Manga

  • Recenzja nowelki: Masashi Kishimoto, Akira Higashiyama - „Tajemna historia Kakashiego”

    tajemnahistoriakakashiego

    Tajemna historia Kakashiego

    JPF

    Autor: Masashi Kishimoto, Akira Higashiyama
    Wydawnictwo: J.P.Fantastica
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa:24,90 zł

    Najpierw było Kotori. Potem Waneko. Za ich przykładem poszło Studio JG. Aż w końcu przyszedł czas na JPF. Wkroczyli w świat light novel, zaczynając od wydania „Tajemnej historii Kakashiego”. Akcja tej nowelki rozgrywa się rok po Czwartej Wielkiej Wojnie Shinobi, a Kakashi ma wkrótce stać się Szóstym Hokage. Jednak nie jest mu dane spokojnie przemyśleć, czy na pewno sprawdzi się w tej roli. Trafia na pokład Latającego Shachimaru, podniebnego statku, który stworzył w tajemnicy Kraj Fal. Jego zadaniem jest ocalenie zakładników, co nie będzie takie proste.

    Naruto to tytuł, który zna chyba każdy. Na całym świecie seria ta podbiła serca wielu ludzi. Mając do czynienia z mangą oraz anime, byłem bardzo ciekawy, jak będzie obcowało mi się z pozycją, która jest czymś zupełnie odmiennym od tego, co znałem dotychczas. Zdecydowałem się na przeczytanie tej noweli nie tylko dlatego, że bardzo lubię postać Kakashiego Hatake, lecz również ciekawiło mnie to, jak wydawnictwo, które oceniam wysoko pod kątem jakości wydania mang, poradzi sobie z wypuszczeniem na rynek swojej pierwszej light novel. Muszę przyznać, że bardzo dobrze poradzili sobie z tym wydaniem.

    Zanim omówię kwestie fabularne, zacznę od spraw technicznych. Na swojej półce mam „Zerową Marię i puste pudełko” od Waneko, jednak trochę nie podoba mi się to, że obwoluta jest błyszcząca. U JPF-u sprawa ma się inaczej i obwoluta jest matowa. Dzięki temu trzymanie jej w rękach jest bardzo przyjemne. Po otwarciu „Tajemnej historii” wita mnie kolorowa strona. Tutaj nie mogę jej niczego zarzucić. Głębia kolorów jest odpowiednia. a jakość druku wysoka. Przejdźmy teraz do sprawy najważniejszej – wielkość czcionki, tłumaczenie. Czcionka jest odpowiedniej wielkości, dzięki czemu nie męczy oczu. Przez cały czas czytania odnosiłem wrażenie, jakbym czytał zwykłą książkę, a nie light novel, co w przypadku „Zerowej Marii” nie do końca wyglądało tak samo. No i tłumaczenie. Generalnie oceniam je dobrze, jednak niektóre tłumaczenia ataków wyglądały dla mnie dość dziwnie, a kolejność ich zapisywania trochę szczypała w oczy. Oprócz tego nie rzuciło mi się w oczy nic więcej. Dużym udogodnieniem było to, że rozdziały w „Tajemnej historii” nie są za długie. Dzięki temu po przeczytaniu dużej liczby stron mogłem praktycznie w każdej chwili zrobić sobie przerwę od czytania i nie czułem, że się męczę, bo rozdział będzie ciągnął się przez jeszcze kilka kartek. Ponadto nie zauważyłem żadnych literówek. Bardzo dobry wynik.

    Tyle w kwestii technicznej. Muszę przyznać, że kiedy czytałem tę light novel, miałem wrażenie, jakbym czytał opisaną krok po kroku starą kinówkę Naruto. A to w żadnym wypadku nie jest minusem. W przeciwieństwie do mangi, która od pewnego czasu straciła dla mnie klimat, czytanie tej nowelki było czymś odświeżającym, czymś, co pozwoliło mi na powrót do „starego dobrego” ,,Naruto". Tej części ,,Naruto'', która dawała mi dużo radości i frajdy. Cieszę się, że samego Naruto nie było w tej nowelce za dużo. Pierwsze skrzypce grał tutaj Kakashi i czytanie opisu jego emocji podczas wykonywania misji było tym, czego mi w ,,Naruto” bardzo brakowało. Szkoda tylko, że ta light novel jest taka krótka, bo dała mi ona ochotę na więcej. Muszę przyznać, że wszelkie slogany i wielkie słowa brzmiały w tej nowelce zupełnie inaczej aniżeli w mandze czy anime. Brzmiały znacznie lepiej. Bywały momenty, w których się uśmiałem, a opisy walk pozwoliły na dokładne wyobrażenie sobie, jak dane sceny wyglądałyby w wersji animowanej.

    Podsumowując, nowelkę tę oceniam bardzo dobrze. Jest ona z jednej strony czymś, co doskonale znamy z ,,Naruto”, ale również czymś odmiennym, czymś, co pozwoliło na przypomnienie sobie dobrze znanego nam klimatu tej serii o ninja. Tytuł ten został stworzony przez Akirę Higashiyamę i Masashiego Kishimoto. Po przeczytaniu tej pozycji, uważam, że warto po nią sięgnąć, choć pewnie zrobią to głównie fani serii. Jednak jeżeli nimi nie jesteście, musicie sami zdecydować, czy zagości u was na półce.  

  • Recenzja mangi: Junji Ito - „Uzumaki”

    ok uzumaki 01

    Uzumaki

    JPF

    Autor: Junji Ito
    Wydawnictwo: J.P. Fantastica
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa: 59,85 zł

    Junji Ito... to dziwny autor. Każdy, kto miał do czynienia z jego dziełami, jest w pełni tego świadomy. Nie inaczej jest w przypadku mangi, której recenzję przeczytacie już za chwilę. Moją przygodę z Ito zacząłem od mangi „Gyo”. Niestety, ale... nie wzbudziła we mnie zbyt pozytywnych emocji. Nawet wręcz przeciwnie. Była to manga ohydna, powodująca obrzydzenie, a nie strach. Mocno zraziło mnie to do tego autora i na inne jego dzieła kompletnie nie zwracałem uwagi. Było tak aż do tego roku, kiedy w ręce wpadły mi „Miłosne Cierpienia Umarłych”. Kupiłem je pod wpływem chwili, ale okazało się, że tytuł był tak dobry, iż wiara w pana Ito wróciła we mnie z nowymi siłami. Ze wszystkich wydanych mang tego autora bardzo zainteresowałem się właśnie „Uzumaki”. No i wybór tej pozycji okazał się strzałem w dziesiątkę.

    „Uzumaki” to opowieść o mieście, które dotknięte jest dość nietypową klątwą. Klątwą spirali. I tak jak mówi opis na okładce: "Sprężyny. Ślimaki. Spływająca woda. Dym z krematorium. Gałęzie drzew. Naczynia. Włosy. Linie papilarne" - to wszystko opanowała spirala. Brzmi zabawnie i niedorzecznie? Opis może i jest zabawny, ale mieszkańcom, którzy mieszkają w tym mieście, do śmiechu jest już nie za bardzo. Kurouzu to wioska, która stopniowo popadnie w obłęd. A my będziemy świadkami całego procesu.

    Często mówi się, że nawet jeżeli mangę można podciągnąć pod tematykę horroru, nie jest się w stanie nikogo przestraszyć. Mnie „Uzumaki” raczej nie wystraszyło. Choć nie mogę stwierdzić tego z całkowitą pewnością. Za to pewną rzecz mogę powiedzieć bez wahania. Ten tytuł wywarł na mnie tak wielkie i mocne wrażenie, że po lekturze ciężko było mi się pozbierać. To, czego się nie spodziewałem to to, że zadziałał na podświadomość. Ito pokazał w tej mandze, że niesamowicie sprawnie potrafi posługiwać się groteską i absurdem. Stopniowo "podkręcał" obroty i w pewnym momencie klątwa zaczyna być tak silna, że otoczenie znane nam do tej pory całkowicie się zmienia. Uwierzcie mi, po lekturze tej mangi zupełnie inaczej będziecie patrzeć na spiralę.

    Co prawda mamy w tej mandze różnych bohaterów, jednak żaden z nich nie budzi sympatii. Protagonista wszędzie widzi klątwę spirali, a jego dziewczyna trafia w sam środek absurdalnych wydarzeń chyba bardziej niż by chciała.

    „Uzumaki” składa się z 19 rozdziałów i początkowo akcja, która się w nich dzieje, nie jest ze sobą jakoś mocno powiązana. Każdy z nich poświęcony jest zupełnie innemu przypadkowi klątwy spirali, jednak zawsze zamieszani są w to główni bohaterowie. Dopiero w pewnym momencie manga zyskuje cechę ciągłości historii, odkrywając przed nami karty i prowadząc do kulminacji. Jednak w głowie nadal kłębi się wiele pytań, na które raczej nie znajdziemy odpowiedzi.

    W „Uzumaki” Ito daje pełen popis swojej inwencji twórczej. Nadal jestem zszokowany tym, co przeczytałem. Chociaż z drugiej strony kilka razy zdarzyło mi się uśmiechnąć - dlatego, że poziom groteski przekraczał moje oczekiwania.

    Manga ta wręcz kipi upiornym klimatem. Nie znajdziecie tu ani jednego szczęśliwego wątku. To opowieść, w której trup ściele się gęsto. Jest to tytuł wyjątkowy, pokazujący, jak specyficzny i oryginalny jest Junji Ito. Jego tworów nie da się zapomnieć, są jedyne w swoim rodzaju. Samo za siebie mówi to, że po przeczytaniu tej mangi, jeszcze długo będziecie mieli przed oczami to, co zobaczyliście na jej łamach. 

    Ito szokuje. Robi to w sposób niesamowicie sprawny.

    „Uzumaki” to pierwsza Mega Manga wydawnictwa JPF i trzeba przyznać, że zrobili przy niej kawał dobrej roboty. Nie ma w niej literówek, druk jest wysokiej jakości, a tłumaczenie nadaje dodatkowego klimatu i dobrze odzwierciedla charakter tej pozycji. Pomimo że liczy sobie ona ponad 600 stron, czyta się ją w mgnieniu oka. A po zakończeniu ma się ochotę na więcej. Może trudno w to uwierzyć, ale nad kupnem tego komiksu, który kosztuje prawie 60 zł, nie ma się co wahać. Jest to niesamowicie nietypowa manga i powinna znaleźć się w waszej kolekcji.

  • Recenzja mangi: Makoto Yukimura - „Planetes”

    Planetes 01

    Planetes

    JPF

    Autor: Makoto Yukimura 
    Wydawnictwo: J.P. Fantastica
    Ilość tomów: 2
    Cena okładkowa: 54,60 zł

    Jest druga połowa XXI wieku. Coś, co kiedyś dla ludzi było odległym marzeniem, teraz jest chlebem powszednim – loty w kosmos stały się niczym podróże samolotem, a księżyc skolonizowano. Niestety, obecność ludzkości w kosmosie doprowadziła do tego, że stał się on zaśmiecony. Wokół orbity Ziemi dryfują wszelkiego rodzaju odpadki. Ludzie bagatelizowali zagrożenie do czasu, aż wydarzyła się tragedia promu Alnail 8. Oto ,,Planetes" – manga, której fabuła kręci się wokół codziennego życia ekipy kosmicznej śmieciarki.

    Brzmi mało interesująco? Muszę przyznać, że w momencie zapowiedzi nie podchodziłem do tego tytułu z większym entuzjazmem. Pomimo że autorem tej mangi jest człowiek, który stworzył ,,Vinland Sagę” - pozycję, która oceniana jest bardzo wysoko. Mój brak zapału nie był w sumie spowodowany tym, że „Planetes” to manga w klimatach sci-fi, bo mimo że fanem tej tematyki nie jestem, to na pewno nie mam do niej wstrętu. Ba, jednym z moich ulubionych filmów jest właśnie twór, który jest jej pełen. No i nie możemy zapominać o świetnej pozycji, jaką jest saga ,,Obcego''. Ale manga omawiana w mojej recenzji to opowieść o śmieciarzach... Z jednej strony ciekawy pomysł, ale w moim przypadku na pewno nie zachęcający do lektury.

