Sponsorowane:Konwent RyuCon 2023 - długi baner pionowy

Zysk i S-ka

  • Podróż po renesansowej Europie w świecie fantasy – „Dzieci ziemi i nieba” pod patronatem!

    dzieci ziemi i niebaEuropa, epoka renesansu. Świat targany jest konfliktami, religie i imperia zderzają się ze sobą, a wokół rozgrywają się ludzkie dramaty. Pirackie miasteczko Senjan opuszcza młoda kobieta, żądna zemsty za utraconą rodzinę. W tym samym czasie z państwa–miasta Seressy wyruszają dwie osoby – młody artysta mający namalować portret wielkiego kalifa oraz prowadzona gniewem, udająca żonę lekarza kobieta wysłana przez Seressę na misję szpiegowską. Wszystkie te osoby spotykają się na statku handlowym, którym dowodzi młodszy syn z kupieckiej rodziny, niepewny przeznaczonego mu życia. Widmo nieuchronnie nadchodzącej wojny wisi nad Europą. Na wschodzie młody chłopiec szkoli się więc, by zostać żołnierzem i zdobyć sławę i chwałę. Kalif szykuje się do ataku na fortecę będącą bramą do zachodniego świata, losy bohaterów splatają się, a ich życie jest zagrożone. „Dzieci ziemi i nieba” Guya Gavriela Kaya to powieść, która zgrabnie łączy ze sobą historię i fantastykę, zyskując dzięki temu niepowtarzalny charakter.

    Premiera książki 9 lipca.

    Guy Gavriel Kay – kanadyjski pisarz fantasy, zgrabnie łączący historię i fantastykę. W 1974 roku współpracował z Christopherem Tolkienem nad „Silmarillionem”. Zadebiutował powieścią „Kaya”, pierwszym tomem trylogii „Fionavarski gobelin”. W 2008 roku otrzymał World Fantasy Award za „Ysabel”.

  • Recenzja książki: Kurt Vonnegut - „Sinobrody”

    Sinobrody

    Kurt Vonnegut - „Sinobrody”

    Nazwa Wydawnictwa

    Wydawnictwo: Zysk i S-ka
    Liczba stron: 392
    Cena okładkowa: 45 zł

    Twórczość Kurta Vonneguta jest na tyle specyficzna, że albo się go kocha, albo wręcz przeciwnie. Jego surrealistyczne, z pogranicza fantastyki naukowej i wizji artystycznych teksty są znane niemal na całym świecie, niektóre doczekały się ekranizacji, a sam autor mógł dopisać do swoich „zasług” nawet epizod palenia jego książek ze względu na zawarty w ich wulgarny język oraz nazwanie swoim nazwiskiem ciała niebieskiego - planetoidy. Który pisarz może poszczycić się tak barwnym życiorysem? A jednak życie Vonneguta nie sposób nazwać szczęśliwym. Zdecydowanie jednak zostawił po sobie dużo – a jego powieści pół wieku później nadal zaskakują kolejnych czytelników.

    Bohaterem „Sinobrodego” jest Rabo Karabekian, malarz nurtu ekspresjonizmu abstrakcyjnego. Poznamy go jako człowieka w podeszłym już wieku, sarkastycznego, rozliczającego się z przeszłością poprzez z trudem porządkowane wspominanie dawnych wydarzeń. Jego obecne życie to: przyjaciel – niespełniony pisarz, przygodna towarzyszka – wdowa, która próbuje ni stąd, ni zowąd układać życie Rabo wedle własnego widzimisię, dorosłe dzieci, z którymi nie łączy go już nawet nazwisko, talent malarski, ciężko wypracowany, a następnie porzucony na rzecz kolekcjonowania dzieł sztuki, a w tle tego wszystkiego – tajemnica spichrza na kartofle, w którym kryje się coś. Coś, co każdy chciałby zobaczyć, ale nikt nie ma prawa tam wejść, zanim nie nadejdzie właściwa chwila.

    No dobrze, tytuł od razu rzuca czytelnikowi sugestię ciał uduszonych żon, które mogłyby w spichrzu na kartofle wisieć. Autor ustami narratora niemal od razu burzy to wyobrażenie, chociaż w żaden sposób nie chce też podpowiedzieć, czego możemy się w tym sporym przecież schowku spodziewać. Muszę szczerze powiedzieć, że wspominanie o nim jest w książce skonstruowane tak enigmatycznie, że miałabym ochotę – podobnie jak przyjaciele i towarzysze Karabekiana – podjąć próbę włamu do spichrza, żeby tylko ta tajemnica wreszcie została wyjawiona! Dowiemy się – i oj, było warto czekać. Mimo wszystko.

    Rabo Karabekian nie jest bohaterem, którego można by polubić. Wręcz przeciwnie – to nieprzyjemny dziad, pełen żalu do przeszłości i dystansu do teraźniejszości. Jest bogaty, ale niewiele w życiu osiągnął własną pracą, raczej „płynął z prądem”, zostawia decydowanie o sobie i swoim otoczeniu innym, czasem nawet przypadkowym ludziom. A jednak bajarzem jest wspaniałym, opowiada historię swojego życia w sposób żywy i barwny, miejscami mocno emocjonalny, a czasem zadziwiający chłodem i powagą. Angażuje i prowokuje do przemyśleń – a liczne dygresje tylko w tym jeszcze pomagają.

    Styl pisania Vonneguta jest specyficzny, potrafi zniechęcić przy pierwszym kontakcie. Ale dla tych, którzy go polubili bądź nie dali się zatrzymać – szybko staje się „swojski”. W moim odczuciu Vonnegut po prostu „marudzi”. Marudzi raz to pogodnie, innym razem ponuro, często zbacza z tematu, a czasem powtarza myśli bądź dodaje pozornie niekontrolowane wykrzyknienia. Ja należę do tych, którym ten styl pisania bardzo odpowiada – angażuje, a nie męczy.

    Nieoczywista, złożona, emocjonalnie nierówna, ale mimo wszystko wartościowa – taka jest ta książka. Z nieprzyjemnym głównym bohaterem i zestawem różnorodnych indywiduów w tle. Życiowa, ale jednak pełna autoironii. Możemy nie lubić Rabo Karabekiana – ale możemy się od niego czegoś nauczyć. Możemy obejrzeć farsę, jaką jest życie, cudzymi oczami, a potem świeżym spojrzeniem ogarnąć własne. Rabo Karabekian, Sinobrody z Long Island, jest postacią całkowicie fikcyjną, ale nie byłoby trudno uwierzyć, że żyje się z kimś takim może nawet po sąsiedzku.

