale było to piękne doświadczenie. Manga jest pełna zabawnych sytuacji, posiada kilka wzruszających i dramatycznych momentów, więc śmiało można polecić ją wszystkim fanom głównej serii.

     

     

  • Recenzja mangi: „Akira” - Autor: Otomo Katsuhori

    Tytuł mangi

    Akira

    Nazwa Wydawnictwa

    Autor: Otomo Katsuhiro
    Wydawnictwo: JPF
    Ilość tomów: 6
    Cena okładkowa: 73,50 zł

    Film „Akira” z 1988 r. wyrył się w mojej świadomości zanim jeszcze zacząłem oglądać anime czy wziąłem do ręki pierwszą mangę. Redaktorzy czasopism, specjalizujący się nie tylko w japońskim komiksie i animacji, jednym tchem wymieniali ten tytuł z „Ghost in the Shell” jako argument w dyskusji, że anime nie musi być infantylną rozrywką dla młodszego widza. Gdy po latach nadarzyła się okazja do zrecenzowania polskiego wydania mangi, na której bazował legendarny film, nie mogłem z niej nie skorzystać. I choć od momentu, gdy w Japonii ukazał się ostatni tom komiksu, minęło już prawie trzydzieści lat, nadal jest to pozycja godna uwagi, jednak kilka szpilek można jej wetknąć tu i ówdzie.

    6 grudnia 1982 r. w rejonie Kantou w Japonii eksplodowała bomba nowego typu, zapoczątkowując tym samym III wojnę światową. Jednak ludzkość przetrwała ten kataklizm, a na miejscu zniszczonego w wybuchu Tokio powstało nowe miasto – NeoTokio. Podniesioną z gruzów metropolię nękały jednak problemy przedwojennego świata, jak np. przestępczość wśród nieletnich. Dwóch łobuzów – Tetsuo i Kaneda –liderów gangu motocyklistów, odkryło na granicy pomiędzy nowym miastem a ruinami starego Tokio pewien sekret skrywany przed opinią publiczną przez wojsko i rząd. Tetsuo i Kaneda znaleźli chłopca z pomarszczoną twarzą i numerem 26 na dłoni. A potem było już tylko ciekawiej, ale też – niczym na kolejce górskiej – coraz szybciej.

    Manga „Akira” skupia się na akcji, dając czytelnikowi oraz bohaterom niewiele czasu na oddech. Wraz z rozwojem fabuły odkrywamy tajemnicę, jaką rządzący krajem skrywają przed społeczeństwem. Jednak to odsłanianie prawdy nie odbywa się w szczególnie wyrafinowany sposób, przypomina raczej zwiad bojem, gdyż nasi bohaterowie albo sami pakują się w kłopoty, albo są w nie pakowani przez swoich adwersarzy. Prowadzi to do dość ciekawych sytuacji – niekiedy odnosiłem wrażenie, że ci sami bohaterowie wpadają na siebie w dość podobnych okolicznościach, a efektem tych spotkań jest na ogół zdemolowanie najbliżej, a czasami też trochę dalszej okolicy. Od czasu do czasu wprowadzane są dla urozmaicenia nowe postaci i wątki, ale jakoś nie zaburza to wyżej opisanego przebiegu wypadków. Mimo tej powtarzalności manga nie nudzi, a dzięki dozowanym w odpowiednim czasie skrawkom tajemnicy czytelnik czeka z napięciem na to, co się wydarzy.

    Szybkość akcji i niewielkie odstępy czasowe między kolejnymi wydarzeniami to jednak broń obosieczna. W dwojaki sposób cierpią na tym postacie. Ich charaktery są zarysowane bardzo pobieżnie, a motywacja do działania jest niejasna albo uproszczona. Dotyczy to także głównych bohaterów. Wszelkich wątpliwości w tej sprawie można było uniknąć, przybliżając bardziej ich wzajemne relacje w przeszłości, ale tego póki co nam poskąpiono. Szkoda, bo jest tutaj sporo miejsca na ukazanie pogłębionej psychologii postaci. Odniosłem przy tym wrażenie, że mamy tutaj do czynienia ze schematami rodem z mangi dla trochę młodszego czytelnika, traktującej o jego rówieśnikach. Mam na myśli te mangi, w których młodzież w wieku szkolnym rzuca wyzwanie potężnym korporacjom, wojsku, rządowi czy innym „iluminatom” i odnosi sukcesy. W taki schemat wpasowuje się główny bohater komiksu, Kaneda, który nie tylko świetnie prowadzi motocykl, ale też dobrze strzela z broni palnej i laserowej. I to właśnie o Kanedzie, rozwydrzonym, choć sympatycznym chłopaku, który lubi szybkie kobiety i piękne motocykle (a może na odwrót?) można powiedzieć najwięcej, bo pozostałych bohaterów da się w znakomitej większości scharakteryzować w dwóch, trzech zdaniach, niekoniecznie wielokrotnie złożonych. Chciałbym, aby w komiksie uznawanym za klasykę mangi potraktowano te sprawy mniej po macoszemu.

    „Akira” to dobrze narysowany komiks. I choć postacie z dzisiejszej perspektywy wyglądają „retro” (i przy okazji bardziej realistycznie), to przypatrując się tłom na pierwszy rzut oka trochę brakuje im czegoś unikalnego. Czy na pewno? Szybko zwróciłem uwagę jak chętnie mieszkańcy NeoTokio zdobią miejskie mury i płoty najróżniejszymi hasłami – od rewolucyjnych, po prorządowe a na zwykłych wulgaryzmach skończywszy, sprawiającymi, iż miałem wrażenie, że trwa tam wojna idei. Pokazują one jakim pełnym napięć społecznych miejscem jest nowo powstała metropolia. Powoduje to, że NeoTokio zaczyna żyć własnym życiem.