    Dobrze, że były to tylko pozory, bo z pierwszego tomu jestem zadowolony. Nie mam pojęcia, jak JPF to robi, ale nawet jeżeli nie jestem zainteresowany daną mangą, to i tak w pewnym momencie dochodzi do tego, że ją czytam... i rzadko jestem zawiedziony. Bohaterem „Planetes” jest Hachirota Hoshino. To chłopak o niebywale silnej determinacji, postać, która ma jasno określony cel i choćby waliło się i paliło, nie odpuści.

    Śledzenie historii takiego protagonisty jest bardzo przyjemne, ponieważ kiedy przyjdzie czas na test jego silnej woli, nie będziemy zgrzytać zębami z irytacji. Hoshino to bez wątpienia bohater wyrazisty, ale narwany. Cieszę się, że nie jest to postać, która buja w obłokach, tylko twardo stąpa po ziemi i doskonale zdaje sobie sprawę, jak trudno będzie zrealizować jego marzenie.

    Towarzyszami Hachiroty są Yuri Mihalkov oraz Fee Carmichael. Yuri to protagonista, który, pomimo swojej trudnej przeszłości, jest bardzo ciepły wobec innych, a jego obecność potrafi uspokoić. Taki charakter okazuje się później na wagę złota. Fee z kolei to kobieta, która nie da sobie w kaszę dmuchać. Nie ma oporów przed robieniem tego, na co ma ochotę, a poza tym jest mocno narwana. Bardzo ją polubiłem, bo obecność takiej babki często wywoływała na mojej twarzy uśmiech. Dobrane z nich trio, nie da się ukryć. Niestety, nie wszyscy bohaterowie wzbudzają sympatię. W pewnym momencie opowieści pojawia się pewna postać, która potrafi mocno grać na nerwach. I to bardzo mocno. Dobrze, że przez pierwszy tom przewija się dużo pozytywnych postaci – w tym rodzice głównego bohatera, bo dzięki temu, pomimo dużej ilości tekstu, czyta się bardzo szybko i przyjemnie.

    „Planetes” to tytuł, który jest przede wszystkim lekki, a ponadto klimat sprzyja komfortowemu czytaniu. Terminy związane z astronomią i fizyką nie kłują w oczy, a praca bohaterów nie jest taka nudna, jak mogłoby się wydawać. Jest również miejsce na dynamiczną akcję, rozmyślania o kosmosie oraz obserwowanie tego, jak oddziałuje na poszczególne osoby i jak wielkie ma dla nich znaczenie.

    Edycja po raz kolejny nie zawodzi. Druk jest bardzo dobrej jakości, czerń odpowiednio nasycona, a kolorowe strony świetnie ukazują piękno kosmosu. Warto też wspomnieć, że koszt pracy nad „Planetes” był tak duży, że konieczne było podniesienie ceny. Tłumaczenie miejscami zwala z nóg. Oczywiście w tym pozytywnym sensie. W „Planetes” jest sporo humoru i tłumacz nie szczędził swojej inwencji, dostarczając nam dużo pozytywnej energii. W ogóle, zanim „Planetes” miało swoją premierę, niektórzy krytykowali wydawnictwo JPF za czcionkę, której użyto na okładce. Jednak według mnie jest ona bardzo estetyczna i przyjemna dla oka.

    Podsumowując, tytuł ten jest zdecydowanie godny uwagi. Jeżeli chcecie sięgnąć po pozycję, która was odstresuje, a także zauroczy pięknem kosmosu, „Planetes” jest dla was. Jest to manga, która pokazuje, co może nieść z sobą rozwój kosmicznych technologii, a także jak wpłynie to na ludzkość.

    Cena okładkowa to 54,60 zł, jednak za tak dobrze wydany tytuł warto wyjąć z kieszeni taką sumę pieniędzy.

     
  • Xmascon 2016 otwiera oficjalną stronę

    Gotowi na najbardziej świąteczny konwent tego roku? Co prawda do Xmasconu został jeszcze miesiąc ale przygotowania idą pełną parą, a ich efektem jest uruchomienie oficjalnej strony wydarzenia. Jak przyznają sami organizatorzy, jest jeszcze trochę do zrobienia, ale już teraz znajdziecie na niej m.in. zarys programu, informacje o biletach i formularz zgłoszeniowy na helperów.

    Mało tego, do 7 listopada trwa specjalna promocja, w której dwudniowy bilet możecie nabyć za 40 zł.

    Widzimy się w Krakowie.

     

  • Recenzja mangi: Masashi Kishimoto, Takashi Yano - „Tajemna historia Shikamaru”

    naruto tajemna historia

    Tajemna historia Shikamaru

    JPF

    Autor: Masashi Kishimoto, Takashi Yano
    Wydawnictwo: J.P.Fantastica
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa: 24,90 zł

    To druga light novel ze świata „Naruto”, powstała dzięki współpracy Masashiego Kishimoto i Takashiego Yano, który jest ekspertem w dziedzinie powieści historycznych. Cóż, przy takim duecie, nasze oczekiwania co do fabuły zdecydowanie rosną. Wyobrażamy sobie naprawdę dobrą i wciągającą lekturę - i tu może nas spotkać lekkie rozczarowanie... Ale od początku.

    Wydawnictwo J.P.F. zdecydowanie się postarało i tomikowi pod względem wizualnym nie można niczego zarzucić. Po pierwsze, posiada on obwolutę, dzięki której dobrze prezentuje się na półce i wygląda bardziej „elegancko” od zwykłej serii Naruto. Po drugie, bardzo podoba mi się pomysł zamieszczania na niej szkiców postaci, które są głównymi postaciami nowelki. Wyglądają one naprawdę super!

    Całość liczy sobie cztery rozdziały. Czyta się ją naprawdę szybko. Opisana w niej historia Shikamaru rozgrywa się między Czwartą Wielka Wojną Shinobi, a wydarzeniami przedstawionymi w „Siódmym Hokage i Księżycu Szkarłatnego Kwiatu”. W tomiku nie mogło zabraknąć najlepszych przyjaciół tytułowego bohatera: Ino, Chojiego oraz Temari. Oprócz nich pojawiają się również postacie Kakashiego, Sakury, Saia oraz oczywiście Naruto.

    Historia ukazuje codzienne życie bohatera, który po wojnie zajmuje wysokie stanowisko w Unii (organizacji jednoczącej wszystkie kraje Shinobi). W związku z tym na jego barkach spoczywa ogromna odpowiedzialność, przez co Shikamaru ma naprawdę dużo pracy, co jest sprzeczne z jego wewnętrzną naturą i marzeniem o „jako takim życiu” bez zbędnego wysiłku. Dlatego ma on coraz więcej wątpliwości i czuje się zagubiony w otaczającej go rzeczywistości. Nie ma sprecyzowanego celu w życiu i nie wie, co chciałby robić. Przejawia dokładnie takie same lęki, jak każdy młody człowiek wchodzący w okres dorosłości. Jednak kiedy pewnego dnia do Hokage dociera list z informacjami o niepokojących wydarzeniach w Kraju Ciszy, Shikamaru postanawia zająć się tą sprawą. Tak oto wyrusza na niebezpieczną wyprawę, podczas której będzie zmuszony odnaleźć samego siebie.

    Sam pomysł na tę historię jest naprawdę ciekawy. Ukazuje Shikamaru od zupełnie innej strony - z głównej serii znaliśmy go jako bardzo opanowanego, inteligentnego i zawsze lekko znudzonego chłopaka. Tutaj dowiadujemy się o nim nieco więcej. Poznajemy jego troski, marzenia oraz uczucia, jakimi darzy on inne osoby. Niestety, opisy pojawiające się w tej nowelce są dość płytkie i powierzchowne, a czytając je czuje się pewien niedosyt. Opisy fabuły również nie są rozbudowane, przez co akcja kończy się, zanim na dobre się rozwinie. Według mnie za dużo jest też różnego rodzaju przytoczeń i wyjaśnień odwołujących się do mangi „Naruto”. Autor, często kosztem fabuły, opisuje wydarzenia mające miejsce w głównej serii, co może trochę nużyć osoby, które znają tę historię.

    Pomimo tego wszystkiego, szczerze polecam „Tajemną Historię Shikamaru” wszystkim fanom „Naruto”. Czyta się ją bardzo szybko, przy czym na pewno nie będzie to zmarnowany czas, a przy okazji dowiemy się czegoś więcej o bohaterach serii. Odradzam jednak osobom, które nie znają historii przedstawionej w „Naruto” - po prostu nie będą one za dobrze orientować się w fabule - oraz tym, którzy liczą na to, że historia ukazana w nowelce będzie niezwykle wciągająca i zaskakująca. Owszem, jest ona na swój sposób ciekawa, ale nie na tyle, żeby pochłonęła nas bez reszty. A zakończenia, jak to w „Naruto” zwykle bywa, jesteśmy w stanie sami się domyślić.

  • Recenzja mangi: Yuki Midorikawa - „W stronę lasu świetlików”

    w strone lasu swietlikow

    W stronę lasu świetlików

    waneko

    Autor: Yuki Midorikawa
    Wydawnictwo: Waneko
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa: 19,99

    „W stronę lasu świetlików” (lub inaczej „Hotarubi no Mori e”) to wydany w Polsce tomik mangi zawierający trzy opowiadania i dodatek do jednego z nich. Wspólny mianownik całości to uczucie łączące dwoje młodych ludzi, zbyt trudne dla nich i przynoszące ból, ale jednocześnie bardzo cenne. Takie słodko-gorzkie doświadczenia młodości, które mogą mieć wpływ na całe życie kogoś, uświadomić mu coś.

    Pierwszym z opowiadań jest, a jakże, tytułowe. „Hotarubi no Mori e” może być znane wam, czytelnikom, gdyż na jego podstawie powstało anime. Jest to krótka historia, opowiedziana od początku do końca. Nie występują tu (czasami denerwujące) odskoki od głównej fabuły, nie są rozwijane wątki bohaterów drugoplanowych. To samo tyczy się pozostałych opowiadań zawartych w tym tomiku. Autorka pozwala nam skupić się wyłącznie na głównych bohaterach, inne postacie występują tu tylko dla uzupełnienia. Zapobiegają utworzeniu się dziwnych „luk”. „Hotarubi no Mori e” jest opowiadaniem o dorastaniu, budzącym i rozwijającym się uczuciu, tęsknotą i wytrwałością. Bohaterowie mają okazję widywać się jedynie przez jeden krótki okres w roku. Dziewczynka co roku przyjeżdża spędzić wakacje u dziadka, powoli staje się nastolatką i młodą kobietą, ale nie zaniechuje tego zwyczaju, gdyż tylko wtedy może spotkać swojego przyjaciela – człowieka zamieszkującego las demonów. Jednak pewne okoliczności sprawiają, że bliżej mu właśnie do eterycznej istoty niż zbudowanej z krwi i kości. Dorasta znacznie wolniej; nie umrze, chyba że dotknie go człowiek. Między tą dwójką rodzi się uczucie, ale nieustannie towarzyszy im tęsknota. Nie tylko jesienią, zimą i wiosną. Również wtedy, gdy są razem, latem. Tęsknią za swoim dotykiem, są świadomi, że nigdy nie będą mogli być ze sobą.

    Kolejne opowiadanie to „Odrobina ciepła”. Główni bohaterowie również znają się od dziecka, ale uczucie, które ich łączy, staje się tak naturalne, że aż niezauważalne (może: że aż nie zwraca się na nie uwagi?). I tak jedno z nich przegapia szansę, drugie zaś nie widzi swych własnych uczuć(trudno jest nie widzieć własnych uczuć, może po prostu stara się je ignorować czy coś w ten deseń?). Podjęta próba wskazania komuś jego własnych uczuć sprawia bohaterce ogromny ból, czuje się zawstydzona, zraniona. Pod maską optymizmu chowa swój ból i skrycie obwinia się za zaistniałą sytuację. Oboje zadają sobie nawzajem ból(powtórzenie), ale również skazują na cierpienie samych siebie. To historia o wzgardzonym uczuciu, o tym, że czasem może już być za późno. Pokazuje jak bardzo trudne może być pogodzenie się z porażką i ruszenie dalej.