  • Recenzja książki: „Śmiech Diabła" - Agnieszka Miela

    Tytuł książki

    Agnieszka Miela - „Śmiech Diabła”

    Nazwa Wydawnictwa

    Wydawnictwo:  Zysk i S-ka
    Liczba stron: 480
    Cena okładkowa: 31,52zł

    „Śmiech Diabła” swoją premierę miał w październiku ubiegłego roku, kiedy to został wydany w niewielkim nakładzie przez mało znane wydawnictwo Kłobook, które niedługo potem ogłosiło upadłość. W tym roku, a dokładnie szesnastego marca, tytuł powróci do księgarni nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. Agnieszka Miela, którą co niektórzy mogą znać z antologii „Szczecin z dreszczykiem II”, w której znalazła się jedna z jej prac, dopiero teraz ma swój prawdziwy debiut na polskim rynku. W dodatku całkiem udany i obiecujący.

    Głównym bohaterem książki jest najmłodszy z rodu Arminów – Bertrama. Ten, wygnany przez ojca i obarczony winą za śmierć matki, ma tułać się po świecie do momentu pomszczenia krzywd klanu. Będąc półmartwym, zostaje przygarnięty przez małą dziewczynkę, Wilgę, która nie dość, że zaprasza go do własnego domu, to jeszcze przekonuje resztę dość licznej rodzinki, że należy się nim zająć. Los bywa jednak przewrotny i ironiczny, więc ów klan, na którego terenie znalazł się Bertram okazuje się rodziną nikogo innego, jak właśnie Starego Lisa – osoby, której zabicie zlecono chłopakowi. Bertram, przepełniony żalem do ojca i wdzięcznością do nowej przyjaciółki, postanawia wyrzec się własnego klanu i sprzymierzyć się z człowiekiem, którego miał zabić.

    Bohaterowi nie można co prawda odmówić świetnych technik walki, zdolności przetrwania w każdych warunkach i nieosiągalnej dla nikogo innego zwinności w walce, ale ma on również tendencję do przysłowiowego pchania palców między drzwi, czym niejednokrotnie narazi się najstarszemu z Wranów. Zaledwie po pięciu rozdziałach okazuje się jednak, że bohater stanowi zaledwie tło dla porywczej, dumnej i osamotnionej Wilgi, która musi znosić wykluczenie z życia klanu przez to, że nie urodziła się mężczyzną. Nie liczy się nawet fakt, że w zdolnościach szermierskich i zwinności przewyższa połowę z swoich braci. Po pogromie, jaki spotyka ich rodzinną wioskę, rozpoczyna ona swoją samotną podróż w poszukiwaniu zemsty, a młody Armin wraz z dwoma przyrodnimi braćmi ruszają jej tropem.

    Cały klimat tej historii, wygląd wypraw i sposobu życia bohaterów, a nawet ich mentalność przywodzą na myśl podania o Wikingach. W krwi Starszych Rodów nie brakuje dzikości, dumy, honoru i czasami wręcz desperackiej odwagi. Ponadto wszystkie wątki przeplata wiara w Starych Bogów, którzy są świetnie wykreowanym połączeniem wielu mitologii i wierzeń, w tym naszych rodzimych. Sam świat jest zaskakująco obszerny, bo akcja nie zostaje zamknięta w jednym mieście czy kraju ani nie snuje się tylko po kamienistych i nijakich bezdrożach, za to obejmuje zarys całego kontynentu. Autorka w bardzo malowniczy i pobudzający wyobraźnie sposób kreuje go ze wszystkimi terenami, rasami, a nawet ich religiami czy historią. Nie trudno jest dzięki temu poczuć się jego częścią świata przedstawionego.

    Fabuła i pomysł, jakie prezentuje Agnieszka Miela wciągnęły mnie bez reszty. Zarówno sam motyw buntu i osamotnienia rudowłosej Wilgi, jak i nieustannie zwisająca nad wszystkimi bohaterami boska ręka są tak dobrze zaplanowane i przemyślane, że trudno jest oderwać się od lektury, pomimo tego, że akcja wcale nie jest aż tak wartka, a przyspiesza tylko przy scenach walki. Według mnie ma to swój urok i w pełni współgra z nastrojem powieści. W końcu cały czas trwamy w podróży, mozolnym szukaniu wskazówek i prowadzeniu śledztwa, mającego na celu odkrycie tajemnicy dziwnych istot kryjących się w cieniu.

    Powieść jest zdecydowanie z kategorii dobrego dark fantasy, a jej realia i drastyczność niektórych opisów definitywnie wykluczają ją jako książkę dla dzieci, młodzieży, a nawet co wrażliwszych dorosłych. Nie zabrakło tu bowiem szczegółów dotyczących gwałcenia kobiet, rabowania wiosek, bólu, wstydu i bezradności. Znajdziemy też tu brutalność, okrucieństwo i strach, wzbudzany zwłaszcza przez ród Arminów. Pojawiające się wspomnienia mordowania przez nich noworodków poprzez roztrzaskiwanie ich czaszek o kamienie, palenia zakładników i zabaw, jakie urządzali sprawia, że po plecach przebiega dreszcz. Autorka nie poskąpiła szczegółów i groteskowo-malowniczych opisów, które potrafią mocno zapaść w pamięć. Krew, pot, łzy i świadomość tego, że całym tym światem rządzi tak naprawdę jedna zasada – zabij lub daj się zabić, sprawia, że żaden fan dark fantasy nie powinien czuć się tu zawiedziony.

    Pomimo tak dobrego pomysłu nie odbyło się bez potknięć. Autorka wprowadza wiele przeskoków czasowych, które niekiedy posuwają akcję o tydzień, a nawet o trzy lata. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie brak przejść między nimi. O przeskoku dowiadujemy się tak naprawdę kilka stron po jego faktycznym dokonaniu, kiedy bohaterowie niby przypadkiem wspominają, że to wydarzenie, opisywane chwilę wcześniej, działo się jakiś czas temu. Ten brak wyraźnego rozdzielenia między poszczególnymi okresami przygody utrudnia czytanie – a nawet męczy. Ponadto wszystkie wydarzenia podczas tych nieopisanych okresów, wszystkie przyczyny nagłych przemian wewnętrznych bohaterów pozostają niedopowiedziane. W wielu przypadkach opisano jedynie skutki wydarzeń, ale nie ich przebieg czy przyczyny. Wprawia to w poczucie zagubienia, a nawet dezorientacji. Podobnie ma się sprawa wątków pobocznych, które są urywane lub niedokończone. Mnie osobiście drażniło to od samego początku książki aż po spis treści. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że czegoś brakuje, że mogło to zostać lepiej rozwiązane. Niektóre z takich wątków, jak chociażby ten o wojnie religijnej i tajemniczej rasie nieludzi, który został zaledwie liźnięty, bardziej rozbudzał moją ciekawość niż filozoficzne monologi Bertrama. Liczę jednak na to, że autorka zostawia sobie w ten sposób materiał na kolejne tomy, a nie bezpowrotnie je porzuca.