    Egzemplarze mangi, które otrzymałem, to edycja specjalna, a zatem są znacznie większe niż te z pierwszego polskiego wydania „Akiry” od JPF z lat 1999-2003. Obecne, planowane na sześć tomów wydanie jest bliższe japońskiemu oryginałowi. W przeciwieństwie jednak do mangi „Battle Angel Alita”, która ukazała się w takim samym formacie, tym razem onomatopeje nie zostały spolszczone, lecz pozostawiono je w oryginale i dodano ich tłumaczenie na język polski. Poza tym mangę w tak dużym formacie czyta się znakomicie, łatwiej skupić się detalach rysunków.

    Podsumowując, szybko przeczytałem „Akirę”, bo pomimo pewnych niedociągnięć jest to komiks trzymający w napięciu i pełen zwrotów akcji. Warto go przeczytać, nawet jeśli obejrzeliście wcześniej klasyczną animację z 1988 r., gdyż różnic między nimi jest dużo, nie mówiąc już o tym, że film powstał zanim ukazały się dwa ostatnie tomy mangi, więc nie opowiada w całości historii w niej przedstawionej.

     

     

     

  • Recenzja mangi: „Dragon Ball Z: Zmartwychwstanie F”

    Dragon Ball Z: Zmartwychwstanie F

    „Dragon Ball Z: Zmartwychwstanie F”

    Nazwa Wydawnictwa

    Autor: Akira Toriyama (oryginalny pomysł), Jump Comics
    Wydawnictwo: JPF
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa:  49,00 zł

     

    Seria wydawnicza Anime Comics od JPF to nowa i dość nietypowa rzecz na naszym rynku, choć podobne pozycje są już znane zarówno w Japonii, jak i na Zachodzie. To komiks, na który – zamiast rysunków – składają się kadry wycięte z filmu. Wydawnictwo, którego pierwszą pozycją w tej serii było „Dragon Ball Z: Bitwa Bogów”, sięgnęło po drugi film kinowy, tj. „Dragon Ball Z: Zmartwychwstanie F”. Czy warto dać szansę takiej hybrydzie? Moim zdaniem jak najbardziej.

    Po śmierci Frizera pozbawiona jego dowództwa armia poczęła się rozpadać i wycofywać z kolejnych planet. Jednak jej nowy lider – Sorbet – choć pośledni wzrostem, był osobą o sprawnym umyśle i z żyłką do ryzyka. Postanowił on wskrzesić Frizera i przywrócić we wszechświecie jego rządy terroru. Przeciwko nowemu (a może nie do końca?) zagrożeniu ponownie stanęli razem mieszkający na planecie Ziemia Saiyanie i ich przyjaciele.

    Trudno opisać filmy z serii „Dragon Ball Z” nie uciekając się do ogólników, gdyż szybko można popsuć widzom (a teraz także czytelnikom) zabawę, zdradzając zbyt dużo informacji. Choć mamy tutaj do czynienia z przedstawieniem walki tylko z Frizerem i jego armią, to tym razem wydarzenia nabierają tempa znacznie szybciej. Warto w tym miejscu wspomnieć, że poprzedni film był rozbity na dwie odrębne części, z których pierwsza skupiała się na wątkach komediowych, a druga na tytułowej bitwie. Teraz już od początku przeciwnicy idą na noże. Wyzwania, jakie piętrzą się przed naszymi bohaterami, są tym razem bardziej wyważone, co zapewnia kilka niezłych zwrotów akcji i w rezultacie nie ma się wrażenia pewnej monotonii, którą czasami odczuwam, gdy czytana pozycja co rusz atakuje moje zmysły natłokiem wydarzeń bez żadnych przerw czy urozmaiceń.

    Chciałbym napisać coś nowego o bohaterach, ale są dwa problemy. Problemem numer jeden jest fakt, że Son Gokū, jego przyjaciele i ich adwersarze praktycznie się nie zmienili, choć warto w tym miejscu podkreślić, że w przeciwieństwie do poprzedniego filmu (względnie komiksu stworzonego z kardów tegoż) drugi garnitur ziemskich wojowników i pozaziemskich najeźdźców ma okazję popisać się swoimi zdolnościami bojowymi. Problemem numer dwa jest fakt, że tylko jedna nowa postać ma jakiekolwiek większe znaczenie. Jest nią niejaki Jaco z Galaktycznego Patrolu, mający niezwykle wysokie mniemanie o sobie i organizacji, w której służy. Jaco pojawił się po raz pierwszy w mandze Akiry Toriyamy wydanej w 2013 r. pod tytułem… „Jaco z Galaktycznego Patrolu” i w recenzowanej pozycji bardzo stara się…przeżyć.

    Polskie wydanie Anime Comics „Dragon Ball Z: Zmartwychwstanie F” ma powiększony format w stosunku do tradycyjnie używanego przez JPF, a komiks jest wydrukowany na grubszym, błyszczącym papierze. Natomiast same kadry wzbogacono o kreski mające podkreślać fakt, że postać się porusza, oraz onomatopeje. Problemem jest natomiast, że w pewnych kadrach fragmenty obrazu są rozmyte, co jest pozostałością po ruchu w samym filmie. Bolączki te jednak były już widoczne w pierwszej pozycji z serii Anime Comics i wymagałyby chyba bardziej dogłębnej edycji poszczególnych klatek animacji. Poza tym jednak jest kolorowo, choć miejscami dość mrocznie, kadry są dobrze dobrane i pozwalają z łatwością śledzić ruchy postaci.

    Czy polecam? Jeśli jesteście fanami serii, takimi, którzy kupują wszystko, co wyszło w Polsce (a może i poza nią), to jak najbardziej warto sięgnąć po „Dragon Ball Z: Zmartwychwstanie F”.