    „Nie zobaczysz gwiazd” różni się nieco od pozostałych opowiadań. Główny bohater jest bardzo energiczny, dziecinny. Dojrzewa wraz z historią, a bodźcem do zmian jest poznanie pewnej dziewczyny. Do spotkania dochodzi nie w okresie dzieciństwa, ale później, już w szkole. Pomiędzy bohaterami, którzy wychowali się i żyją w różnych warunkach, istnieje przepaść niewiedzy. Aby lepiej się zrozumieć, muszą się poznać. Jest to historia o dystansie dzielącym dwoje ludzi. Nie tylko tym liczonym w kilometrach, ale także określanym przez uczucia, strach, lęk, ból.

    Każda z tych historii opowiedziana została w sposób pozwalający nam jak najlepiej zrozumieć intencje bohaterów. Ich postacie są bardzo dobrze zbudowane, nie odczuwa się w nich braków czy jednowymiarowości. Przeżywają rozterki, mają wątpliwości… zupełnie jak my sami. Lektura pozwala na refleksje, budzi emocje, porywa. Obserwowanie dorastania bohaterów – zewnętrznego i wewnętrznego – skłania nas do wspominania i rozmyślania nad własnym życiem.

    Podczas lektury będzie towarzyszyć Wam z pewnością kilka uczuć, jednym z nich jest melancholia. Przenika cały tom od początku, do końca. Jak gdyby autorka chciała nam powiedzieć „nie wszystko jest proste ale nawet, jeśli sprawia ból to może być bliskie naszemu sercu i dlatego nie warto z tego rezygnować”. Miejscami byłam lekko rozbawiona, innymi zniecierpliwiona lub rozczulona. Przyznaje, zdarzyło mi się uronić łzę. Ale sądzę, że ta manga jest tego warta. To nie coś, co przeczyta się raz, odkłada na półkę i zapomina. Jestem pewna, że jeszcze nie raz do niej wrócę.

    Sam przebieg akcji jest płynny choć nie ma tam wartkiej akcji, wszystko porusza się stale i powoli, niczym letni wietrzyk kołyszący trawa na łące. Pozwala to idealnie wbić się w klimat mangi. Ponadto wielokrotnie miałam ochotę jeszcze zwolnić, zatrzymać się, pobyć z nimi chwilę dłużej. Naprawdę ich wszystkich polubiłam.

    Ilustracje również idealnie pasują do klimatu. Nie nazbyt szczegółowe, pozwalające skupić się na przeżyciach głównych bohaterów. Wydają się wręcz eteryczne. Emocje bohaterów zostały świetnie przedstawione. Autorka sprawiła, że mimo, iż nieszczególnie się wyróżniają, to stają się zapamiętywalni. Ich projekty są ładne, czyste, nie znajdziemy w ich wyglądzie rozpraszających szczegółów czy znaków szczególnych. Jedyną postacią odstającą od reszty jest wychowywany przez demony chłopak, jednak był to zabieg konieczny abyśmy stale pamiętali o jego inności i wynikających z niej konsekwencji. Bohater ostatniego opowiadania również z początku wydaje się odmienny od reszty – beztroski flirciarz o pogodzie ducha dziecka malującej się na twarzy. Jednak z czasem również on zmienia się i dorasta.

    Rzecz niezupełnie ważna podczas czytania (bo przecież liczy się treść!) a jednak bardzo istotna – okładka. Jest przepiękna, użyto jasnych, pogodnych kolorów. Całość wygląda jak szybki malunek wykonany akwarelami. I to jest w niej piękne, wrażenie sielskiej niestałości, jakie odczuwamy patrząc na nią.

    Podsumowując - „Hotarubi no Mori e” (bądź „W stronę lasu świetlików”) ma tylko jedną ogromną wadę. Kończy się.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #2

    I znów nastał poniedziałek. Jaki jest każdy widzi, choć dziś nie wygląda tak źle. Mało tego, może wyglądać jeszcze lepiej, bowiem mamy dla Was kolejny Poniedziałkowy Flash Konwentowy. A co ciekawego czai się w nim tym razem?

  • Recenzja Mangi: Yuyuko Takemiya, Yasu - „Toradora Light Novel”

    Recenzja mangi Toradora Light Novel

    Toradora Light Novel

    studiojg

    Autor: Yuyuko Takemiya, Yasu
    Wydawnictwo: Studio JG
    Ilość tomów: 10 (zakończona)
    Cena okładkowa: 39,99 zł

    „Toradora” kojarzyła mi się do tej pory z anime (i piankami w kształcie smerfów, ale to nie ma znaczenia). Jednakże przyszła dla mnie pora na light novel – i muszę się przyznać, że jest ono pierwsze w moim ponad dwudziestoletnim życiu.
    Mało znam osób, które nie kojarzą tego tytułu. No, może niekoniecznie wszyscy zapoznali się z treścią, część po prostu rozpoznaje samo słowo i, oczywiście, główną bohaterkę. Dla tych, którym nie dane było jeszcze zauważyć Taigi Aisaki– to nic dziwnego, bo to maleństwo jest naprawdę niewysokie, ale w jej drobnym ciałku zamieszkuje bestia, której nie chcielibyście rozjuszyć. Nie dziwota, że nadano jej przezwisko „Tyciego Tygrysa”.

    Z drugiej strony jest pedantyczny Ryuuji Takasu. Chłopak nie ma lekko, codziennie chodzi do szkoły, robi zakupy, sprząta, gotuje… Prawdziwy skarb! Pewnie dziewczyny się za nim uganiają? No i właśnie… nie.

    „Toradora” to komedia romantyczna, więc chyba nie muszę mówić, że tajemniczym zbiegiem okoliczności ta dwójka skazana będzie na swoje towarzystwo. A co dalej – każdy wie. Brzmi dosyć monotonnie i tutaj pojawia się pytanie – czy właśnie tak się to czyta?

    Z całą pewnością jest bardziej wciągające, niż anime. Akcja też wydaje się płynniejsza, a niektóre aspekty mniej irytujące (ale może to dlatego, że ignoruję infantylne rozciąganie sylab przez część bohaterów, które, niestety, stosowane jest miejscami nagminnie). Tekst pisany daje nam możliwość wyobrażania sobie niektórych rzeczy po swojemu. Oczywiście dla tych, którzy „Toradorę” znają, niektóre z nich są już niezaprzeczalnie wpisane w umysł. Dla mnie były to zdecydowanie sylwetki głównych bohaterów, ale że oglądałam anime ponad dwa lata temu, dało to mojej wyobraźni całkiem sporą swobodę twórczą. Samą treść również nieco sobie odświeżyłam. I fakt, nie jest to tytuł, który będzie czytelników zaskakiwał. Całość jest dosyć przewidywalna i schematyczna, jednak czyta się to bardzo przyjemnie. Jest wręcz idealne na obecną pogodę – zimno, pada, wieje, stada bizonów szalejące po ulicach, corrida i inne klęski (pogodowe lub nie) zmuszają nas do tego, żeby zostać w domach. Najlepiej pod kocem. W wyrku. Z ciepłą herbatką. Czekoladą też nikt pewnie nie pogardzi i właśnie do tego nada się idealnie „Toradora”.

    Już wyjaśniam, dlaczego. Przede wszystkim, jest to bardzo sympatyczna lektura, lekka, pozwala nam odetchnąć, zapomnieć o szkole, pracy, uczelni,… (niepotrzebne skreślić, pominięte dopisać). Podczas czytania łatwo jest się przywiązać do któregoś z bohaterów i zacząć mu kibicować. Poza tym, nie jest to historia, w której miłość pojawia się już pod koniec pierwszego rozdziału - musicie poczekać na drugi. Tak naprawdę, jest to bardziej skomplikowane. W każdym razie, „Toradora” nie irytuje tym namolnym ukazywaniem uczucia, które widoczne jest dla wszystkich ale nie może rozkwitnąć z uwagi na „ojej, jestem taka nieśmiała”, „nie mogę do niej podejść bo może zostanie to źle odebrane” i inne tego typu wymówki. Takie wątki też tu znajdziecie, ale jest coś, co skutecznie odwraca od nich uwagę, mianowicie rozwój pięknej przyjaźni między rozszalałym demonem i aniołem o oczach mordercy. A czy jest coś, co bardziej ogrzewa serducho w takie dni jak teraz, niż przyjaźń?

    I właśnie to jest moja ulubiona część. Obserwowanie rozkwitu serdecznej przyjaźni, nie podszytej przez samych zainteresowanych głębszym uczuciem. Dlaczego podkreślam, że przez nich? Bo bądźmy ze sobą szczerzy – to komedia romantyczna. Wszyscy wiemy, jak to się skończy.

    Kolejną zaletą jest brak piątej klepki. Długo wymieniałabym, komu jej brakuje, pozwolę Wam jednak odkryć to samodzielnie. Jak to często bywa w przypadku tego rodzaju literatury – częściej wymykało mi się „ooo” czy „ojejuuu”, niż wybuchy gromkiego śmiechu, ale też nikt nie spodziewa się doskonałych żartów po czymś, co ma w nazwie gatunku „romantyczna”. Mamy się zachwycać, polubić ich, wspierać (duchowo) w ambicjach i marzeniach, bądź mieć zupełnie odmienne plany dotyczące ich egzystencji.

    No i mamy śledzić ich losy… W tym temacie wydawnictwo wyszło nam naprzeciw, ponieważ kupując pierwszy tom polskiego wydania light novel, kupujecie tak naprawdę dwa. Jest to, moim zdaniem, świetne rozwiązanie. Po pierwsze, z uwagi na aspekty ekonomiczne. Fakt, wydajecie więcej na raz, ale patrząc na przeciętne ceny nowelek w Polsce, zyskujecie. Za dwa tomy wydane osobno przyszłoby zapłacić więcej. No i po drugie – mamy szansę poznać dłuższy fragment akcji na raz. Tak czy owak, trzeba teraz poczekać trochę na kolejny tom, całości nie zmieszczono na tych trzystu osiemdziesięciu stronach, jednakże trochę dłużej dane nam było zostać z bohaterami, poznać ich lepiej, obserwować, jak, i w którym kierunku, rozwija się fabuła.

    Jeśli chodzi o błędy – literówek pojawia się niewiele. A źle odmienione wyrazy (również zaledwie kilka przypadków) nie wytrącają z rytmu czytania. Ot, każdemu może się zdarzyć, nie bądźmy surowi, nie wymagajmy perfekcji, gdy sami tacy nie jesteśmy. (Jeśli jesteście idealni to potraficie też wybaczać, więc nie widzę problemu).

    No i wreszcie kwestia rysunków – są ładne, urocze, linie miękkie niczym czekolada pozostawiona na słońcu. Po prostu sympatyczne. Miło czasem przerwać na chwilę czytanie i popatrzeć na ilustracje, naturalnie adekwatne do treści.

    I w końcu – czy warto przeczytać „Toradorę”? Jeśli szukacie pozycji wybitnej, to nie. Jeśli chcecie się zrelaksować z kubkiem gorącego kakao w dłoni – jak najbardziej. Radzę jednak uważać, żeby nie rozlać gorącego płynu. W razie wystąpienia pecha można by, co prawda, zaryzykować dotknięcie Tyciego Tygrysa. Osobiście jednak zalecałabym pogodzenie się z pechem, brzmi to znacznie rozsądniej.