    „Śmiech diabła” to debiut mający w sobie niesamowity potencjał, ale brak spójności i zbyt wiele przeskoków czasowych i wolno płynąca akcja sprawiły, że lektura jest przyjemna, ale nie porywająca. Jedne wątki świdrowały mi głowę swym niedopowiedzeniem, o innych zapomniałam już po odłożeniu książki. Mimo tego powieść jest ciekawa, oryginalna, a autorka zdecydowanie ma pewien talent do prowadzenia fabuły. Jestem ciekawa, jak rozwinie ona dalsze losy bohaterów i żywię nadzieję, że w kolejnych tomach będzie już tylko lepiej.

  • Recenzja książki: J. R. R. Tolkien „Listy”

    Tytuł książki

    J. R. R. Tolkien - „Listy”

    Nazwa WydawnictwaWydawnictwo: Zysk i S-ka
    Liczba stron: 626
    Cena okładkowa: 

    Jest jedna rzecz, którą, wydaje się, bezpowrotnie utraciliśmy w cudownym XXI wieku – jest nią pisanie listów. W dobie natychmiastowej komunikacji z dowolnym miejscem na świecie dominują wypowiedzi szybkie, krótkie, często niedbałe. Mało kto dziś przywiązuje wagę do tego, co i w jaki sposób pisze. Jakie to różne od ubiegłego wieku, gdy ludzie potrafili czekać tygodniami, miesiącami nawet, na wiadomość od drogiej im osoby – i wkładali wiele starań w to, by odpowiedzieć w przemyślany i obszerny sposób! Do takich listów można było wielokrotnie wracać, za każdym razem doświadczając niemal namacalnej obecności osoby, która je napisała. Wspominam o tym nieprzypadkowo – oto bowiem nowa propozycja wydawnictwa Zysk i S-ka pozwala nam zajrzeć do korespondencji nie byle kogo, bo samego Johna Ronalda Reuela Tolkiena, profesora filologii, wybitnego językoznawcy, żołnierza i dżentelmena, który w wolnej chwili, niby od niechcenia, praktycznie w pojedynkę stworzył podwaliny pod współczesną fantasy.

    Omawiane dzieło stanowi zbiór listów J. R. R. Tolkiena z przekroju całego jego dorosłego życia – aż do ostatniego, który wysłał na trzy dni przed swoją śmiercią. Zebrano tu teksty na właściwe każdy temat: korespondencję z ukochaną z czasów, kiedy Tolkien służył w armii, z wydawnictwem Allen & Unwin w sprawach związanych z tworzonymi przez siebie utworami, obszerną część zbioru stanowią listy wysłane do syna Christophera. W zbiorze przeczytamy łącznie ponad trzysta pięćdziesiąt listów, część z nich w całości, część zredagowanych, z części zaś zamieszczono tylko krótkie fragmenty, wycinając te dotyczące najbardziej prywatnych spraw z szacunku dla autora.

    Co możemy znaleźć w listach? Mnóstwo interesujących informacji. Fanów Śródziemia z pewnością zainteresuje cała masa szczegółów związanych z procesem twórczym i wydawniczym najbardziej znanych tekstów Tolkiena, ukazujących, że wydanie książki, która zrewolucjonizowała swój gatunek (i doprowadziła do narodzin kilku nowych) wcale nie było takie proste i łatwe. Sympatycy samego autora z pewnością odnajdą tu wiele na temat jego życia prywatnego: Tolkien pisał bowiem o wszystkim, co w danej chwili wydawało się ważne, opowiadał zarówno swoje losy, jak i z charakterystyczną dla siebie bystrością komentował współczesne mu wydarzenia na świecie. Wiele miejsca poświęcono tu przypisom, które szczegółowo wyjaśniają kontekst poszczególnych listów, ułatwiają czytelnikowi zrozumienie sytuacji, w jakich zostały one napisane i dają niewiarygodny wgląd w życie jednego z najważniejszych pisarzy minionego wieku.

    Najważniejszym aspektem tego zbioru jest jednak właśnie to, o czym była mowa we wstępie tego tekstu: lektura „Listów” pozwala poczuć się, jakbyśmy przebywali w obecności ich autora. Z zebranych tutaj fragmentów wyłania się bowiem niezwykły obraz – człowieka, który pomimo życia w trudnych i niebezpiecznych czasach zachował wyobraźnię dziecka, kogoś, kto doświadczył w życiu wiele smutku, ale nie pozwolił, by ten go zmienił, i pozostał człowiekiem prostym, szlachetnym, o wielkim sercu, kimś uwielbiającym dobre historie i, przede wszystkim, dzielenie się nimi ze światem. To cecha, która decyduje o tym, że obcowanie z „Listami” jest doznaniem niezwykłym, niepowtarzalnym, a także o ogromnej wartości tej publikacji.

    Cóż dodać? „J. R. R. Tolkien. Listy” są pozycją obowiązkową dla miłośników twórczości Tolkiena, pozwalają bowiem spojrzeć na znane i kochane teksty na nowo – przez pryzmat przeżyć ich autora. Stanowią zarazem niezwykłą okazję, by poznać znakomitego człowieka, jakim był. Szczerze polecam!

  • Miasteczko Rotherweird skrywa wiele tajemnic – czas je odkryć!

    miasteczko rotherweirdRotherweird – miasteczko, jakich wiele. Ale czy na pewno? To miejsce rządzi się własnymi prawami, a mówienie o przeszłości miasta jest zakazane. Jaką tajemnicę skrywa Rotherweird? Niepozorny nauczyciel historii Jonah Oblong na pewno pomoże dociekliwym czytelnikom wyciągnąć na światło dzienne najgłębiej skrywane sekrety miasteczka.

    Recenzję książki  „Miasteczko Rotherweird” Andrew Caldecotta znajdziecie na naszej stronie www..

  • Czas poznać to najważniejsze imię

    imie bogaNie powinno się oceniać książki po okładce, prawda? Ale co zrobić, jeśli jej wygląd sprawia, że masz ochotę wziąć ją w swoje ręce i zacząć przerzucać kolejne zadrukowane strony? Co zrobić, gdy opis powieści zachęca do zagłębienia się w treść? Warto jednaj wcześniej sprawdzić, czy ten ładnie zapakowany cukierek pod tytułem „Imię Boga” nie okaże się przypadkiem trudną do przełknięcia gorzką pigułką.

    Recenzję powieści Michała Dąbrowskiego znajdziecie tutaj.