  • Recenzja mangi: „Dragon Ball Super” Autorzy: Akira Toriyama, Toyotarou

    Dragon Ball Super

    „Dragon Ball Super”

    Nazwa Wydawnictwa

    Autor: Akira Toriyama, Toyotarou
    Wydawnictwo: JPF
    Ilość tomów: 9+
    Cena okładkowa: 18,90 zł

    Dwadzieścia lat przyszło czekać fanom mangi „Dragon Ball” autorstwa Akiry Toriyamy na wskrzeszenie marki w postaci komiksu. Tak długi okres dzielący obie, uznawane za kanoniczne serie komiksów mógł budzić obawy u zainteresowanych czytelników. Muszę ich jednak uspokoić, bo najnowszej odsłonie nie można wiele zarzucić.

    Oczywiście można poczynić kilka zastrzeżeń do powyższego stwierdzenia. Te dwadzieścia lat to nie był dla marki czas stracony – powstawały wtedy bazujące na mandze seriale, filmy, gry wideo. Dość powiedzieć, że wstępem do nowej mangi były dwa filmy kinowe („Dragon Ball Z: Bitwa Bogów” i „Dragon Ball Z: Zmartwychwstanie F”), których wątki kontynuuje „Dragon Ball Super”. Mangi nie rysuje już Akira Toriyama, lecz jest on nadal autorem scenariusza, który na obrazkową historię przekłada nowy rysownik o pseudonimie artystycznym Toyotarou.

    Są we wszechświecie istoty, o potędze których nie śnił nawet Son Gokū, straszniejsze niż okrutny Frizer czy potężny Buu. Jedną z nich był bóg zniszczenia Piwus, który potrafił pstryknięciem palców unicestwić każdą planetę we wszechświecie. Postanowił on odwiedzić Ziemię w poszukiwaniu Super Saiyanina Boga, z którym walka dostarczyłaby mu tak pożądanej przez niego rozrywki. Okazało się jednak, że Super Saiyanin Bóg nie jest ostatnią przemianą, jaką mogą osiągnąć Saiyanie, ani że wszechświat, w którym toczyła się akcja „Dragon Ball Super”, nie był jedynym…bo było ich dwanaście.

    Jak dotąd najpoważniejszą zmianą wprowadzoną w uniwersum „Dragon Ball” przez najnowszą mangę jest dodanie do znanych już „zabaw” z czasem wariacji związanych z alternatywnymi wszechświatami, co pozwala na rozbudowanie i dalsze komplikowanie fabuły będącej otoczką kolejnych potyczek między bohaterami i ich adwersarzami. Jednak mimo tego wydarzenia przedstawiane są klarownie, owszem, w zakręcony sposób, ale nie rażą ani zbytnią prostotą, ani komplikowaniem dla samego komplikowania. Walki są ważną częścią rozrywki, ale nie kradną całej uwagi czytelnika. Nie są też rozwlekłe czy pokazane w telegraficznym skrócie. Ważną ich częścią jest poznanie przez wojowników sposobu walki przeciwnika, zneutralizowanie go lub wykorzystanie jego słabości na własną korzyść. Nie brakuje morderczych spojrzeń czy niezrealizowanych (jeszcze) obietnic szybkiej i brutalnej śmierci, jakie składają sobie adwersarze. Gwoździem programu są nadal specjalne transformacje o coraz bardziej wymyślnych nazwach, odkrywane akurat wtedy, gdy ich przyszły użytkownik przędzie już ostatkiem sił. Słowem, mamy tutaj standardowe dla tej serii kluczowe elementy, ale nie wyczuwa się nużącej wtórności, jest natomiast wiele dobrych, choć też prostych pomysłów, które zapewniają sporo frajdy podczas czytania.

    „Dragon Ball Super” wprowadza również plejadę nowych postaci, niekiedy są to odpowiedniki znanych już bohaterów, tylko z alternatywnych wszechświatów. W „starej gwardii” nie zaszły istotne zmiany. Vegeta dalej dogryza Son Gokū, ten z kolei wciąż pozostaje bohaterem o sercu nieskażonym złem, a przy tym także o umyśle nieskalanym myślą – i to można uznać za pewną zmianę.

    Z nowych postaci zwraca na siebie uwagę bóg zniszczenia Piwus, wielki smakosz i niszczyciel planet. Problem w tym, że niszczy je wedle własnego uznania i nie rozpatruje ponownie swych decyzji. Z kolei jego pomocnik,Whis, jest bardziej stonowany i w miarę możliwości łagodzi wybuchy złości bóstwa zniszczenia. Obaj mają jednak wielką słabość do smacznego jedzenia. Charaktery bohaterów są wyraziste. Niekiedy również style walki, którymi się posługują, są unikalne, używane tylko przez nich. Jednak próżno tutaj szukać głębszej podbudowy psychologicznej – wszystkie lub prawie wszystkie postacie można scharakteryzować w dwóch zdaniach. W żadnym razie nie obniża to przyjemności z lektury.

    Choć Akira Toriyama nie rysuje „Dragon Ball Super”, to nowy rysownik, Toyotarou, stara się tworzyć w podobnym stylu. Kreska, jaką rysowane są postacie, jest zatem prosta, ale nawet antagoniści są na ogół przedstawiani tak, by uczynić ich bardziej sympatycznymi. Tła natomiast są standardowe, architektura jest prosta, a Toyotarou – tak jak jego mistrz – z upodobaniem rozwala lewitujące (te nielewitujące zresztą też) skały na coraz mniejsze odłamki. Odnoszę wrażenie, że czasami kreski mające wskazywać na znaczną prędkość lub ruch postaci w kadrach są tak gęsto rozmieszczone, że same stanowią już tło, wyglądają przy tym lepiej niż pusta przestrzeń, którą spotyka się równie często.