  • Recenzja mangi: Mamare Touno, Kazuhiro Hara - „Log Horizon”

    Recenzja mangi Log Horizon

    Log Horizon

    studiojg

    Autor: Mamare Touno, Kazuhiro Hara
    Wydawnictwo: Studio JG
    Liczba tomów: 10
    Cena okładkowa: 24,99 zł

    Zawsze uważałam, że porównania nadają wypowiedziom bardzo osobistego charakteru. Na ich podstawie można domyślić się paru rzeczy na temat autora – słusznych lub nie. Recenzję „Log Horizon” zdecydowałam się zacząć właśnie od porównania. Ach… To tak bardzo przypomina mi oglądanie sportowych anime…

    Uprzejmie proszę – powstrzymajcie się od krzyków i linczów. Miejcie litość, dajcie się człowiekowi wytłumaczyć… Co (w moim odczuciu) łączy oba te typy? A to, że zazwyczaj, zaczynając czytanie/oglądanie, nie mam absolutnie zielonego pojęcia o co chodzi. I o ile, jasne, zdarzyło mi się w szkole grać w koszykówkę czy siatkówkę, o tyle moja wiedza na temat gier MMO, phi! Jakichkolwiek gier, jest znikoma. Każda osoba, próbująca nauczyć mnie grać, ma w zanadrzu jakąś zabawną historię na ten temat. No i od tego właśnie mam takie „Log Horizon”. Może nie gram w gry, ale teraz przynajmniej wiem, o co w nich chodzi (a przynajmniej żyję w takim złudzeniu).

    To nie jest light novel wyłącznie dla „wtajemniczonych”. Skoro taki laik jak ja (stopień oporności nieskończony) wszystko zrozumiał, to uwierzcie – jest tłumaczone bardzo przejrzyście. Krótko, więc nie nudzi, ale wyraźnie. Rzeczywistość wirtualna staje się dla człowieka czymś absolutnie naturalnym. Jednakże nie w takim stopniu, jak dla samych uczestników.

    „Log Horizon” jest kolejnym tytułem wykorzystującym pomysł zamknięcia graczy w świecie gry. Mieliśmy ich już kilka, chociażby „Sword Art Online” (za chwilę do tego wrócę) czy „Overlord”. Wyobraźcie to sobie – siedzicie przed komputerem, szamiąc orzeszki i grając w ulubioną grę (…da się tak?). Wtem ni z tego, ni z owego zapada ciemność i mdlejecie. Budzicie się już w grze. I nie możecie wyjść. Ups, osobiście przycupnęłabym gdzieś w kącie i czekała na wybawienie. To jest, przed rozpoczęciem przygody z „Log Horizon”! Teraz postąpiłabym zupełnie inaczej (raczej nie łudziłabym się na ten ratunek).

    Reakcja każdego z nas byłaby inna, bo nie jesteśmy tacy sami. Niektórzy radziliby sobie lepiej, inni gorzej. Na pewno fajnie byłoby już znać realia gry. Nasi główni bohaterowie – Shiroe, Naotsugu i Akatsuki, znają je dosyć dobrze. W końcu najwyższy level nie wypracował się sam. To akurat wspólna cecha wszystkich tytułów, które wymieniłam. Jednakże ma to swoje jasne uzasadnienie – kto by czytał light novel o kimś, kto zwinął się w kłębek i zaczął płakać? I tak przez kilkaset stron - nuda. No więc doświadczenie w boju jest.

    Nasi bohaterowie w ogóle są dosyć nieźli – bez płaczu i załamywania rąk, po prostu wzięli się do roboty. To właśnie tym zjednali sobie moje serca: spokojem ducha i próbą zachowania optymizmu. Przyznam szczerze, że nie byłam pewna, czy spodoba mi się „Log Horizon”. Skąd ta nieufność? Odpowiedzialność za nią zrzucam na głównego bohatera „SAO”. Zaznaczam od razu, że nie czytałam tytułu. Nawet nie obejrzałam go w całości, nie dałam rady właśnie przez ciągłe zadręczanie się, depresyjne myśli i obwinianie się postaci. Wkurzał mnie (oj, czuję w powietrzu niebezpieczeństwo…). Nie krytykuję tu tytułu – nie mam do tego prawa, skoro nawet nie poświęciłam więcej czasu na obejrzenie go do końca. Przedstawiam jedynie, co różni recenzowany przeze mnie tytuł od, bądź co bądź, jego bardzo popularnego odpowiednika. A nie mówiłam, że porównania pozwalają poznać człowieka?

    Cudowne w „Log Horizon” są również dopełniające się charaktery bohaterów. Dzięki temu bywa zabawnie, ale też całkiem poważnie czy refleksyjnie. Brak tu monotonii a język jest przystępny, czyta się to niezwykle płynnie, wręcz pożera.
    Opisy są na tyle barwne, że można przewijać w głowie obrazy nie dodając zbyt wielu szczegółów „od siebie”. I osobiście całkiem mi się podoba ta rzeczywistość. Postapokaliptyczna, a do takich zawsze miałam słabość. Natura zwycięża nad pracą człowieka, ruiny budowli obrośnięte roślinnością,… Czy tylko ja się rozmarzyłam? Fakt, nie wiem czy mają tam ciepłą wodę, a o elektryczności z całą pewnością mogłabym zapomnieć. Również kwestia jedzenia przedstawia się tam niezbyt ciekawie (niczego nie brakuje, spokojnie, brak oznak kanibalizmu jak u ludzi zdesperowanych – na razie. Ale mam nadzieję, że „na później” też). Może jednak zostanę tutaj i będę sobie kupować kolejne tomiki, czytać, marzyć… Brzmi to rozsądniej. No i kto by się zajął moim chomikiem? (Nie mam chomika ale ta wymówka pozwoliła mi poczuć się mniej niekomfortowo z tym, ze tak sobie cenię komfort).
    Co jeszcze podoba mi się w „Log Horizon”? Ilustracje. Ostre linie, ładne postacie. Fakt, za dużo sobie nie pooglądałam, ale liczy się jakość, nie ilość, prawda? A w tej kwestii cenię sobie prostotę, surowość i przystępność.

    „Log Horizon” jest dla każdego, kto lubi gry bądź nie. To rozrywka zapewniająca akcję, ale również potrafiąca zwrócić uwagę na kwestie, o których sami nigdy byśmy może nie pomyśleli. Sądzę, że każda teoria na temat zachowania ludzi w takiej sytuacji, jest na swój sposób ciekawa. Warto zastanowić się nad różnymi stronami ludzkości, zachowaniami zarówno społeczeństwa, jak i jednostki. A jak uczyć się lepiej, niż przez zabawę? Dlatego też zachęcam do zapoznania się z tym światem i jego mieszkańcami. Obejdzie się nawet bez wspomnianych wcześniej orzeszków, bo akcja jest na tyle dynamiczna, że naprawdę wciąga.

  • Twój jest ten kawałek podłogi na Tsuru!

    Tsuru Japan Festival coraz bliżej...a konkretnie za 27 dni! To chyba najwyższy czas, by zacząć myśleć nad noclegiem. No dobra, ale co jeśli się nie załapiecie? Spokojnie, mamy na to radę, a właściwie to konkurs, organizowany przez rybnicki konwent. 

    Jak to działa? Jeżeli macie chrapkę na kawałek podłogi w wersji premium, wystarczy że zbierzecie 10 osób, które mają opłacone wejściówki i do 27 października wyślecie ich numery ze strony ramiel.pl pod adres Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript. . Do rozdania są dwa sleepy!



  • Zostań częścią Elgaconu!

    Elgacon  -  12 edycja Płockich Dni Fantastyki już za miesiąc, w dniach 12-13 listopada. Tym razem konwent będzie odbywał się w klimatach magii i historii, więc jeżeli są to tematy, w których czujecie się jak przysłowiowa ryba w wodzie, macie możliwość pokazać to szerszej publiczności. Elgacon przedłużył bowiem możliwość zgłaszania punktów programu do 23 października. Jest to jednak termin ostateczny.

    Formularz zgłoszeniowy



  • Recenzja Mangi: Takano Ichigo - „Orange"

    Recenzja mangi Orange

    Orange

    waneko

    Autor: Takano Ichigo
    Wydawnictwo: Waneko
    Ilość tomów: 5
    Cena okładkowa: 19,99 zł

    Sięgając po „Orange”, wiedziałam, że mogę spodziewać się dużej dawki emocji, skoro jest to manga z gatunku dramatu. Słyszałam wiele pochlebnych opinii, ale dopiero kiedy dowiedziałam się o nadchodzącej ekranizacji, nabrałam ochoty, żeby przeczytać tę historię. Jej autorką jest Takano Ichigo, która publikuje obecnie mangę „ReColletion.” Dopiero po niewielkim researchu dowiedziałam się, że jest również autorką „Bambi no Tegami” - krótkiej  i lekkiej historii, którą czytałam dość dawno i mile wspominam do dziś.

    Wracając do tematu tej recenzji, główną bohaterką „Orange” jest Naho Takamiya. Pewnego dnia dostaje list, którego nadawcą jest... ona sama. W dodatku jest to list z przyszłości oddalonej o dziesięć lat. Na początku traktuje to jako żart, ale kiedy wydarzenia opisywane w liście zaczynają pokrywać się z jej teraźniejszością, zostaje zmuszona do uwierzenia w zawartość listu. Wiadomość od jej przyszłego „ja” jest pełna żalu i bólu, który wydaje się dotyczyć nowego ucznia, Kakeru Naruse. Dlatego starsza „siostra” przekazuje Naho wskazówki, jak postąpić właściwie i oszczędzić sobie popełnienia tych samych błędów. Od tego momentu na ramionach Naho ciąży odpowiedzialność za życie i przyszłość Kakeru. Być może opis przywodzi na myśl typową historię o szkolnym dramacie, ale już w pierwszym tomie dostajemy coś innego. Jest to ciekawe połączenie elementu fantastycznego – w postaci listu z przyszłości – z romansem i dramatem. Wciąż mamy do czynienia z mangą shoujo, więc miłosne rozterki odgrywają główną rolę, ale w ostatecznym rozrachunku fabuła jest spójna i ciekawa, w dodatku ciągle trzyma nas w napięciu, jak zakończy się cała przygoda z listem.

    W kwestii bohaterów jestem odrobinę rozczarowana. Głównymi postaciami mangi jest sześcioro przyjaciół. Dostaliśmy typowe sylwetki bohaterów – okularnika ze śmiesznymi tekstami, towarzyską, energiczną przyjaciółkę i tę drugą, bardziej poważną, a na koniec popularnego, przystojnego, trochę głośnego sportowca, który tworzy jeden z boków trójkąta miłosnego. Mimo że polubiłam wszystkich, zawiodłam się tym, że ich osobowości zostały potraktowane tak powierzchownie. Oprócz tej czwórki jest jeszcze dwójka głównych bohaterów. Naho to typowa dziewczyna z mangi shoujo, jednak irytowała mnie o wiele mniej niż inne przedstawicielki tego gatunku. Nieśmiałość, rumieńce aż po uszy i cukierkowa słodycz to jej nieodzowne cechy i chociaż u Naho ich nie brakowało, to dziewczyna wciąż pozostawała człowiekiem, którego w dodatku da się lubić. Z drugiej strony denerwowała swoją przewidywalnością i biernością w niektórych sytuacjach. I w końcu najbardziej intrygująca postać, Naruse Kakeru, którego prawdopodobnie polubiłam najbardziej. Miły, całkiem popularny chłopak, zawsze uśmiechnięty, ale ukrywający swoje prawdziwe uczucia. To wokół niego toczy się cała historia i to jego Naho musi uratować. Ukłony dla autorki za tak realistyczne przedstawienie postaci Kakeru, ale także za jego relację z Naho. Ich uczucie rozwija się powoli, ale naturalnie. Są nieśmiali, zestresowani – jak przystało na niedoświadczonych nastolatków. Dopiero pod koniec czytania mangi można dostrzec, jak oboje się zmienili, jak ich związek dojrzał i przemienił się w coś głębszego. Naho i Kakeru to przykład, że nie trzeba chodzić za rączki i gruchać jak gołąbki, żeby darzyć się prawdziwym uczuciem.