     

  • Recenzja książki: Ted Chiang - „Wydech”

    Tytuł książki

    Ted Chiang - „Wydech”

    Nazwa WydawnictwaWydawnictwo: Zysk i S-ka
    Liczba stron: 395
    Cena okładkowa: 45 zł

    Ted Chiang jest autorem może jeszcze nie bardzo znanym w Polsce, ale zdecydowanie wywołującym ciekawość czytelniczą. Na Zachodzie obsypana nagrodami (kilkukrotne Nebula, Hugo, Locus, Campbell i inne), u nas jego twórczość została przyjęta opornie jako coś, mimo wszystko, nieco egzotycznego, strawnego raczej w krótkich formach. Zbiór „Wydech”, zawierający dziewięć opowiadań o dość szerokiej rozpiętości tematycznej, został w ostatnich miesiącach na nowo przedstawiony czytelnikom przez wydawnictwo Zysk i S-ka. Teksty zawarte w tym zbiorze pochodzą z dość szerokiego spektrum czasowego – najstarszy i najmłodszy z nich dzieli około piętnastu lat, biorąc pod uwagę pierwotną datę publikacji – reprezentują więc różne poziomy warsztatowe, zamysły i źródła inspiracji. Każdy z nich jednak jest wart przeczytania.

    Tom otwiera opowiadanie „Kupiec i wrota alchemika”. Główny bohater opowiada niesamowitą wręcz historię, w której spotkał w jednym ze sklepików z artefaktami i wynalazkami człowieka, który skonstruował wrota przenoszące człowieka w czasie. Umożliwiają one podróż o dwadzieścia lat naprzód. Niedowierzającemu klientowi Bashaarat przytacza kilka opowieści o osobach, które zdecydowały się skorzystać z wrót: o jednym, który dzięki temu odmienił swój los na lepsze, drugim, którego chciwość zwiodła na manowce i o żonie, która zapragnęła młodszego kochanka. Kupiec pozostaje sceptyczny – ale czy oprze się pokusie i własnej ciekawości? Już po pierwszym tekście widać, że Chiang lubuje się w skomplikowanej metaforyce i wschodniej konstrukcji opowieści. „Kupiec i wrota alchemika” noszą już drobne znamiona powieści szkatułkowej i zdecydowanie udatnie łączą ze sobą klimaty dalekowschodnie z lekkim science fiction.

    Moim ulubionym opowiadaniem był jednak tytułowy „Wydech”, który gatunkowo przynależy już bardziej do klasycznego science fiction. W alternatywnym – być może – świecie żywe istoty, by móc żyć, wymieniają płuca jak butle z tlenem, instalują je w ciele, a zużyte oddają do napełnienia. To bardzo filozoficzny tekst, oparty w znacznej mierze na rozważaniach dotyczących zależności egzystencji od oddechu, a także natury wspomnień, myśli, ich niedoskonałości i metod udoskonalania ich zapisu. Czym jest życie i czy wobec niemożności zapamiętania go bez zakłóceń i wypaczeń ma jakieś znaczenie? „Wydech” jest cięższy w odbiorze od innych w tym zbiorze, ale niesie ze sobą spory ładunek przemyśleń i emocji.

    W książce znajdziemy zarówno teksty poważne, jak i humorystyczne, naukowe i baśniowe, inspirowane twórczością Philipa K. Dicka i Monty Pythonem. Nie wszystkie są łatwe w odbiorze. Chiang lubi konsekwencje – a więc bohaterowie jego tekstów zawsze odczują na swojej skórze skutki własnych decyzji, bardziej lub mniej boleśnie, aż do okrutnego karania bezmyślności. Nie ma u niego miejsca na cuda, nie ma siły wyższej, która wyręcza w dążeniu do celu i poszukiwaniu rozwiązań. Już „Kupiec i wrota alchemika” pokazują to dobitnie – bo nadzieja na to, że poznawszy przyszłość, uda się ją jakoś z korzyścią dla siebie zmienić, jest płonna.

    Dlatego też powtórzę to, co zawarłam już we wstępie – że po „Wydech” zdecydowanie warto sięgnąć, choć może on nie być miejscami lekturą łatwą. Na pewno będzie on jednak podstawą do przemyśleń, wywoła emocje i przyniesie parę ostrzeżeń co do tego, jak mogą potoczyć się przyszłe losy ludzkości. Nie bez powodu zbiór ten jest miejscami porównywany do popularnego serialu „Black Mirror” – jest w podobnym stopniu angażujący i wymagający odniesienia się do postawionych przed czytelnikiem zagadnień. Dlatego polecam przekonać się samemu.

  • Recenzja książki: Robert Jordan - „Wojownik Altaii"

    Tytuł książki

    Robert Jordan - „Wojownik Altaii”

    Nazwa WydawnictwaWydawnictwo: Zysk i S-ka
    Liczba stron: 364
    Cena okładkowa: 49,90

    Robert Jordan kojarzony jest głównie, jeśli nie wyłącznie, ze swym monumentalnym dziełem literatury fantasy, cyklem „Koło Czasu”. Co bardziej obeznani w temacie skojarzą też jego nazwisko z serią o Conanie, w tworzeniu której ten autor brał czynny udział, który można przeliczyć na siedem powieści. Jednak to nie wszystko – a o tym, że Jordan ma na koncie trochę więcej książek, nie wie niestety nawet polska Wikipedia. Wspaniałą okazję do odświeżenia nie tylko „Koła Czasu” (które notabene doczekało się także nowego wydania, wreszcie w twardej oprawie), ale i innych pozycji autora, dają plany platformy Amazon Prime związane z serialem na motywach cyklu – a wydawnictwo Zysk i S-ka uznało to za świetną okazję, by po raz pierwszy dać polskiemu czytelnikowi możliwość przeczytania pierwszej książki Jordana, czyli „Wojownika Altaii”.

    Kiedy Wulfgar, przywódca jednego z barbarzyńskich plemion z Rozłogów, wraz z bratem przybywa do Lanty, nie spodziewa się, że zastanie go zupełnie inne niż zwykle powitanie. W plemieniu mówi się o znakach, omenach, które mają zwiastować jeśli nie katastrofę, to co najmniej niekorzystne zmiany. Wulfgar ma nadzieję uzyskać w mieście rządzonym przez dwie królowe jakąś pomoc – zastaje jednak tylko niechęć i drwiny. Coś wzbudza jego niepokój – i słusznie, jak się okazuje, bo Lanta również została ostrzeżona przez zmianą... I to właśnie w plemniach Altaii widzi dla siebie zagrożenie. Poza nawarstwiającymi się szeregami wrogów Wulfgar znajdzie jednak też zupełnie nieoczekiwanego sojusznika.