    Wydaje się, że Akira Toriyama stworzył uniwersum, którego już nie rysuje, ale którego „mózgiem” nadal pozostaje, gdyż to on jest pomysłodawcą, autorem scenariuszy dla filmów, głównej mangi z serii czy nawet spin-offów. Inni – rysownicy, animatorzy – uwzględniają jego pomysły w swojej pracy oraz starają się pozostać wierni stylowi jego rysunków. Moim zdaniem takie podejście jest słuszne. Czytając „Dragon Ball Super”, nie odniosłem wrażenia, że mam do czynienia z kontynuacją tworzoną na siłę i próbującą żerować na popularności znanej i kochanej przez wielu mangi. To nadal porządny komiks dla widzów w każdym wieku, czemu sprzyja lekkie podejście do tematu, szybka akcja oraz humor sytuacyjny i słowny. Polecam nawet tym, którzy znają fabułę wcześniejszej serii niezbyt dokładnie.

  • Śmierć to dopiero początek

    odrodzony jako galaretaHistoria o bohaterze, który ginie w naszym świecie i odradza się w innym, jest już tak wyeksploatowana, że trudno liczyć na jakikolwiek powiew świeżości w tym temacie. Jeśli tak sądzicie, to powinniście przeczytać naszą recenzję mangi „Odrodzony jako galareta” – być może coś Was zaskoczy.

    Recenzję mangi znajdziecie tutaj.

  • Czas na wycieczkę do miasta nagrobków

    miasto nagrobkowOdór śmierci, zgnilizna, robactwo, ogarniające nagle uczucie niepokoju. Fani twórczości niekwestionowanego mistrza mangowego horroru dobrze to znają. Czas zacząć się bać, bo dzisiaj bierzemy na tapet „Miasto nagrobków”, czyli dziewiąty tom z kolekcji horrorów Junjiego Ito.

    Recenzję mangi znajdziecie tutaj.

  • Recenzja mangi: Masashi Kishimoto, Shin Towada - „Tajemna historia Brzasku”

    Tajemna historia Brzasku

    Tajemna historia Brzasku

    Nazwa Wydawnictwa

    Autor: Masashi Kishimoto, Shin Towada
    Wydawnictwo: J.P.Fantastica
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa: 24,90 zł

    „Tajemna historia Brzasku” to jedna z najbardziej wyczekiwanych przeze mnie light novel ze świata „Naruto”. Chyba każdy fan tej popularnej serii ma swojego ulubieńca wśród bohaterów należących do organizacji Brzask. Dlatego wydanie nowelki poświęconej właśnie tym postaciom uważam za niezwykle trafiony pomysł.

    Akcja prologu i epilogu ma miejsce po wydarzeniach przedstawionych w serii „Naruto” i ukazuje historię Sasuke, który wędrując przez świat, spotyka na swojej drodze dwóch małych braci. Dowiaduje się od nich, że są sierotami, a ich rodzice zostali zabici przez ninja należących do Brzasku. Tym sposobem akcja opowiadania przenosi się do przeszłości i koncentruje się na przedstawieniu historii poszczególnych członków należących do tej przestępczej organizacji.

    Pierwszy rozdział, „Dziurawiec”, skupia się na postaciach Itachiego oraz Kisame. Myślałam, że będzie to najciekawszy wątek w nowelce, jednak troszkę się rozczarowałam. Akcja rozdziału obraca się bowiem wokół walki dwóch bohaterów z braćmi będącymi łowcami shinobi. Pojawia się tutaj wiele nawiązań do braterskiej więzi łączącej Itachiego z Sasuke, jednak nie wnoszą one nic nowego i nie pogłębiają wiedzy czytelnika na temat historii młodych Uchihów. Natomiast same opisy walki członków Brzasku z łowcami są zbyt szczegółowe i nużące.

    Kolejny rozdział, „Dolina fałszu”, opisuje historię Kakuzu i Hidana. Dowiemy się z niego kilku rzeczy na temat religii anihilizmu, której gorliwym wyznawcą jest Hidan. W tym rozdziale ów bohater znajduje chętnych do zgłębienia jej założeń i nauki tajników tego jakże specyficznego wyznania. Trzeba przyznać, że to właśnie na postaci anihilisty skupia się cała akcja. O Kakuzu zbyt dużo się nie dowiadujemy, oprócz tego, że jak zawsze najważniejsze są dla niego pieniądze i zysk.

    W „Objawionej bieli” pojawiają się natomiast Deidara i Sasori – dwaj artyści. Wyruszają oni na poszukiwanie gliny, z której Deidara mógłby stworzyć idealne rzeźby. Według mnie rozdział ten jest zdecydowanie przyjemniejszy i ciekawszy od pozostałych. Może i nie daje nam zbyt wielu nowych informacji na temat bohaterów, jednak miło było znowu poczytać rozważania i zabawne dyskusje Deidary i Sasoriego na temat tego, czym według nich jest prawdziwa sztuka.

    Ostatni rozdział, „Wieczny kwiat”, ukazuje nam postacie Paina, Zetsu oraz Tobiego, jednak akcja skupia się głównie na przemyśleniach i uczuciach Konan związanych z jej dawnym przyjacielem – Yahiko. Uważam, że jest to najlepszy z rozdziałów tej light novel, który zamiast na walce i technikach bohaterów skupia się na ich emocjach oraz wspomnieniach. Czytając go, przypomniałam sobie, dlaczego tak bardzo lubiłam serię „Naruto”.

    Pomimo tego, że „Tajemna historia Brzasku” nie dodaje od siebie prawie niczego nowego i nie poszerza wiedzy czytelnika o postaciach z mangi, to jednak całkiem przyjemnie się ją czyta. Szkoda, że w trzech pierwszych rozdziałach akcja skupia się w dużej mierze na walce i unikalnych technikach bohaterów, a opisy ich charakterów i osobowości schodzą na dalszy plan. Potyczki te dobrze oglądałoby się na ekranie, jednak jako część fabuły książki się nie sprawdzają i nudzą czytelnika. Niemniej jednak polecam zapoznać się z tą pozycją.