    Pora na zachwyty rysunkami i całą oprawą graficzną. Już jestem zadowolona z faktu, że wszyscy bohaterowie różnili się na tyle, żeby nie dało się ich pomylić. Zawsze mam taki problem z mangami shoujo, że postaci są niemal identyczne i czasami trudno mi je odróżnić. W posłowiu autorka wspomniała, że nie jest zadowolona ze swoich rysunków i ciągle widzi jakieś niedociągnięcia. Pozwolę sobie nie zgodzić się z nią, ponieważ przez całe pięć tomików nie zauważyłam żadnego zgrzytu, dziwnych proporcji, a wręcz przeciwnie, wszystko wydawało mi się takie pasujące do historii. Najbardziej podobał mi się sposób rysowania ust, dzięki czemu wydawały się one bardziej ludzkie, a w przypadku dziewcząt – po prostu urocze. Nie mam pojęcia, czy to znak rozpoznawczy tej autorki, ale mam nadzieję, że po „Orange” tak się stanie. Warto zwrócić również uwagę na miejsce akcji, a mianowicie Matsumoto (w prefekturze Nagano), ponieważ autorka przemyca do mangi wiele miejsc, które lubi. Nawet mundurki Naho i reszty są inspirowane ubiorem licealistów z Matsumoto, a na dwóch okładkach można zobaczyć autentyczne miejsca.

    Po „Orange” spodziewałam się dobrej, wzruszającej lektury, a dostałam zabójczy wyciskacz łez. Urzekła mnie historia, urzekła mnie relacja Naho i Kakeru, urzekły mnie nawet okładki. Takano Ichigo odwaliła kawał dobrej roboty, balansując między przeszłością a przyszłością, pokazując młodszą i starszą Naho jako dwie strony tej samej monety. Przez całą opowieść zadawałam sobie pytanie, czy uda się uratować Kakeru, i aż do ostatniej chwili nie byłam tego w stu procentach pewna. Gdzieś przeczytałam kilka słów na temat „Orange”, które prawdopodobnie idealnie oddają znaczenie tytułu oraz całej historii – to tak jak wtedy, kiedy jesz pomarańczę i nie wiesz, czy będzie kwaśna, słodka, a może gorzka. Starasz się wybrać najlepszą, ale nie wiesz, co się stanie, kiedy spróbujesz. Czy będzie dobra? Czy zostawi gorzki posmak na języku, a może będzie tak pyszna, że się uśmiechniesz? „Orange” to pewnego rodzaju lekcja. Co masz zrobić dzisiaj, zrób dzisiaj, niczego nie odkładaj, żyj tak, żeby potem niczego nie żałować. Żeby nie musieć wysyłać listu do swojego „ja”.

  • Recenzja mangi: Suruga Hikaru, Gun Snark „Atak Tytanów: Bez Żalu"

    atak tytanow bez zalu

    Atak Tytanów: Bez Żalu

    JPF

    Autor: Atak Tytanów: Bez Żalu
    Wydawnictwo:J.P. Fantastica
    Ilość tomów: 2
    Cena okładkowa: 25,20 zł

    Na wstępie chciałbym napisać, że nie jestem ogromnym fanem „Ataku Tytanów”. Choć obejrzałem cały pierwszy sezon, a także przeczytałem kilkadziesiąt rozdziałów w internecie, tytuł, krótko mówiąc, mnie nie porwał. Co więcej, byłem rozczarowany faktem, że wydawnictwo JPF postanowiło wydać tę mangę w Polsce. Jednak przez zbieg okoliczności w ręce wpadły mi dwa pierwsze tomy. Przeczytałem je i, o dziwo, byłem pozytywnie zaskoczony. Wersja tomikowa spodobała mi się na tyle, że postanowiłem sięgnąć po spin-off tej pozycji, jakim jest „Atak Tytanów: Bez Żalu” – historia jednej z najpotężniejszych postaci tego uniwersum, czyli Leviego. Decyzja o jej wydaniu mnie nie dziwi – „podstawowa” wersja mangi odniosła ogromny sukces, a tak ogromny wynik sprzedaży był możliwy w głównej mierze dzięki wielkiemu hype'owi na pierwszy sezon anime.

    „Atak Tytanów: Bez Żalu” to historia uzupełniająca uniwersum znane nam do tej pory. Wszystko kręci się wokół Leviego – niegdyś przywódcy bandy grasującej w podziemiach stolicy. W normalnych okolicznościach pewnie nikt nie zwróciłby na nich uwagi, gdyby nie to, że po mistrzowsku używają sprzętu do manewrów przestrzennych. Z tego powodu pewnego razu w kontakt z nimi wchodzi Erwin, pułkownik korpusu zwiadowczego, który składa Leviemu propozycję nie do odrzucenia.

    Choć autorem jest Hajime Isayama, to nie on tworzył scenariusz do tego spin-offa, lecz Gun Snark. Zastanawiałem się, jak sobie poradzi z przedstawieniem początków Leviego i ukazaniem jego asymilacji z nowym środowiskiem. Patrząc na całokształt historii, muszę niestety powiedzieć, że jest ona miejscami przewidywalna. Owszem, są pewne sytuacje, które mogą zaskoczyć, jednak łatwo się domyślić, jak opowieść się potoczy. Mnie nie przeszkadzało to zbyt mocno. Manga obfituje w dialogi, co traktuję jako plus, gdyż historia jest dość krótka i można ją spokojnie skończyć w dwie godziny.

    Pierwszy tom jest dość spokojny, dopiero w drugim pojawia się to, co fani „Tytanów” kochają najbardziej. Osobiście bardzo lubię Leviego, jego charakter, a przede wszystkim styl walki, i z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że ten spin-off czytało mi się naprawdę bardzo dobrze. Podczas poznawania historii możemy dobrze przyjrzeć się członkom jego bandy. Scenarzystę należy pochwalić za to, że uczynił z nich postacie dobrze kontrastujące z charakterem Leviego. Ten z kolei nie różni się tak bardzo od tego Leviego, którego znamy z trzonu historii. Już wcześniej był nieustępliwy, emocjonalna wylewność była mu obca, a jego wyraz twarzy to podręcznikowy przykład pokerowej twarzy. Co się tyczy Erwina, możemy zauważyć, że już wtedy był sprytny i myślał o parę kroków do przodu.

    Inną sprawą jest kreska. Wiele osób narzeka, czy wręcz wyśmiewa styl rysowania Isayamy, który przez długi czas trwania historii jest dość kiepski. Ilustracje bardziej przypominają szkice aniżeli gotowe już rysunki. Dla niektórych czytelników kreska jest tak odpychająca, że ostatecznie nie mają zamiaru zagłębiać się w ten tytuł. Tutaj na szczęście nic takiego nie grozi. Spin-off narysowała Hikaru Suruga. W przeciwieństwie do stylu, jakim raczy nas Isayama, była to zmiana na lepsze. Nie tylko sceny akcji są narysowane na wysokim poziomie, lecz także dobrze widać różnicę wieku pomiędzy postaciami - szczególnie Erwin narysowany jest w taki sposób, że jego bardzo młody wiek można zauważyć na pierwszy rzut oka.

    Jak zwykle wydanie w wykonaniu JPF-u jest najwyższej jakości. Onomatopeje są bezbłędnie wyczyszczone, tłumaczenie cechuje się wysokim profesjonalizmem, a jakość druku pozwala w pełni rozkoszować się treścią mangi.

    Podsumowując, „Atak Tytanów: Bez Żalu” to bardzo dobre uzupełnienie głównej historii. Dotychczas wielu czytelników zastanawiało się, jak wyglądała przeszłość Leviego, gdyż do tej pory niewiele o nim wiedzieliśmy. Spin-off ten dobrze przybliża nam jego przeszłość, choć nie ukrywam, że mógłby być dłuższy. Jednak ten dodatek, moim zdaniem, nie jest dla wszystkich. Z przyjemnością przeczytają go osoby będące zagorzałymi fanami „Ataku Tytanów”, a także czytelnicy, którzy uwielbiają postać Leviego. Dla innych pozycja ta nie jest w żaden sposób obowiązkowa i można przejść obok niej obojętnie. Jednak jeżeli intryguje was, co zdarzyło się w przeszłości tego potężnego żołnierza, śmiało możecie po nią sięgnąć.

  • Recenzja mangi: Karakara Kemuri - „Śmiech w chmurach”

    smiech w chmurach

    Śmiech w chmurach

    wanekoAutor: Karakara Kemuri
    Wydawnictwo: Waneko
    Ilość tomów: 6
    Cena okładkowa: 19,99 zł

    Epoka Meiji. To czas wielkich zmian – Japonia otworzyła się na zachód. Obca kultura przejawiała się we wspaniałych ubiorach oraz budownictwie. Wprowadzono także dekret zakazujący noszenia mieczy, przez co klasa samurajów zniknęła. Jednak zachodzące zmiany nie były korzystne dla wszystkich i spowodowały wzrost przestępczości. Więzienia zaczęły się przepełniać. Przez zaistniałą sytuację rząd stworzył fortecę na środku jeziora, z której nie można było się wydostać; więzienie dla przestępców skazanych na dożywocie. I tutaj pojawiają się główni bohaterowie mangi – trzej bracia z rodu Kumou. Od wielu lat, jednym z zadań przypisywanych ich rodowi, było przewożenie przez jezioro Biwa skazanych na więzienie rzezimieszków. Ze względu na to, że jezioro jest ciągle spowite ciemnymi chmurami, chłopców zaczęto nazywać „Trzema Braćmi Chmur”. Zjawisko to jest związane z pewną legendą, według której co trzysta lat na prowincji Oumi odradza się demon Orochi. To wężowy potwór, który niszczy wszystko co staje mu na drodze. W tym miejscu zawsze jest pochmurno, ponieważ na środku jeziora Biwa, gdzie rośnie wielkie drzewo, został pokonany Orochi. To właśnie tam rzucił klątwę, dzięki której może się odradzać, dopóki czarne niebo okrywa tę ziemię. Stwór wstępuje w „naczynie”, czyli ludzkie ciało, które staje się istotą bez serca i zatraca swoje człowieczeństwo. Jak tylko zostanie odnaleziony, należy go zapieczętować. Kumou Tenka – najstarszy brat, głowa rodu poszukuje „naczynia”, by zapobiec nadchodzącej katastrofie.

    Fabuła sama w sobie jest mieszanką różnych pomysłów, które przyciągają czytelnika. Mamy tutaj historię przygodową połączoną z elementami komediowymi, a także dramaturgię, która dodaje pikanterii rozwijającym się wydarzeniom. Autorka miesza powagę i humor w sposób wręcz idealny, przez co czytelnik nie zgrzyta zębami, kiedy smutna sytuacja zostaje naznaczona szczyptą humoru. Ale najważniejsza jest tajemnica, kryjąca się za beztroskimi uśmiechami bohaterów. Mroczne chmury powoli oplatają serca bohaterów, a kryjące się w cieniach potwory zaczynają atakować. Dużym plusem jest to, że na przestrzeni sześciu tomów sporo się dzieje, czytelnik nie jest przytłaczany przedłużającymi się wątkami, ponieważ akcja gładko posuwa się do przodu. Nic nie jest naciągane, tempo akcji jest dobrze wyważone, wątki prawidłowo się ze sobą łączą; od jednego przenosimy się bez pośpiechu do drugiego. Jak to zwykle bywa w każdej historii, akcja trochę przyśpiesza pod sam koniec.

    Bardzo spodobało mi się to, że „Śmiech w chmurach” to historia, gdzie na pierwszy plan nie wchodzi wątek romantycznej miłości, a braterskiej. Autorka nadała priorytet więzi łączącej trójkę braci, pomimo że występują wątki romantyczne. Jednak nie obciążają one całej fabuły ani nie rywalizują z miłością braterską. Na pierwszy rzut oka, czytając tom pierwszy można powiedzieć, że ich wątek jest zbyt przesłodzony, jednak wdrążając się głębiej w lekturę, dowiadujemy się, że życie braci Kumou nie jest usłane różami, a szara rzeczywistość staje na drodze braterskiej więzi.