    „Wojownik Altaii” czytelnikowi, który nie zapoznał się jeszcze z „Kołem Czasu”, wyda się zapewne powieścią awanturniczo-przygodową pokroju Conana Barbarzyńcy – i czytelnik taki będzie mieć rację, bo ogólna konstrukcja powieści, charakterystyka głównego bohatera i ogólny klimat bardzo przywodzą na myśl dzieje Cymeryjczyka. Mam jednak wrażenie, że Wulfgar jest o wiele bardziej „cywilizowany” – jeśli można tu użyć takiego słowa – od Conana. Potrafi on bowiem wyjść myślami naprzód, planować, rozważać możliwe konsekwencje wydarzeń, ale nie dla siebie, a dla całego plemienia. Jednak jak każdy człowiek mocno przywiązany do tradycji boi się zmian – chociaż rozumie konieczność ich zaistnienia.

    Z drugiej jednak strony, ta książka jest skarbnicą motywów, które potem pojawią się w „Kole Czasu”. Trudno mi było się nie uśmiechnąć, kiedy choćby w Siostrach Mądrości widziałam późniejsze Aes Sedai, razem z ich pewnością siebie i silnymi charakterami. Nie znaczy to jednak, że „Wojownik…” to takie małe „Koło Czasu” – nie, absolutnie nie. Fabułą i klimatem nadal bliżej mu do „Conana” niż do magnum opus Jordana, choć i magię, i miecze (no… gdzieniegdzie) oczywiście się tu znajdzie. Jordan mógł już wtedy wiedzieć, w jakim kierunku rozwinie się jego dalsza pisarska kariera – przedmowa autorstwa Harriet P. McDougal, jego żony i redaktorki, zdaje się to też sugerować.

    „Wojownikowi Altaii” daleko do złożoności powieści z cyklu „Koło Czasu”, jego fabuła jest prosta, miejscami wręcz prostolinijna – ale to dobrze. Dzięki temu książkę czyta się lekko, szybko, bez konieczności pilnowania szczegółów wydarzeń, by nie znaleźć się na rozdrożu z wrażeniem, że coś się przegapiło, jak może się to zdarzyć niektórym już choćby przy „Oku Świata”. Ta książka jest po prostu bardzo przystępna, a że zachowuje też pewne cechy szczególne stylu Jordana, to tym bardziej mogę ją polecić. Trzeba się tylko przygotować na trochę faktycznego „barbarzyństwa” w trakcie wydarzeń – cóż, tytuł i konwencja zobowiązują!

  • Recenzja książki: Aleksandra Borowiec – „Gwiazda szeryfa”

    gwiazda szeryfa

    Aleksandra Borowiec - „Gwiazda szeryfa”

    Nazwa WydawnictwaWydawnictwo: Zysk i S-ka
    Liczba stron: 656
    Cena okładkowa: 45 zł

    Wiosna 1945 roku. Wielu Polaków dotkniętych traumą próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Jedni okupanci odeszli, ale zastąpili ich nowi. Stefan Malewski także szuka miejsca dla siebie. Zdaje sobie sprawę, że nic już nie będzie takie jak wcześniej, dlatego podejmuje decyzję o wstąpieniu do Milicji Obywatelskiej i osiedleniu się na Mazurach. Chociaż rodzina nie popiera tej decyzji, on i tak wyjeżdża do Olsztynka, by zostać tam stróżem prawa… Choć na razie nie do końca wiadomo, jakiego właściwie prawa. W miasteczku zastaje ruiny i zgliszcza, na których mieszkańcy próbują budować swoje nowe życie. Praca w milicji nie będzie łatwa – w Olsztynku i miejscowościach do niego przylegających szerzą się kradzieże, rozboje, samosądy. Ale to nie powinno nikogo dziwić. Na Ziemiach Odzyskanych ścierają się interesy Prusaków, którzy nie opuścili swoich domostw, Polaków, szukających w tym miejscu lepszego i bogatszego życia, Sowietów, „pilnujących porządku”, oraz Mazurów, mieszkających tu od dawna. W takim kulturowym tyglu nietrudno o konflikty, zwłaszcza że wszyscy mają w pamięci niedawne bolesne, wojenne wydarzenia. A do tego trzeba dołożyć makabryczną zbrodnię…

    Krótko po przybyciu Stefana do Olsztynka w pobliskim lesie zostają znalezione poważnie okaleczone zwłoki. Początkowo milicjanci sądzą, że to efekt napaści dzikiego zwierzęcia, ale kiedy pojawiają się kolejne ciała, rozszarpane i pozbawione wnętrzności, Stefan decyduje o przeprowadzeniu dokładnego śledztwa. Chce sprawnie rozwiązać zagadkę, jednak szybko orientuje się, że nie może liczyć na niczyją pomoc. Dochodzi do wniosku, że w miasteczku nic nie jest takie, jakie wydaje się na pierwszy rzut oka. Każdy z mieszkańców Olsztynka chce coś ukryć i raczej nie ma czystego sumienia. Tylko od uporu Malewskiego zależy, czy zdoła rozwikłać zagadki czające się w każdym kącie.

    „Gwiazdę szeryfa” trudno przyporządkować do jednego gatunku literackiego. Ta książka to w znacznej mierze powieść obyczajowa, ale zawiera element kryminału, thrillera i horroru. Wątki dobrane i połączone są jednak na tyle dobrze, że tworzą „smaczną” całość. Aleksandra Borowiec bardzo wiele miejsca poświęciła właśnie warstwie obyczajowej, by ukazać czytelnikowi system skomplikowanych relacji zachodzących między bohaterami. Grozy i napięcia jest tu zdecydowanie mniej. Odniosłam wrażenie, że nawet za mało – mimo (zwłaszcza?) że według reklam ta powieść to właśnie horror lub thriller.

    Autorka na blisko siedmiuset stronach stworzyła zadziwiająco dokładny obraz powojennego Olsztynka, a także jego niezwykłych mieszkańców – ich sposobu myślenia, strachu przed nieznanym i wolą przetrwania. To właśnie bohaterowie są jedną z zalet książki. W większości zostali wykreowani bardzo dobrze nie tylko pod względem charakteru, ale i wyglądu. Na kolejnych stronach powieści oglądamy galerię bardzo różnorodnych postaci, obok których nie da się przejść obojętnie. Wzbudzają skrajne emocje – poznaje się je z przyjemnością albo przeciwnie, wręcz z irytacją. Bohaterów trudno nawet wymienić, bo Aleksandra Borowiec co chwilę dokłada nam kolejną interesującą osobę. Dość powiedzieć, że jest jeden sprawiedliwy, tajemnicza kobieta, kilku uczciwych, kilku nieuczciwych, a nawet liczna grupa wyjętych spod prawa. I nie liczcie na to, że to wszyscy!