  • Rajska wyspa czy przedsionek piekła?

    piekielny rajGabimaru Pusty jest shinobi znanym z tego, że podobno nie posiada uczuć. Został złapany i skazany na karę śmierci, jednak żadna forma egzekucji nie przynosi oczekiwanego rezultatu. W końcu jego katem ma zostać kobieta, Sagiri Yamada Asaemon, wywodząca się z rodu, który od pokoleń zajmuje się testowaniem mieczy oraz wykonywaniem kary śmierci. Gabimaru i Sagiri wyruszają w podróż w niebezpieczne miejsce zwane rajem. Na rajskiej wyspie rozpoczyna się walka o wolność, przetrwanie oraz eliksir życia. Kto z tej potyczki wyjdzie z tarczą? Sprawdźmy!

    Recenzję mangi „Piekielny raj” znajdziecie na naszej stronie.

  • Yamcha powraca!

    odrodzony jako yamchaPewien uczeń liceum, prywatnie wielki fan „Dragon Ball”, ulega wypadkowi, w wyniku którego traci przytomność i odradza się w ciele jednego z bohaterów swojej ukochanej mangi – Yamchy. To chyba nie skończy się dobrze... A może jednak? Sprawdźcie razem z nami!

    Recenzję mangi „Odrodzony jako Yamcha” znajdziecie na naszej stronie.

  • Recenzja mangi „Dragon Ball Z: Bitwa Bogów”

    dragon ball bitwa bogow

    Dragon Ball Z: Bitwa Bogów

    JPF

    Autor: Akira Toriyama (oryginalny pomysł), Jump Comics
    Wydawnictwo: J.P.Fantastica
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa: 49,00zł

    Jakie seriale sprawiały, że kiedy nadchodziła godzina emisji kolejnego odcinka, wyludniały się ulice? „Czterej pancerni i pies”, „Stawka większa niż życie”… Coś jeszcze? Chodzą słuchy, że podwórka pustoszały również, gdy w telewizji pojawiało się anime „Dragon Ball”. Pewnie jest w tym wiele prawdy, gdyż jaki cel miałoby wydawanie tytułu skierowanego do fanów w kraju, w którym nie byłoby odpowiedniej bazy?
    Anime-comics, nowy typ mangi od Japonica Polonica Fantastica, to nietypowa jak na nasze warunki próba przeniesienia filmu „Dragon Ball Z: Bitwa bogów” z 2013 roku na karty komiksu nie tyle poprzez narysowanie całości od nowa wedle scenariusza, co zapełnienie kadrów zrzutami ekranu z animacji.
    „Dragon Ball Z: Bitwa bogów” opowiada o starciu bohaterów z bogiem zniszczenia Piwusem, który przebudził się po kilku dekadach snu, pragnąc nie tylko siać śmierć i pożogę, ale także dowiedzieć się, czy w kosmosie faktycznie istnieje, jak to zobaczył we śnie, Super Saiyanin Bóg, mogący stanowić dla niego wielkie zagrożenie. Szukając go, trafił na Ziemię, gdzie w tym czasie hucznie obchodzono urodziny żony Vegety, Bulmy. A przecież Son Gokū nie mógł dopuścić do zniszczenia planety i zepsucia imprezy.
    Fabuła komiksu nie odbiega od tego, co znamy z całej serii „Dragon Ball”. Nieprzerwane pasma zwycięstw sprawiają, że Son Gokū i jego towarzysze muszą mierzyć się z kolejnymi, coraz potężniejszymi przeciwnikami. Z każdym pojedynkiem stawka rośnie. Walka przebiega zgodnie z ustalonym w poprzednich tomach schematem, więc zanim główny bohater choćby spróbuje stanąć na wysokości zadania, jego koledzy (w większości dawni oponenci) zrobią wszystko, żeby kupić mu trochę czasu, przede wszystkim zapobiegając zniszczeniu planety przez Piwusa z nudów. Wszystkie chwyty, żarty i potrawy dozwolone.
    „Dragon Ball Z: Bitwa bogów” to nie tylko ciągłe starcia. Wątek wesela wnosi dużo humoru, jednak kosztem fabuły. Poza wymianą coraz potężniejszych ciosów, improwizowaniem nowych technik, odkrywaniem ku uciesze widza i przerażeniu przeciwnika, ile procent mocy wykorzystują wojownicy oraz wykrzykiwaniem słów, mogących uchodzić za obraźliwe określenia męskich narządów rozrodczych, jeśli się je źle zrozumie, bohaterowie lubią też sobie poświecić niczym choinka bożonarodzeniowa. Słowem, jest to standard, za który wielu kocha tę serię. Ja czułem się pod koniec trochę zmęczony brakiem większych urozmaiceń w akcji, jednak w gruncie rzeczy komiks jest za krótki (pomimo swoich ponad trzystu stron), by wystawić cierpliwość czytelnika na większą próbę.
    Zresztą nie fabuła jest tutaj najważniejsza (i chyba nigdy nie była tym, za co fani kochali ten tytuł), lecz bohaterowie. Celem autora mangi „Dragon Ball”, Akiry Toriyamy, tworzącego także scenariusz do filmu było (za namową studia) umieszczenie w nim większości istotniejszych postaci, które przewinęły się na kartach komiksu. Pojawili się więc tacy ulubieńcy czytelników jak Żółw Pustelnik, Mr. Satan, zboczona świnka Ulong i tak dalej, ale nawet ci, którzy znaczą coś w światku „Dragon Balla”, przykładowo Piccolo, nie odgrywają na ogół, poza kilkoma zdaniami oraz ewentualnie otrzymaniem „honorowego policzka” od Piwusa, większej roli. A Son Gokū? Cóż, kiedyś był potężny i głupkowaty, teraz zachowuje się jak osobnik niepełnosprawny intelektualnie, wciąż jednak obdarzony dosłownie nieziemską siłą. Jeśli chodzi o Piwusa, nie jest zwykłym chłopcem do bicia. To całkiem interesująca postać, przypominająca kota, ponieważ bywa leniwy, kapryśny i ma wyszukane podniebienie. Tworząc go, Akira Toriyama inspirował się między innymi swoim pupilem rasy Cornish Rex. Piwus z jednej strony wydaje się poczciwy, a z drugiej ma na swoje rozkazy złoczyńców pokroju Frizera. Pomimo tych sprzeczności łatwo można go polubić. Podobnie przedstawia się sytuacja z jego sługą Whysem, który bardzo dba, by bóg zniszczenia nie marnotrawił czasu na próżne rozrywki. Nowe postaci mają tę istotną przewagę nad „starą gwardią”, że otrzymali wystarczająco dużo czasu, by zaznaczyć swoją obecność.
    Jak zauważyłem na początku, tytuł powstał z połączenia scen z filmu i ułożenia ich w ciąg fabularny. W rezultacie otrzymujemy komiks w pełnej palecie barwnej. W ramach „umangowienia” kadry zostały uzupełnione o onomatopeje oraz opisy ruchów wykonywanych przez bohaterów. Niestety, wrażenie pędu czy nabierania prędkości oraz efekt fali uderzeniowej, które w komiksach są na ogół przedstawione za pośrednictwem otaczających przedmiot lub osobę kresek, tutaj zostały oddane za pomocą lekkiego rozmycia kadru, co jest naturalne dla animacji, ale w komiksie wygląda nieco dziwnie. Niemniej oprawa graficzna sprawia dobre wrażenie, tak samo jak powiększony format czy wysokiej jakości papier, na którym wydrukowano komiks.
    Podsumowując, mangę „Dragon Ball Z: Bitwa bogów” czytało mi się dobrze pomimo pewnych dłużyzn. Na korzyść tytułu przemawia obecność sporej ilości lekkiego humoru i mnóstwa scen akcji w drugiej połowie. Fani (z wyjątkiem tych, którym nie spodobał się film) mogą spokojnie sięgnąć po tę pozycję.