    Co mnie zachęciło do tego tytułu? Najpierw obejrzałam anime, które zaintrygowało mnie do tego stopnia, by przeczytać mangę. Dodatkowe punkty nabiły świątynie i demony, czyli japoński folklor. Zawsze też zwracam uwagę na kreskę, która zachęca mnie lub odpycha do danej serii. Styl Pani Karakara Kemuri jest wręcz śliczny. Postacie są wymuskane i wygładzone do granic możliwości, jednak nie wyobrażam sobie, by Tenka Kumou miał twarz pokrytą bliznami, a najmłodszy brat Chuutarou zamiast niewinnego, radosnego wzroku posiadał ostre spojrzenie naburmuszonego dziecka. Autorka zadbała o wiele detali; architekturę budynków, szczegółowe elementy ubioru oraz broni. Każda okładka tomu może się pochwalić odpowiednim doborem barw oraz imponującymi postawami bohaterów. Takie samo tło na każdym tomie tworzy z tyłu egzemplarza krótkie historyjki poboczne np. o przodku rodu Kumou. Fanom legend o potworach oraz miłośnikom epoki Meiji, lubiących wstrząsające zawroty akcji tytuł powinien przypaść do gustu. Żeńska widownia powinna być zadowolona z relacji oraz emocji między głównymi bohaterami, a męską może skusić przygodowa fabuła oprawiona w elementy dramaturgii i odrobiną komedii. Sądzę, że warto sięgnąć po tę serię, bo a nuż czeka Was interesująca historia u boku trójki sympatycznych bohaterów oraz ich towarzyszy.

  • Recenzja mangi: Hiroshi Sakurazaka, Takeshi Obata - „All You Need Is Kill"

    all you need is kill

    All You Need Is Kill

    JPF

    Autor: Hiroshi Sakurazaka, Takeshi Obata
    Wydawnictwo: J.P. Fantastica
    Ilość tomów:  2 (zakończona)
    Cena okładkowa:  25,20

    All You Need Is Kill to mangowa adaptacja light novel o tym samym tytule. Autorem jest Ryōsuke Takeuchi, natomiast rysunkami zajął się Takeshi Obata. Historia opowiada o niedalekiej przyszłości, w której ludzkość musi walczyć z inwazją niebezpiecznych mimików. Głównym bohaterem jest żołnierz Keiji Kiriya, który z niewiadomych powodów wpada w pętle czasową i za każdym razem, kiedy ginie, wraca do tego samego punktu w czasie.

    Na początku podchodziłam do tej pozycji sceptycznie. Zmieścić coś takiego w dwóch tomach? Zdecydowanie jest potencjał na więcej. Ale to przecież nie oznacza, że cała historia będzie kiepska. I rzeczywiście, nie była. All You Need Is Kill pokazuje historię młodego człowieka, który musi zmagać się z nieustannym powtarzaniem jednego dnia i wciąż przeżywać swoją własną śmierć. To właśnie Keiji Kiriya jest kluczowym elementem mangi, jako że praktycznie nic nie wiemy o przedstawionym świecie. Znamy tylko tajemnicze potwory, które terroryzują ludzkość, niewiele jest powiedziane o świecie poza bazą wojskową, w której rozgrywa się cała akcja. Był to dla mnie spory minus, bo jednak lubię wiedzieć co nieco o tle historycznym całej opowieści. Mamy za to okazję zaobserwować rozwój głównego bohatera, który z niedoświadczonego żołnierzyka staje się prawdziwą maszyną do zabijania. To prawdopodobnie największa zaleta mangi, kiedy bohater własnymi siłami próbuje walczyć z niezbyt wesołym losem. Dodatkowo poznajemy też Ritę Vrataski, najlepszego żołnierza w dziejach ludzkości, która wydaje się skrywać jakąś tajemnicę, związaną z pętlą czasową, w której utknął Keiji.

    Fabuła jest bardzo zgrabnie przedstawiona, nie ma niepotrzebnych ciągot i przestojów. Każda scena i każdy dialog wydaje się bardzo ważny, mimo że, tak jak bohater, słyszymy je po raz setny. Mogłoby się wydawać, że powtarzanie wciąż tego samego dnia może znudzić, ale nic bardziej mylnego. Z każdym kolejnym razem Keiji uczył się czegoś nowego, wymyślał nowy plan, więc dzień odbywał się według zupełnie innego scenariusza. Podczas czytania towarzyszy niepewność i atmosfera niepokoju. Czytelnik zaczyna się zastanawiać, kombinować razem z postacią, dręczy go myśl, czy chłopak obudzi się po następnej śmierci.

    Pod względem graficznym nie ma nic do zarzucenia. Kreska ładna, ale przeciętna, warto zwrócić uwagę na zmianę w wyglądzie głównego bohatera wraz z postępem historii. Bardzo dobrze widać zmiany, jakie w nim zaszły. Wydawnictwo J.P. Fantastica wydało mangę w formie A5, z przyjemną w dotyku obwolutą. Okładki są w kolorze niebieskim i czerwonym, co ma znaczenie symboliczne, które czytelnik pozna dopiero po zakończeniu lektury.

    Mangę All You Need Is Kill polecam każdemu, kto jest łasy na zakończoną historię z dużą ilością akcji i elementów psychologicznych. Jest to opowieść z pewnością popularna, biorąc pod uwagę, że manga jest świeżą adaptacją novelki z 2004 roku. Jeśli ktoś już zna to uniwersum i czuje niedosyt, a może woli poprostu obejrzeć akcję na ekranie, w 2014 roku powstał amerykański film science-fiction Na skraju jutra w reżyserii Douga Limana, który oparty jest na novelce, a gdzie główne role odgrywają Tom Cruise i Emily Blant.

  • Recenzja mangi: Gamon Sakurai, Tsuina Miura - „Ajin”

    ajin

    Ajin

    studiojg

    Autor: Gamon Sakurai, Tsuina Miura
    Wydawnictwo: Studio JG
    Ilość tomów: 7 i wciąż rośnie
    Cena okładkowa: 24,99zł

    Tytuł „Ajin” większość osób kojarzy pewnie z sezonu zimowego tego roku, kiedy to mieliśmy okazję śledzić losy bohaterów w trzynastoodcinkowym anime. W tej chwili możemy już kupić dwa pierwsze tomy, oczywiście w języku polskim. Jak się ma manga do anime? Nie mam zielonego pojęcia. W oczekiwaniu na wersję papierową, tę drugą zostawiłam sobie na później. Nie będzie to więc recenzja porównująca jedno do drugiego.

    Co od początku interesowało mnie w tym tytule? Komentarze nawiązujące do podobieństw do „Tokyo Ghoul” i „Kiseijuu: Sei no Kakuritsu”. Jedno i drugie mi się podobało (przy czym drugiej serii TG już tak nie lubiłam), więc pomysł kolejnego tytułu poruszającego podobne zagadnienia brzmiał obiecująco. Czy się zawiodłam?

    Nie mogę jeszcze odpowiedzieć na to pytanie. Póki co jestem zadowolona i zaintrygowana, czekam na dalsze tomy.

    No dobrze, ale część z Was zapewne nie widziała anime, tak samo jak ja. O czym więc jest „Ajin” i co to w ogóle znaczy? Jest to inne określenie na ahumanoida, czyli nie-człowieka. Czym się oni charakteryzują? Ot, po prostu nie umierają. No tak, ale to nie może być takie proste…

    Jak to się często zdarza, tak i w „Ajinie” możemy zauważyć prosty mechanizm niemówienia o wszystkim zwykłym szaraczkom. Badacze nie przekazują wszystkich informacji funkcjonariuszom policji, choć to oni dostają za zadanie złapanie głównego bohatera po tym, gdy okazuje się on Ajinem. Biedny Kei Nagai nie miał o niczym pojęcia do momentu, aż roztargniony wpakował się prosto pod koła pędzącej ciężarówki. Dodajmy, że na czerwonym świetle – radzę więc spoglądać na sygnalizację świetlną nawet, jeśli będziecie wtedy szukać pokemonów czy zajmować się czymś równie istotnym – nie każdy z nas odzyska życie, jego kończyny odrosną i wszystko z nim będzie w porządku. A nawet, jeśli by się Wam to zdarzyło, to nie sądzę, abyście chcieli stać się obiektem ściganym przez, w zasadzie, cały świat. Bo to właśnie spotkało naszego licealistę. A chłopak miał przed sobą obiecującą przyszłość. Wtem nagle okazuje się Ajinem i musi uciekać, kryć się. Pomaga mu w tym dawny kolega. Chłopak ma taką fryzurę, że można by założyć, że to on będzie tu grał pierwsze skrzypce. Ale nie, jest przyjacielem głównego bohatera, którego poglądy mogą zadziwić – uznawanie ahumanoida za człowieka ma może sens (w tym przypadku), ale już twierdzenie, że jest on czym innym tylko dlatego, że ktoś w to wierzy? Nie do końca. Jednak Kai (tak, to nie literówka. Przyjaciele mają po prostu podobne imiona) nie odgrywa swojej roli obrońcy i wybawcy zbyt długo, wkrótce Kei zostawia go w miejscu, gdzie się kryli, a sam ucieka. Nie chce narażać przyjaciela na kłopoty i śmiertelne zagrożenie, a do tej pory miał już szansę się przekonać, że właśnie to na nich czeka. To znaczy nie do końca, przecież dla Ajina nie ma czegoś takiego jak „śmiertelne kłopoty”… Wkrótce po rozłące kontaktują się z nim inni, udający sprzymierzeńców Ajinowie. Niedługo potem chłopak trafia do ośrodka, gdzie badany jest w okrutny sposób. Brak humanitarności nie dziwi, skoro Kei nie jest już postrzegany jako człowiek. Jednak widać wyraźnie, że ludzie pomagają sobie o tym pamiętać – jest to konieczne, gdyż chłopak wygląda zupełnie tak samo jak przed wypadkiem. Nie wiem, czy gdyby nie był prawie całkowicie zawinięty w bandaże a jego struny głosowe nie zostałyby wycięte, naukowcom z taką łatwością przychodziłyby rozmowy na temat tego, że obecnie reakcje osłabły, należy więc egzemplarz zabić. Potem można zrobić sobie przerwę i przystąpić do dalszych badań. Przecież chłopak, przepraszam – Ajin nie umrze, w czym więc problem? Otóż, moim zdaniem należałoby wszelkie badania zacząć od rozmowy. Najprostsze pytanie – czy boli cię, gdy umierasz? Otóż tak, Kei czuje ból. Czuje się martwy. I, na ten moment, jest w dalszym ciągu wrażliwy jak człowiek. Choć podejrzewam, że z czasem się zmieni, przejdzie metamorfozę jak inni przed nim, przystosuje się.

    W „Ajinie” bardzo podoba mi się realizm. Często nawet surowy. Bywało, że wzdrygałam się na widok kadrów, w których bohater własnoręcznie podrzyna sobie gardło, aby wyleczyć złamaną nogę. Tak samo zareagowałam, gdy naukowcy beznamiętnie odcięli mu ramię. Nie chodzi o krew, nawet nie o stosowanie przemocy w ogóle. Przeraża mnie ta bezmyślność. Zero empatii – chcę czegoś, a ty możesz mieć nowe, więc ci to zabiorę. Nie zastanowię się nawet, jak to podziała na ciebie. Być może cię ranię, może jest to tak głęboka rana, że już nigdy nie będziesz tą samą osobą… No to co?