    Autorka stworzyła też plastyczne opisy, które sprawiają, że w trakcie lektury uruchamiają się wszystkie zmysły. Patrzymy na mniej lub bardziej atrakcyjne twarze, czujemy zapachy i temperaturę, słyszymy szyderczy śmiech i tajemnicze trzaski w mroku. To właśnie sprawia, że z ochotą przerzucamy kolejne strony. I choć akcja rozwija się niezbyt szybko i może czasem nudzić, to pozwala na odpowiednie poznanie rzeczywistości, w której się znaleźliśmy. Podobnie działają obcojęzyczne wtrącenia i stylizacja językowa. Tutaj każdy mówi tak, jak powinien: literacką polszczyzną, gwarą polską lub mazurską, po rosyjsku czy niemiecku. Nawet błędy charakterystyczne dla opisywanego miejsca i czasu to kolejny element pasujący do tej układanki.

    „Gwiazda szeryfa” to w gruncie rzeczy interesująca powieść łącząca cechy wielu gatunków. Niektórym czytelnikom może wydać się zbyt rozciągnięta i przegadana, ale możliwe, że w tym tkwi jej urok. Autorka stopniowo i ostrożnie odsłania tajemnice miasteczka, a czasem wyprowadza nas na manowce (i lądujemy w wątkach pobocznych, których nie ma znowu tak wiele). Niezbyt często odczuwa się też napięcie, które powinny wywoływać te bardziej przerażające horrory czy thrillery. Trzeba jednak przyznać, że to powolne odkrywanie sekretów Olsztynka i jego mieszkańców wspólnie z Malczewskim może być całkiem satysfakcjonujące.

  • Recenzja książki: Andrew Caldecott - „Miasteczko Rotherweird”

    Miasteczko Rotherweird

    Andrew Caldecott - „Miasteczko Rotherweird”

    Wydawnictwo: Nazwa WydawnictwaZysk i S-ka
    Liczba stron: 628
    Cena okładkowa: 39,90 zł

    Każde miasteczko ma swoją historię. Mniej lub bardziej ciekawą, mniej lub bardziej szczegółową, ale zawsze obecną gdzieś w tle. Zwykle starsi mieszkańcy starają się, by zaistniała ona w świadomości młodzieży. Ale w Rotherweird jest inaczej. Tu nie katuje się nią uczniów na uroczystościach ani na wycieczkach do lokalnego muzeum. Tutaj mówienie o przeszłości miasta jest zakazane. Jednak – jak to zazwyczaj bywa ze wszystkim, co owiane tajemnicą – ktoś w końcu postanawia wyciągnąć sekrety na światło dzienne.

    Jonah Oblong, całkiem przekonująco przedstawiony nam jako najzwyklejszy na świecie nauczyciel historii, zmuszony przez okoliczności przystaje na ofertę pracy w szkole w Rotherweird. I chociaż każdy stresuje się przed nowymi wyzwaniami zawodowymi, to nerwowość historyka jest całkiem uzasadniona. Już z pierwszym krokiem postawionym w tym odizolowanym mieście Jonah upewnia się, że to miejsce rządzi się własnymi prawami. Oblong ma absolutny nakaz uczenia wyłącznie historii najnowszej, a mieszkańcom wsi nie wolno pozostawać w mieście na noc. Każdy zdaje się kryć jakiś niezwykły sekret, a przeszłość sięga tylko tak daleko, jak pozwala na to pamięć najstarszych mieszkańców.
    Ale nawet zasady przestrzegane od wieków mogą ugiąć się pod ciężarem pieniędzy. Na przykład należących do ekscentrycznego milionera sir Slickstone’a, który, choć dopiero co przyjechał, czuje się w mieście jak u siebie...

    Im dalej w fabułę, tym bardziej jesteśmy wdzięczni za spis bohaterów umieszczony na początku książki. Zostajemy bowiem zaznajomieni z wszystkimi ważniejszymi osobistościami Rotherweird.
    Główny wątek na początku trudno uchwycić – chociaż wiadomo, że będzie wiązał się z mroczną przeszłością miasta. Nasza uwaga jest rozpraszana przez natłok odsłanianych sekretów i nie mamy pewności, na którym się skupić. Autor zadbał o to, by oddać codzienne życie w niecodziennym miasteczku: mamy i miejscowego ogrodnika, który hoduje przedziwne mutacje roślin, i bliźniaków-wynalazców, odpowiadających za transport, i ściśle tajne badania prowadzone przez nauczycieli – wszystko dzieje się w rytmie roku szkolnego i lokalnych uroczystości, podczas których można liczyć na ujawnienie kolejnych skrawków informacji. A skrawki te należy zbierać szybko: źródło tak wielu niezwykłości, które od wieków zdarzają się w Rotherweird, może być zagrożone, a poza tym chce je odnaleźć też przyjezdny bogacz.
    Ten wyścig po prawdę przeplata się z krótkimi fragmentami historii leżącej u początków Rotherweird, czyli z losami dwanaściorga dzieci o niezwykłych zdolnościach. Tu już gołym okiem widać motyw, który tak często przewija się w książkach fantastycznych: ci, którzy posiadają niezwykłe moce, bardzo łatwo mogą stać się spragnieni jeszcze większej potęgi.

    Moim podstawowym problemem przy ocenie „Miasteczka Rotherweird” było to, że trudno jednoznacznie określić, co przemawia na niekorzyść książki, a co jest jej mocną stroną. Historia brzmi przecież ciekawie: niezwykłe dzieci z czasów elżbietańskich, zamknięta przed światem osada, tajemnicze zdolności mieszkańców. Chociaż autor faktycznie wykreował rozbudowany i intrygujący świat, to czasem trudno jest znaleźć logikę w jego działaniu – Caldecott najwyraźniej uznał, że skoro świat jest magiczny, nie potrzeba wyjaśniać rządzących nim mechanizmów.
    Niestety, również klimat obiecany w opisie z tyłu okładki w samej książce jest mniej wyczuwalny. Atmosferę tajemnicy i mroku rozrzedzają zbyt rozwleczone wątki poboczne, a czasem dygresje, zupełnie zbędne dla fabuły – na przykład o urodzie albo stanie cywilnym kobiecych postaci niemających znaczenia dla narracji. Podobnie rzecz ma się z bohaterami, spośród których część potraktowano jak wydmuszki: zaprezentowano ich jedną, najwyżej dwie cechy (często w sposób tak przerysowany, że aż męczący), przez co nie dano czytelnikowi szansy poznania ich motywacji i rozterek. Jednak nie wynika to z braku umiejętności autora – Caldecott stworzył też postaci tak barwne i dziwaczne, że nie można ich nie polubić. Wszystkie te elementy, choć osobno łatwe do określenia jako pozytywne lub nie, w połączeniu sprawiają, że trudno jest ocenić całą książkę. Nie da się o niej jednoznacznie powiedzieć „dobra” lub „zła” – po prostu nie wywołuje większych emocji.