     

     

  • Recenzja mangi „Odrodzony jako Yamcha”

    odrodzony jako yamcha

    Odrodzony jako Yamcha

    JPF

    Autor: dragongarow LEE i Akira Toriyama
    Wydawnictwo:J.P. Fantastica
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa: 18,90zł

    Pewnie każdy, kto spędził z mangą lub serialem „Dragon Ball” (w jednej z jego licznych wersji) chociaż ze sto kilkadziesiąt odcinków, kojarzy takie postacie jak Son Gokū czy Vegeta. Takich bohaterów się nie zapomina! A Yamcha? Właśnie, kim jest tytułowy bohater mangi „Odrodzony jako Yamcha”? Zapytałem o to będącego większym znawcą ode mnie kuzyna, który odrzekł: „Yamcha? To taki frajer”. Ale nadchodzi czas, kiedy Yamcha przestaje być pośmiewiskiem.

    „Odrodzony jako Yamcha” to manga autorstwa dragongarow LEE i spin-off serii „Dragon Ball”, której wielkim fanem jest mangaka. Została ona zamówiona i wydana przez wydawnictwo Sueisha. Mnie przywodzi ona na myśl typowy fan fiction.

    Opowieść zaczyna się we współczesnej Japonii. Pewien uczeń liceum, prywatnie wielki fan „Dragon Ball”, ulega wypadkowi, w wyniku którego traci przytomność i odradza się w ciele jednego z bohaterów swojej ukochanej mangi, tytułowego Yamchy. Dlaczego jednak się odrodził i czy stoją za tym zamierzenia jakiejś siły wyższej?

    Odrodzony jako Yamcha chłopak nie ma nieziemskich mocy, z czego zresztą doskonale zdaje sobie sprawę. Jednak będąc znawcą tematu wie, jak może nie tylko podnieść swoją siłę, ale i wziąć aktywny udział w nadchodzących starciach. Realizuje też własne plany ubiegnięcia Vegety w ożenku z piękną Bulmą.

    Manga, co oczywiste, gdy weźmie się pod uwagę jej objętość, składa się z krótkich epizodów, nie jest próbą ponownego opowiedzenia całej historii znanej z „Dragon Ball” tylko z Yamchą w roli głównej. Z czasem akcent zostaje przeniesiony z prostego odtwarzania pewnych starć w kierunku problemów uwięzionego w ciele wojownika chłopaka. Przypuszczam, że gdyby nie konieczność zamknięcia się w jednym tomiku, historia mogłaby się ciągnąć jeszcze długo, doprowadzając być może nawet do stworzenia własnego uniwersum. Konieczna jest choćby pobieżna znajomość świata „Dragon Ball” (także jej najnowszej odsłony, czyli „Dragon Ball Super”), aby nie tylko wyłapać jak najwięcej nawiązań, ale też by w ogóle wiedzieć, co się dzieje. Nie trzeba jednak pamiętać wszystkich szczegółów z życia Yamchy, gdyż bohater na bieżąco wyjaśnia, dlaczego postępuje tak, a nie inaczej i jak pierwotnie potoczyły się wypadki. Cóż, taki już urok fan fiction.