    Z drugiej strony mamy całkowity brak szacunku do życia – nie umrę, więc mogę się zabić, żeby mi było wygodnie. Ojej, to nawet nie brzmi logicznie… Chociaż taka postawa uratowała naszego protegowanego kilkakrotnie (i pewnie jeszcze będzie, wiele razy), to przecież każdy ma jakiś limit. Bezmyślne przekroczenie go, byłoby chyba dosyć wysoką ceną za wygodę. No tak, ale przecież nie ma nawet założeń, jakoby Ajina można było zabić. Samobójstwo także jest wykluczane. Może więc jestem zbyt drażliwa…

    Sam temat odosobnienia, inności i samotności również został poruszony w rzeczywisty sposób. Związany z tym ból, pragnienie towarzystwa, znalezienia choć jednej osoby, której można by zaufać… Ani jedno z tych uczuć nie jest obce naszemu młodemu Ajinowi. Gdziekolwiek się nie ruszy jest z nim zawsze tylko tajemniczy czarny duch, śledzi go wszędzie. Jest on kolejną cechą znanych z mangi Ajinów – mogą go kontrolować, walczyć jego rękami. Nasz bohater widzi swojego od dzieciństwa, ale mimo to nie potrafi go świadomie kontrolować. Jak jeszcze mogą się bronić ahumanoidy? Ich krzyk sprawia, że człowiek zastyga w bezruchu. Dzieje się tak, ponieważ nasze ciało chce sprawiać wrażenie martwego w obliczu znacznie silniejszego przeciwnika. Jednakże mogą przed nim uchronić nawet zwykłe zatyczki do uszu. Manga „Ajin” przedstawia świat jako bezwzględny i brutalny – naprawdę tacy jesteśmy i chcemy być?

    W kwestii graficznej można powiedzieć z pełną mocą – jest poprawna. Uboga, prosta, niezbyt ozdobna – wszystko to działa na korzyść mangi, bo można się bardziej skupić na treści, fabule. Nie ma tam nic, co rozprasza czytelnika. No, może tylko stale wracałam do tego, że Kei absolutnie nie wygląda na licealistę. Prędzej gimnazjalistę, ale szczerze mówiąc, wrzuciłabym go do szkoły podstawowej.

    Z czystym sumieniem polecam mangę „Ajin”. Chyba każdemu, nawet jeśli brzydzi Was przemoc – warto zastanowić się nad mechanizmem, który kieruje tamtejszym światem. Bo czym różni się od naszego? Chyba tylko brakiem materiału – Ajinów. Manga skłania do refleksji i analizy. Ja już oczekuję trzeciego tomu i, szczerze mówiąc, anime kusi coraz bardziej – szalenie jestem ciekawa ścieżki dźwiękowej towarzyszącej niektórym scenom. Ale wytrwam, poczekam. Mam nadzieję, że w tym czasie nic mnie nie zniechęci.

  • Recenzja mangi: Yukito Ayatsuji - „Another”

    another

    Another

    JPF

    Autor: Yukito Ayatsuji
    Wydawnictwo: JPF
    Ilość tomów: 4
    Cena okładkowa: 25,20 zł

    Manga „Another” jest dość ciekawą pozycją, ponieważ powstała na podstawie książki z gatunku horroru autorstwa Yukito Ayatsuji’ego. Ilustracje do niej stworzył Hiro Kiyohara. Kreska jest przyjemna dla oka, obrazki nie zawierają za dużo szczegółów, są przejrzyste i czytelne. Wydarzenia przedstawione w mandze trzymają czytelnika w napięciu. Sporadycznie pojawiają się humorystyczne wstawki, które wywołują uśmiech na twarzy. Myślę, że manga, która powstała dzięki współpracy obu autorów, jest interesującą propozycją dla wszystkich miłośników historii grozy oraz fanów zagadek. Już pierwsze strony zachęcają do lektury.

    Na początku pierwszego tomu poznajemy historię opowiadającą o uczniu o imieniu Misaki. Był on istnym wzorem do naśladowania, miał bardzo dobre wyniki w nauce i sporcie, jednak krótko po zmianie klasy na trzecią ce zginął w wypadku. Zarówno uczniowie, jak i nauczyciele nie potrafili pogodzić się z jego śmiercią. Pewnego dnia jeden z uczniów powiedział: „Przecież Misaki nadal żyje i siedzi razem z nami w klasie”. Pozostali podchwycili jego słowa i zaczęli udawać, że ich kolega nadal z nimi jest, mówili do jego pustej ławki, udawali, że wychodzą razem z nim ze szkoły. Wszyscy zaczęli zachowywać się tak, jakby nic się nie stało i Misaki nadal był wśród nich. Kiedy na zakończenie szkoły zrobiono zdjęcie klasie trzeciej ce, okazało się, że byli na nim wszyscy uczniowie, łącznie z ich nieżyjącym kolegą.

    Głównym bohaterem mangi jest piętnastoletni uczeń, Kouichi Sakakibara, który przeprowadza się do rodzinnego miasteczka swojej zmarłej matki, gdzie obecnie mieszkają jego dziadkowie i ciocia. Chłopak miał nadzieję, że ta przeprowadzka i zmiana szkoły staną się początkiem jego nowego życia. Jednak w dniu rozpoczęcia nauki chłopak trafia do szpitala z powodu ataku choroby, na którą cierpi. Jest nią samoistna odma opłucnowa, która, według lekarzy, pojawia się pod wpływem silnego stresu lub dużego wysiłku. Mimo to Kouichi nie narzeka na szpitalną nudę, gdyż odwiedzają go dziadkowie, częste wizyty składa mu również pielęgniarka Mizuno, z którą bohater zdążył się zaprzyjaźnić. Również dwójka uczniów z jego nowej klasy, trzeciej ce, przychodzi, aby zobaczyć, co u niego słychać. Pozornie miłe odwiedziny wzbudzają jednak pewien niepokój u Sakakibary, gdyż uczniowie zadają mu nietypowe, natarczywe pytania i zachowują się podejrzanie.

    Podczas swojego pobytu w szpitalu główny bohater spotyka w windzie tajemniczą dziewczynę z przepaską na oku trzymającą na rękach lalkę, która przedstawia się jako Mei Misaki. Niestety nie udaje mu się dowiedzieć niczego więcej, gdyż wybiega ona z windy mówiąc, że „musi komuś coś zanieść”.

    Jeszcze dziwniejszy jest pierwszy dzień w szkole, który wzbudza w bohaterze coraz większy niepokój. Chłopak ma wrażenie, że atmosfera w klasie jest napięta, a uczniowie coś przed nim ukrywają. W dodatku odkrywa, że Mei również jest w tej samej klasie, jednak pozostali, nawet nauczyciele, traktują ją tak, jakby jej nie widzieli. Nie chcą rozmawiać na jej temat, zachowują się tak, jakby jej wcale nie było. Co więcej, kiedy Sakakibara chce pomówić z Mei, ona daje mu radę, żeby trzymał się od niej z daleka. Kouichi jednak się nie poddaje i za wszelką ceną chce dowiedzieć się, kim naprawdę jest tajemnicza dziewczyna z przepaską, dlaczego pozostali jej nie widzą oraz jaki sekret kryje klasa. Czy jego ciekawość i upór się opłacą? Czy wydarzenia sprzed lat dotyczące Misakiego mają jakiś związek z atmosferą panująca w klasie?

  • Recenzja mangi: Kohta Hirano - „Drifters”

    drifters

    Drifters

    JPFAutor: Kohta Hirano
    Wydawnictwo: J.P. Fantastica
    Ilość tomów: 5 i wciąż rośnie
    Cena okładkowa: 19,90zł

    I stało się – na polskim rynku pojawił się pierwszy tom „Drifters” autorstwa Kohty Hirano. Jakimi słowami można by scharakteryzować tę mangę? Może by tak: „morze krwi, zniszczenie, zagłada”? Albo: „pie**** się, do kur** nędzy”? Można też użyć wyrażenia: „podróże w czasie”. Tom pierwszy obfituje w pięknie ukazane ścinanie łbów i inne sposoby zarzynania, przekleństwa na każdym kroku i takie zaplątanie, że nie mogę się już doczekać tego, co będzie dalej.

    Ale od początku – czyli tego, co zauważamy jako pierwsze. Co tu się dzieje z rysunkami? Bardzo dobre wrażenie robi pierwsze kilka stron, wydrukowanych w kolorze. Jest żywo i naturalnie. Styl autora wydaje się być prosty i surowy, czasami nie mogłam odróżnić jednego bohatera od drugiego (jeśli akurat mieli podobne fryzury i garderobę, ale na szczęście w tej mandze takich postaci nie może być wiele). Jednak nie dotyczy to całości, urzekające są rysunki przedstawiające chociażby ruiny czy wioskę elfów. Co prawda często zdarza się też, że tło jest po prostu czarną plamą, ale to kompletnie nie przeszkadza, ponieważ w „Drifters” istotna jest przede wszystkim dynamika. A to, że niekiedy jednemu z bohaterów brakuje wtedy oka (i całej reszty połowy twarzy), to już nie tak istotny szczegół. Jestem pod wrażeniem, jak czasami postaci wyglądają na naprawdę przerażające lub przerażone, innym razem mają wyraz twarzy tak komiczny, że nie da się nie spojrzeć na całość jak na komedię. Zresztą autor chyba się tego nie boi, skoro jego główny bohater jest zwyczajnym idiotą a jednemu z największych wodzów w historii nie udało się powstrzymać przed wybuchem nie tyle wojny, co własnego pęcherza. Następnie pokłócił się ze swoim śmiertelnym wrogiem, ponieważ ten poczęstował go słodkim: „Prawem zwycięzcy jest bronić słabszych!”. No cóż, ja chyba też poczułabym się urażona. W mandze roi się od żartów oraz absurdalnych sytuacji. Na pewno nie jest to lektura dla kogoś, kto wszystko bierze na poważnie.

    Kto jeszcze nie pokocha tej mangi? Miłośnicy koni. Och, oglądanie tych czterokopytnych stworzeń samo w sobie było niesamowitą atrakcją. Zastanawianie się, jakim cudem mogą w taki sposób wykręcać kończyny to druga sprawa. Trzecią jest natomiast oglądanie równie zabawnych smoków.

    No tak, w tej mandze mamy smoki. Oraz elfy. Ale mamy też postacie historyczne i to okazuje się być naprawdę dobrym pomysłem. Wrzucenie ludzi z „naszego świata” ale zupełnie z różnych części świata i czasów do„tamtego świata”, gdzie nazywani są „drifterami” bądź „dryfującymi”. Mają oni pomóc w walce z Panem Ciemności i „odpadami”. Wśród nich również znajdziemy znane nam postacie, jak chociażby Joannę d’Arc. Z tego też względu ciężko pomylić kogoś z kimś innym – bo „ktoś” jest ubrany w strój z czasów drugiej wojny światowej, a „ktoś inny” wygląda jak kowboj z Dzikiego Zachodu. Bardzo się cieszę, że drifterzy nie są wbijani w identyczne stroje, zachowanie indywidualności jest ogromnym plusem mangi.

    No tak, tylko skąd oni wszyscy się tam wzięli? Za tym stoją tajemniczy Purpurowy i Easy. Wiemy o nich na razie niewiele, ale mam nadzieję, że z biegiem wydarzeń dowiemy się wszystkiego dokładniej. Purpurowy wysyła do innego świata „drifterów”, a Easy nazywa „odpady” swoimi. Łatwo jest więc się domyślić, kto stoi po czyjej stronie. Wspomniane zostaje też to, że „błąd musi zostać naprawiony”. Chyba każdy się ze mną zgodzi – nie rozwinięcie tego wątku byłoby ogromnym marnotrawstwem.