    „Miasteczko Rotherweird” jest pierwszą częścią trylogii i jak na razie jedyną przetłumaczoną na język polski. I chociaż zakończenie faktycznie pozostawia nas w punkcie, w którym mamy jeszcze wiele pytań i od którego można by wyruszyć dalej, pozostaje pytanie, czy warto. Pierwszy tom oferuje nam na pewno ciekawy pomysł, szerokie uniwersum i dość wciągającą intrygę – to wystarczająco, by zafascynować czytelnika historią Rotherweird, ale chyba jeszcze za mało, by przyciągnąć go do całej serii.

  • Recenzja książki: Michał Dąbrowski – „Imię Boga”

    Imię Boga

    Michał Dąbrowski - „Imię Boga”

    Nazwa WydawnictwaWydawnictwo: Zysk i S-ka
    Liczba stron: 686
    Cena okładkowa: 39,90 zł

    Nie powinno się oceniać książki po okładce, prawda? Ale co zrobić, jeśli jej wygląd sprawia, że masz ochotę wziąć ją w swoje ręce i zacząć przerzucać kolejne zadrukowane strony? Co zrobić, gdy opis powieści zachęca do zagłębienia się w treść? Jak walczyć z potrzebą poznania historii, która ma być „wciągająca niczym pilot dobrego serialu”? Nie warto się bronić – trzeba sprawdzić, czy ten ładnie zapakowany cukierek pod tytułem „Imię Boga” nie okaże się przypadkiem trudną do przełknięcia gorzką pigułką.

    Już na pierwszych stronach powieści Michał Dąbrowski zabiera czytelnika do swojego niezwykłego świata i przedstawia mu w prologu wizję, która stanie się motywem przewodnim dalszych wydarzeń. Trzeba przyznać, że dziwna jest to wizja, początkowo niezrozumiała, brutalna, pełna symboli, nieznanych nam osób, wymyślnych stworzeń i dziwnych zachowań, nabierająca jednak sensu wraz z rozwojem akcji. Ale to, co dostajemy na początku powieści, znacznie różni się od historii snutej w dalszych rozdziałach. Zaraz po prologu autor „wrzuca” nas do świata wykreowanego w najdrobniejszych szczegółach, a dokładnie do Aazh – stolicy Cesarstwa, nad którym świecą dwa słońca, rozciągającego się na pół kontynentu. To właśnie to miasto pełne skrzydlatych kotów i krwiożerczych koni pociągowych stanie się sceną wielu intryg, dramatów oraz walk o wpływy i władzę. Ukazane z niezwykłą dokładnością Aazh można nawet uznać za dodatkowego bohatera powieści, wpływającego na innych i poprzez swoją infrastrukturę determinującego zachowania i decyzje.

    W Aazh w najlepsze trwa walka między władzą świecką a duchową. W samym centrum tej podjazdowej wojny między Cesarzem a Kolegium Kościoła znajdzie się dwóch lekarzy, Ethon oth Oehrlingen i Lheiam Eick. Ci młodzi, ambitni medycy z pomocą swojego mistrza Thanila i jego tajemniczych mocodawców będą próbowali odkryć prawdę na temat śmiertelnej choroby zwanej krwawnicą, rozprzestrzeniającej się w Cesarstwie. Niestety, ponieważ wykorzystywane przez nich metody są zakazane, a nawet uznawane za świętokradcze, lekarze muszą działać w tajemnicy i choć zdają sobie sprawę z konsekwencji, nie przypuszczają, jakie problemy mogą z tego wyniknąć.

    Losy Ethona i Lheiama splotą się z losami Loreanzzy Aveanny – współpracowniczki cesarskiego szpiega, pochodzącej z odległej Tirrei. Kobieta ma szukać informacji na temat niejakiego Enrosza, brata jej pracodawcy. Niezwykła sieć powiązań między ludźmi wywodzącymi się zarówno z przestępczego półświatka, jak i kręgów kościelnych zaprowadzi Lori do Ethona i osób wspierających jego zakazane badania. Na ich drodze stanie też pewien zakapturzony mężczyzna wypełniający wolę Boga.

    „Imię Boga” to debiut pisarski Michała Dąbrowskiego, który – przyznaję – można uznać za udany. Autor zabiera nas w ciekawą podróż do jakby znajomego, ale bardzo innego świata. Na pierwszy rzut oka ten świat przypomina trochę rzeczywistość, w czasie której działała Święta Inkwizycja, heretyków paliło się na stosach, a wszelkie odstępstwa od doktryny Kościół tępił z całą stanowczością.

    Zdecydowaną zaletą tej książki jest akcja, która zawiązuje się długo, ale potem rozwija się szybko i dość płynnie jak na tak rozbudowaną – liczącą blisko siedemset stron – powieść. Zawiłe wątki udaje się prowadzić konsekwentnie do rozwiązania, choć nieraz plączą się ze sobą i zazębiają. Wpływa na to styl pisarza: dojrzały, zwięzły, bez rozbudowanych metafor i opisów, ale dla niektórych być może zbyt współczesny i nieprzystający do okoliczności.

    „Imię Boga” to powieść mroczna, brutalna, pełna przemocy fizycznej i psychicznej, niekiedy trudna w odbiorze, wymagająca skupienia i przeanalizowania faktów. Dzieje się tak także za sprawą narracji – trzecioosobowej, ale z ukazaniem perspektywy kilku osób.
    Niestety, nie udało się uniknąć kilku rzeczy, które działają na niekorzyść tej książki. Bohaterów powieści „Imię Boga” poznajemy w konkretnym momencie, ale wiemy o nich niewiele. Informacje o ich motywacjach czy ważnych wydarzeniach z ich życia, które odcisnęły na nich piętno, musimy sami „składać” ze strzępów, które autor dawkuje nam z iście aptekarską precyzją. Krótkie wzmianki, fragmenty dialogów – to wszystko, na co możemy liczyć. Niekiedy może to irytować, zwłaszcza gdy bohater zachowuje się w nieoczekiwany sposób, a my nie wiemy dlaczego. Domyślamy się, że miało na to wpływ jakieś istotne wydarzenie z przeszłości, ale nikt nie wyjaśnia nam jakie. Irytujące pytanie „dlaczego?” towarzyszyć nam będzie nieustannie, a odpowiedzi znajdziemy zdecydowanie później niż wcześniej i często okażą się one niezbyt satysfakcjonujące. Niektóre kwestie nie zostaną wyjaśnione w ogóle.