    Styl rysunków wyraźnie się różnicuje, gdy akcja dotyczy naszego świata i w momencie, gdy przenosi się do uniwersum „Dragon Ball”, w którym głównie rozgrywa się akcja komiksu. Widać to przede wszystkim w sposobie rysowania postaci – nieco bardziej realistycznym w przypadku oryginalnego „projektu” głównego bohatera przed odrodzeniem jako Yamcha. Jednak w obu przypadkach można dostrzec podobieństwa w rysowaniu detali twarzy (np. otarcia czy zadrapania). O tłach nie trzeba się rozpisywać, bo poza mało charakterystycznymi blokowiskami z naszego świata będziemy widzieć głównie rozbijane i niszczone potężnymi uderzeniami wojowników skały. Na ogół style dragongarow LEE i Akiry Toriyamy są na tyle zbliżone, że trzeba włożyć nieco wysiłku, by odróżnić spin-off od oryginału.

    Jak podsumować mangę „Odrodzony jako Yamcha”? Chyba najlepsze będzie określenie, że jest to komiks od fana dla fanów. Jeśli nie lubisz tej serii, nie ma sensu po nią sięgać. Ale trzeba przyznać, że nawet ja, osoba, która nie aspiruje do bycia fanem „Dragon Ball”, bawiłem się z tym tytułem naprawdę dobrze.

  • Junji Ito znów straszy

    wyjace ruryOdór śmierci, zgnilizna, robactwo i ogarniające uczucie niepokoju – fani twórczości Junjiego Ito dobrze to znają. „Wyjące rury” to kolejny tytuł, który powinien przypaść do gustu miłośnikom rysunkowych opowieści wychodzących spod ręki niekwestionowanego mistrza mangowego horroru. Recenzję mangi, na którą składa się osiem interesujących historii, znajdziecie pod tym linkiem.

  • Kaori Yuki i jej mroczne historie

    krolestwo zwiru.jpfKaori Yuki przez wiele osób uznawana jest za mistrzynię mrocznych historii. Na polskim rynku wydawniczym ukazały się ostatnio dwie mangi stworzone przez tę autorkę. Jedną z nich jest „Królestwo żwiru” – zbiór czterech niezwykłych opowieści pełnych magii, klątw, smoków i demonów. Zastanawiacie się, czy warto sięgnąć po ten zbiorek? Nasza recenzja z pewnością zaspokoi Waszą ciekawość.

  • Tokiko Aoyama i tajemnice nadmorskiego miasteczka

    Tokiko Aoyama, bohaterka mangi „W miasteczku piasku i błękitnych łusek”, przeprowadziła się wraz z ojcem do nadmorskiego miasteczka Sunanomori między innymi po to, by poszukać wytchnienia po niepowodzeniach, jakie spotkały jej rodzinę w Tokio. Ale dziewczynka miała jeszcze jeden powód, by tam zamieszkać – chciała przekonać się o prawdziwości lokalnej legendy mówiącej o tym, że okoliczne wody zamieszkują syreny. Czy stara opowieść nosi w sobie choć ziarno prawdy? O tym przeczytajcie w naszej recenzji.

  • Recenzja mangi: Junji Ito - „Wyjące rury”

    wyjace rury

    Wyjące rury

    JPF

    Autor: Junji Ito
    Wydawnictwo: J.P.Fantastica
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa: 44,99 zł

    „Wyjące rury” to kolejny tytuł, który ukazał się w ramach wydawanej w Polsce kolekcji horrorów Junjiego Ito. Mangaka stał się już tak popularny na naszym rynku wydawniczym, że chyba nie ma sensu go przedstawiać. Na najnowszy tom składa się osiem historii, a każda z nich utrzymana jest w ponurym klimacie grozy, jednak – biorąc pod uwagę całą twórczość autora – powiedziałabym, że wszystkie należą do tych „lżejszych”.

    Pierwszą historią, z jaką mamy do czynienia,jest „Nowy jest paranormalny” – chyba najsłabszą pozycją w całym tomie. Historia zaczyna się od znanego wszystkim schematu, którego możemy domyślić się już na podstawie samego tytułu: w szkole pojawia się nowy chłopak, zainteresowany zjawiskami paranormalnymi. Odkąd się przeprowadził, w mieście zaczynają dziać się dziwne rzeczy, które w końcu doprowadzają do makabrycznych zdarzeń.

    Następna jest historia tytułowa, czyli „Wyjące rury”. Główną bohaterką jest młoda dziewczyna, która podobnie jak jej matka ma fobię czystości. Niestety, staje się obiektem westchnień najbrzydszego i najbrudniejszego chłopaka w całym mieście. Jak to u Junjiego Ito bywa, cała opowieść jest przerysowana do tego stopnia, że osiąga poziomu absurdu. Pojawia się też kilka innych wątków, co w tak krótkiej opowieści psuje odbiór całości.

    „Las kropel krwi” i „Wisielcze balony” to według mnie najlepsze pozycje w tomiku. Mangaka wykazał się tutaj niezwykłą kreatywnością. Pierwsza z opowieści prezentuje coś, co możemy uznać za wampiryzm w zupełnie nowej, oryginalnej odsłonie. Druga z nich poprowadzona została inaczej – większą część zakończenia poznajemy już na samym początku. Samobójcza śmierć jednej z idolek doprowadza do zagłady ludzkości, która przebiega w dość absurdalny sposób. Z bardzo dziwnego pomysłu powstała niezwykle dobra historia. Natomiast w „Domostwie Marionetek” kontrolę przejęły upiorne lalki, które niestety nie pomogły w utrzymaniu poziomu poprzednich dwóch opowieści. Ostatnią, dłuższą pozycją jest „Tajemnica koloru ciała”. Tutaj mangaka zaskakuje czytelnika, prowadząc historię na inny tor, niż wydawałoby się na początku. Zakończenie jest „pełne” i nie pozostawia miejsca na niedomówienia, co stanowi rzadkość u Junjiego Ito.