    Co do bitwy to nie bójcie się – nie będziecie musieli długo na nią czekać. Tak jak wspomniałam, krwawe jatki towarzyszą nam przez cały tom pierwszy, natomiast armia Pana Ciemności zostaje przedstawiona w drugiej połowie. Nie wiem, o co dokładnie toczy się bitwa i zdaję sobie sprawę, że to nieładnie oceniać po wyglądzie. Ale jeśli mam do wyboru „drifterów”, którym pomagają istoty przynajmniej wyglądające na ludzkie oraz „odpady”, którym towarzyszą stworzenia podejrzanie przypominające orków z „Władcy Pierścienia”, to oczywiście wybieram tych pierwszych. Zwłaszcza, że Pan Ciemności nawet nie pokazuje twarzy – skąd mam wiedzieć, że on również uśmiecha się w ten czarujący sposób, który mówi nam „ojoj, pora komuś wpierdolić”. No, ewentualnie ściąć łeb, bo „twoja głowa należy do mnie” to również tekst, który często w tej mandze przeczytacie.

    Podsumowując – „Drifters” spodoba się fanom bijatyk i historii, którzy mają dystans do świata i nie obrażą się śmiertelnie, kiedy ktoś zostanie przedstawiony jako kompletny kretyn. Nie znajdziecie tu pięknych rysunków postaci i głębokich emocji, rozgrywających się na ich twarzach z wielkimi oczami. Ale jest tu dynamika, złość, gniew i rządza krwi. Oraz czysta radość z pokonania wroga, nawet kosztem własnego życia. Wartości, jakie przekazuje nam tom pierwszy, są proste. Zobaczymy, co będzie dalej i jakie komplikacje wprowadzą Purpurowy i Easy. Być może koniec końców coś nam objawią, ale mam nadzieję, że nie. Na razie nie mogę doczekać się rozwinięcia bitwy oraz kolejnej porcji soczystych żartów. Z pewnością jest to manga, którą mogę polecić.

  • Recenzja mangi: Tsutomu Takahashi - „Blue Heaven”

    Blue Heaven

    Blue Heaven

    JPF Autor: Tsutomu Takahashi
    Wydawnictwo: J.P. Fantastica
    Ilość tomów: 3
    Cena okładkowa: 25,20zł

    Blue Heaven – luksusowy liniowiec, obsługiwany przez najbardziej zaawansowane technologie i najwyższej klasy załogę, mknie teraz po oceanie, goszcząc na swoim pokładzie 1828 osób: artystów, biznesmenów, ważne osobistości. Prawdziwa śmietanka towarzyska. Nikt się nie spodziewa, że rejs stanie się zaraz miejscem seryjnych morderstw, i to tuż po tym, jak uratowano dwóch mężczyzn z dryfującego kutra. Nikt nie wie, kim są, czego chcą, dokąd zmierzają.

    Jednak coś zastanawia załogę Blue Heaven. Obaj rozbitkowie – choć przeszli to samo – są w całkiem innym stanie fizycznym i psychicznym: pierwszy jest wycieńczony, ratownicy znaleźli go nieprzytomnego, natomiast drugi ma się całkiem dobrze. Co spotkało tych dwóch na pokładzie kutra? Dlaczego nie wysłali sygnału SOS? Z jakiej racji stan jednego i drugiego rozbitka różnią się tak bardzo?

    Sano Yukinobu, były gliniarz, teraz pracuje jako ochroniarz na pokładzie Blue Heaven. Bierze on również udział w akcji ratowniczej rozbitków z tajemniczego kutra. Rozglądając się za innymi ocalałymi, trafia do ładowni, gdzie staje w bezruchu przerażony. Na ścianach widnieją ślady krwi a całe pomieszczenie jest zdemolowane. Jednak Sano nie mówi o tym kolegom z załogi, a rozbitkowie trafiają na pokład luksusowego liniowca. Tak rozpoczyna się krwawa rzeź, którą czytelnik śledzić będzie przez kolejne trzy tomy fantastycznej opowieści Tsutomu Takahashi.

    „Blue Heaven” to tytuł z gatunku seinen, więc – jak już wiemy – jest to historia dla dojrzałych czytelników, którym niestraszna jest wszechobecna broń, krew i martwe, zmasakrowane ciała. O dziwo „Blue Heaven” nie jest horrorem, jak przypuszczałam wcześniej, choć raczej zahacza o thriller, który zazwyczaj uracza odbiorcę ciekawą, trzymającą w napięciu fabułą. Tak też było i tym razem. Takahashi zachwyca zwrotami akcji, dobrze wykreowanymi postaciami i – przede wszystkim – niepowtarzalną kreską. Jeśli już mówimy o tej ostatniej cesze, to warto wspomnieć, że nie każdemu może się ona oczywiście spodobać. Jej realizm, klimat, który buduje, oraz idealnie zarysowane sylwetki postaci mogą sprawić, że fani przesłodzonych i wyidealizowanych bohaterów z mang komediowych czy romansów, mogą czuć się zawiedzeni. Niestety, moi drodzy, za tytuły takie jak „Blue Heaven” łapią jedynie osoby gotowe na porządną dawkę brutalności.

    Ważnym aspektem graficznym, który przyciągnął moją uwagę, były kadry. To one stanowią najważniejszą część podczas opowiadania konkretnej historii. Autor nie przebierał w środkach i zaserwował nam tonę wyśmienitych, klimatycznych kadrów, dzięki którym czytelnik mógł się poczuć, jakby sam odbywał podróż na pokładzie Blue Heaven. Niektóre ilustracje były bardzo ciemne, panował na nich mrok, który najpewniej budował pewnego rodzaju tajemnicę. Taki zabieg miał zapewnić specyficzną atmosferę i tym samym stać się idealną wizytówką autora.

    W „Blue Heaven” ciężko jest wyróżnić głównego bohatera, przodującego nad resztą. Prezentują się nam jednak różnorodne postaci: od prawych, heroicznych gliniarzy których przykładem jest chociażby wcześniej wymieniony Sano, przez wesołe, rozmarzone i pozytywne jak Yoshiko Natsukawa, no i kończąc na takich, które dostarczają nam sporą porcję szaleństwa – Galph Juneau. Ten ostatni to totalny ewenement, pochodzi z wielopokoleniowego rodu Juneau, obrzydliwie bogaty, znudzony życiem szuka zabawy na pokładzie rajskiego statku. Mamy tutaj także głównego mordercę, Ji Sheng Longa, którego historię można zgłębić już w połowie pierwszego tomu. Jemu również wypowiada wojnę Galph, pogrążając przy okazji całe Blue Heaven w chaosie. Na kolejnych stronach spotkać możemy się z innymi, mniej wyróżnionymi już postaciami, które według mnie również mogą zdobyć sympatię wielu czytelników. Takimi bohaterami są na pewno przyjaciel Yoshiko – marynarz, właściciel Blue Heaven, Cindy – lekarz pokładowy czy choćby postać ojca Galpha, bezwzględnego milionera.

    „Blue Heaven” to nie tylko krwawa jatka, wybuchy i szaleńcy z bronią w ręku. Takahashi umiejętnie porusza także tematy egzystencjalne. Choćby podczas konfrontacji Sano z Ji Shengiem – odnoszą się oni do terroryzmu i zamachu na World Trade Center z 2001 roku. Tytuł staje się dzięki temu bardziej wartościowy, skłania do refleksji.

    Zabierając się za tę mangę miałam pewne obawy. Nie wiedziałam, czy wczuję się w klimat, przecież przez ostatnie miesiące czytywałam tylko lekkie powieści komediowe. Jednakże martwiłam się niepotrzebnie. „Blue Heaven” zachwyciło mnie całkowicie, pochłonęłam całe trzy tomy w jedno popołudnie, a sama pamięć o tej fascynującej historii zostanie ze mną na długo. Mogę więc Wam, drodzy potencjalni czytelnicy, szczerze polecić ten tytuł, i to nie tylko miłośnikom historii mrożących krew w żyłach, ale również tym, którzy mrozić swojej krwi nie lubią. Mangę warto przeczytać nie tylko dla samej fabuły, ale również by nacieszyć oko niesamowitymi sceneriami, rozmaitością teł i kreacją postaci. A co jest również ważne – mangi świetnie prezentują się na półce!

  • Recenzja mangi - Kousuke - „Gangsta”

    Gangsta

    Wydawnictwo: Waneko
    Ilość tomów: 7 i rośnie
    Cena okładkowa: 19,99 zł

    Ergastulum. Miasto śmierci. Miasto mafii. Tym razem wydawnictwo Waneko wprowadza nas do mrocznego świata, gdzie rządzą władza i pieniądze. Za historię i rysunki odpowiada Kohske, która wcześniej wydała kilka krótkich historii, ale dopiero „Gangsta.” przyniosła jej rozgłos. Manga doczekała się nawet adaptacji w postaci 12-odcinkowego anime w zeszłym roku.

    Jestem fanką mrocznych klimatów, więc świat przedstawiony w „Gangsta.” od razu przypadł mi do gustu. Choć oczywistym jest, że mangi rysowane są głównie w kolorach bieli i czerni, tak w przypadku tej miałam wrażenie, że wszystko jest utrzymane w odcieniach szarości i czerni, co nadaje jeszcze mroczniejszego klimatu. Obrazu dopełniają bohaterowie. Nie wiemy, gdzie dokładnie dzieje się cała akcja, ale na pewno jest to świat zachodni. Widać to po wyglądzie postaci, których rysy twarzy są bardzo zbliżone do europejskich, ale nie tylko to czyni je tak odpowiednimi do historii. Autorka zwraca uwagę na szczegóły, twarze nie są idealnie wygładzone, a wręcz przeciwnie – mają blizny, zmarszczki, niedoskonałości. Lubię, kiedy bohaterowie, chociaż narysowani, są maksymalnie zbliżeni do realnych sylwetek.

    Głównymi bohaterami „Gangsty.” są Nicolas i Worick, dwójka „specjalistów”, którzy zajmą się każdym zleceniem, dopóki wiąże się z tym odpowiednia suma pieniędzy, oraz prostytutka Alex, która jest w mieście od niedawna. Świat „Gangsty.” oglądamy głównie jej oczami, razem z nią odkrywamy tajemnice Ergastulum i mroczne strony, o których lepiej nie wiedzieć. Dlatego często jesteśmy trzymani w niewiedzy, podczas gdy reszta rozumie całą sytuację. Ale dzięki temu stopniowo odkrywamy zawiłości funkcjonowania miasta, a tajemniczy klimat zostaje utrzymany.

    Ciężko powiedzieć coś konkretnego o fabule po przeczytaniu pierwszego tomu, gdzie zostajemy raczej wprowadzeni w ten mroczny świat, ale patrząc przez pryzmat anime, na brak akcji nie można narzekać. Skomplikowane relacje pomiędzy trójką głównych bohaterów i wprowadzenie wielu ciekawych i barwnych postaci działa jedynie na korzyść, dlatego żadna scena i dialog nie są zbędne, a wręcz przeciwnie. Aby oszczędzić spoilerów i nie psuć przyjemności z czytania, napiszę jedynie, że fabuła „Gangsty.” jest ciekawą, momentami odrobinę chaotyczną, ale umiejętnie poprowadzoną ścieżką.

    Warto wspomnieć jeszcze o samym wydaniu mangi. Okładka również jest utrzymana w odcieniach szarości, czerni i bieli, jedynie tytuł został pociągnięty kolorem złotym. Eleganckie w swej prostocie. O ile zazwyczaj preferuję śladowe ilości przekleństw, o tyle w „Gangsta.” są one, z oczywistych względów, nieuniknione. Nie przeszkadza to jednak w odbiorze, a tylko dodaje realizmu. Bo przecież jaki gangster wyraża się poprawnym i grzecznym do bólu językiem? W tym aspekcie tłumacze i redakcja Waneko poradzili sobie doskonale.

    Po skończeniu pierwszego tomu pojawia się uczucie niedosytu, dlatego myślę, że „Gangsta.” odniosła sukces w przyciągnięciu czytelników i utrzymaniu ich w garści, dopóki nie sięgną po drugi tom. Polecam tę mangę wszystkim, którym przejadły się cukierkowe romanse i nie aż tak straszne shōneny. To idealna pozycja dla tych, którzy szukają czegoś mocniejszego, gdzie tematy tabu nie istnieją. Autorka stworzyła mroczny, interesujący świat, który wciąga czytelników i za żadne skarby nie wypuszcza.