    „O włos od katastrofy” i „W Ziemi” to dwie udane krótkie historie. Pierwsza z nich opowiada o niewyjaśnionej katastrofie samolotowej, kolejna zaś przedstawia absolwentów szkoły, którzy spotykają się po latach, aby odkopać ukrytą w młodości kapsułę czasu.

    Standardowo już tomik jest świetnie wykonany, zarówno jeśli chodzi o tłumaczenie, jak i graficzne wykończenie. Okładkę można uznać za jedną z lepszych w tej serii. Widać, że wydawnictwo J.P.Fantastica dokłada wszelkich starań, by zadowolić czytelnika. Biorąc pod uwagę całość, to jest to bardzo dobry zbiór. Historie nie są makabryczne, ale za to utrzymane na wysokim poziomie.

  • Odpychająca szpetota czy zabawa konwencjami?

    iluzoryczne ginekokracjeWedług naszego recenzenta „Iluzoryczne ginekokracje” to pozycja, którą trudno komuś polecić, gdyż więcej czytelników dostrzeże eksponowaną i odpychającą szpetotę niż mistrzowski czarny humor i zwariowaną zabawę pozornie nieprzystającymi do siebie konwencjami. Co tak właściwie znajdziemy w tej mandze i dlaczego nie każdy miłośnik japońskich komiksów powinien po nią sięgnąć? Tego dowiecie się z naszej recenzji, którą znajdziecie tutaj.

  • Recenzja mangi: Kaori Yuki - „Królestwo żwiru”

    krolestwo zwiru.jpf

    Królestwo żwiru

    JPF

    Autor: Kaori Yuki
    Wydawnictwo:J.P.Fantastica
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa: 44,99 zł

    Dzięki współpracy wydawnictw J.P.Fantastica i Kotori wydane zostały dwa tomy opowieści autorstwa Kaori Yuki, która uznawana jest za japońską mistrzynię mrocznych historii. Nakładem wydawnictwa Kotori ukazał się tom pod tytułem „Twój obraz”, natomiast wydawnictwo J.P.Fantastica wydało mangę „Królestwo żwiru”, którą miałam okazję przeczytać.

    Jest to zbiór czterech historii stylizowanych na powieść gotycką. Ich bohaterami są osoby wywodzące się z wyższych warstw społecznych oraz rodów królewskich. Akcja rozgrywa się w zamkach, starych domostwach bądź kościołach. W opowieściach występują elementy grozy, takie jak demony czy klątwy. Przewija się tu także motyw miłości między niewinną, czystą dziewczyną i złym, okrutnym młodzieńcem.

    Jednak „Królestwo żwiru”, będące pierwszą opowieścią w tym zbiorze, wyraźnie wyróżnia się na tle pozostałych. Ma ono baśniowy charakter, pojawiają się w nim smoki, przepowiednie oraz magia. Akcja rozgrywa się w królestwie, które ze wszystkich stron otoczone jest rozległą pustynią, a jego mieszkańcy żyją w ciągłym strachu przed Piaskożercami – ludożercami z pustyni, którzy napadają na miasta i sprawiają, że zostają one całkowicie zasypane przez piasek. Dlatego królestwu potrzebny jest mądry i silny władca, który obroni je przed demonami z pustyni. Tymczasem młody książę Kira nie jest zadowolony z perspektywy objęcia tronu i nie czuje się na siłach, by sprostać odpowiedzialności, która na nim ciąży. Jednak pewne okrutne wydarzenia sprawiają, że młodzieniec musi szybko wydorośleć i stanąć do walki w obronie swoich bliskich oraz poddanych.

    Po lekturze „Królestwa żwiru” byłam oczarowana twórczością Kaori Yuki. Baśniowy charakter tej opowieści skojarzył mi się z „Baśniami z tysiąca i jednej nocy”. Nie przeszkadzała mi nawet nie do końca dopracowana kreska komiksu. Autorka bowiem niekiedy zapełnia kadry z dbałością o najmniejsze szczegóły, czasem zaś zupełnie upraszcza rysunki i nie do końca wiadomo, co się na nich dzieje. Jednakże sposób kreowania bohaterów oraz przebieg fabuły sprawiły, że historia naprawdę mnie wciągnęła. Niestety, nie mogę powiedzieć tego samego o pozostałych trzech opowieściach. Wydawały mi się bardzo podobne do siebie. W każdej z nich pojawiała się postać złoczyńcy oraz dobrej i niewinnej dziewczyny. Co więcej, wydarzenia rozgrywające się w mandze były przedstawione w chaotyczny sposób. Akcja bardzo „skakała”, przez co nieraz miałam wrażenie, że czegoś brakuje i wertowałam strony, zastanawiając się, czy coś mi nie umknęło. Drugim problemem opowieści jest to, że niektóre postacie są do siebie bardzo podobne, a momentami dość pobieżny sposób rysowania autorki uniemożliwiał mi szybkie zorientowanie się, kto jest kim, co utrudniało czytanie.

    Gdyby nie niedociągnięcia wynikające z braku dbałości o detale ilustracji, historie te byłyby na pewno jednymi z lepszych, jakie miałam okazję do tej pory przeczytać. Idea stworzenia mangowej historii stylizowanej na gotycką powieść jest niezwykle ciekawa, a pomieszanie jej z elementami z czasów współczesnych, jak to ma miejsce w opowiadaniu „Stonehenge”, to zdecydowanie błyskotliwy pomysł.

    Mam nadzieję, że moje uwagi nikogo nie zniechęcą do przeczytania tej mangi. Pomimo paru niedociągnięć „Królestwo Żwiru” zasługuje na uwagę, ponieważ jest to pozycja dość oryginalna, wyróżniająca się na tle innych japońskich zbiorów opowieści. Na pewno dam jeszcze szansę autorce i przeczytam „Twój obraz”.