    Na tym chyba polega problem z powieścią Michała Dąbrowskiego – pisarz wykreował niezwykły, interesujący świat i ciekawych bohaterów, ale zdecydowanie nie ułatwił czytelnikowi zrozumienia, co i jak działa. Mamy dużo tajemnic do odkrycia, zagadek do rozwiązania, lecz mało faktów. Wielu rzeczy możemy się domyślać. Ale czy domyślamy się dobrze?

    Ciekawie natomiast Michał Dąbrowski rozwiązał kwestię magii. Jeśli ktoś będzie chciał, na pewno tę magię dostrzeże. Ten, kto stąpa twardo po ziemi, uzna, że magia w tej książce to tylko wytwór wyobraźni bohatera, słyszącego obce głosy schizofrenika, czy efekt znacznej utraty krwi.

    „Imię Boga” to też na pewno „męska” powieść. Nie znajdziemy tu nadmiernej egzaltacji czy uczuciowości. Emocji jest tyle, by wystarczyło do zrozumienia bohaterów i ich motywacji – jeśli trzeba zabijać, to się zabija, gdy trzeba leczyć, to się leczy, gdy trzeba uciekać, to się ucieka, bez zbędnego roztrząsania problemu i filozoficznych rozważań.
    Te „męskie” cechy bardzo widoczne są także wtedy, gdy spojrzy się na kobiece postaci pojawiające się w powieści – są silne, pewne siebie, znają swoją wartość. Można się tylko zastanawiać, czy nie brakuje im jednak tej delikatności i uczuciowości przypisywanej kobiecej naturze.

    Jeśli chodzi o stronę techniczną, to – jak wspomniałam – książka prezentuje się naprawdę ładnie. Grafika na okładce zdecydowanie zachęca do tego, by sięgnąć po powieść. Na wewnętrznych stronach znajdziemy mapki prezentujące topografię miasta Aazh oraz fragmentu kontynentu, na którym leży Cesarstwo. Znacznie ułatwia to orientację w przestrzeni miasta i podążanie za bohaterami. Jedyną wadą mojego egzemplarza książki były niepodocinane brzegi, co sprawiało, że niektóre strony były ze sobą połączone. Próba ich rozdzielenia skutkowała przeważnie rozdarciem kartki.

    Otrzymaliśmy więc smacznego cukierka czy niedobrą pigułkę? Myślę, że cukierka z delikatnie gorzkim posmakiem. Jeśli ktoś szuka interesującej, powieści szpiegowsko-kryminalnej osadzonej w niebanalnym świecie, pełnej wartkiej akcji i ciekawych zagadek powinien sięgnąć po tę książkę – na pewno się nie zawiedzie. Jeśli natomiast poszukuje pełnego magii fantasy, może poczuć się zawiedzony – ale „Imię Boga” jest na tyle interesującą pozycją, że warto dać jej szansę.

  • Z ekranu na karty powieści, czyli „Labirynt fauna” w książkowej wersji

    labiryntKsiążki pisane na podstawie scenariuszy filmowych to specyficzne twory. Nie są przełożeniem ruchomego obrazu na tekst, ale jego rozszerzeniem o dodatkową fabułę, przeżycia bohaterów, spojrzenie na uniwersum i możliwość wniknięcia w nie w nieco inny sposób. Tak przynajmniej mówi teoria. A jak jest w praktyce? Sprawdziliśmy na przykładzie „Labiryntu fauna”.

    Recenzję książki „Labirynt fauna” napisanej przez Cornellię Funke na podstawie filmu w reżyserii Guillermo del Toro znajdziecie na naszej stronie.

  • Wojny gangów, nadnaturalne zdolności i nastolatka w kłopocie, czyli „Śmiertelne oczyszczenie”

    smiertelneoczyszczenieKai Morris nie wiedzie się w życiu zbyt dobrze. Nastolatka, która została wyrzucona z domu, stara się jakoś sobie radzić, w czym nieco pomaga jej nadnaturalny dar. Ale ten dar to także źródło wszelkich kłopotów. Właśnie przez niego na dziewczynę zwracają uwagę przywódcy gangów. Każdy będzie chciał widzieć ją w swoich szeregach – po dobroci lub wręcz przeciwnie. I jak to zwykle w takich opowieściach bywa, może się okazać, że porachunki gangów to najmniejszy problem… Sprawdźcie, czy „Śmiertelne oczyszczenie” to powieść dla Was.

    Recenzję książki, która ukazała się pod patronatem Konwentów Południowych, znajdziecie tutaj

  • Z przeszłości prosto w przyszłość

    pierscienCzy zastanawialiście się kiedyś, jak starzeją się powieści science fiction lub w jakim stopniu stają się trafną wizją przyszłości? Teraz macie okazję, by spojrzeć na przyszłość okiem kogoś z przeszłości, a to dzięki powieści „Pierścień” Larry’ego Nivena, wydanej po raz pierwszy w 1970 roku.

    Recenzję książki znajdziecie oczywiście w naszym dziale recenzji, a dokładnie tutaj.

  • Kilka słów o przeznaczeniu

    syrenyztytanaZastanawialiście się kiedyś, do jakiego stopnia człowiek może wpływać na swoje przeznaczenie? Czy nasze decyzje rzeczywiście są nasze? Albo czy moglibyśmy unikać pewnych rzeczy, gdybyśmy tylko znali przyszłość? Kurt Vonnegut w powieści „Syreny z Tytana” podjął próbę odpowiedzi na te pytania.

    Recenzję książki „Syreny z Tytana”, jednej z pierwszych powieści popularnego autora science fiction, znajdziecie na naszej stronie.

  • Upiorne opowieści na jesienne wieczory

    upiorne opowiesci po zmroku„Upiorne opowieści po zmroku” to jedna z tych pozycji, których sam tytuł zdradza, czego możemy się spodziewać. Tylko czy na pewno? Znajdziemy w tym zbiorze mrożące krew w żyłach historie czy może opowiastki, którymi zaledwie odrobinę postraszymy niegrzeczne dzieci? Nie ma co gdybać, trzeba to sprawdzić! Klikajcie zatem w ten link i przekonajcie się sami, co mają nam do zaoferowania „Upiorne opowieści po zmroku”.

  • Wielki powrót „Koła czasu”

    okoczasuLubicie klasyczne fantasy, powieści magii i miecza, a także wielotomowe, skomplikowane historie? Uwielbiacie książki wydane w twardej oprawie? Chętnie wracacie do przeczytanych już tytułów i wspominacie je z sentymentem? Jeśli na którekolwiek z tych pytań odpowiedzieliście twierdząco, to mamy coś dla Was: recenzję pierwszego tomu wznowionej po latach serii „Koło czasu” Roberta Jordana.

     Recenzję powieści „Oko świata” znajdziecie na naszej stronie.

  • Recenzja książki: Larry Niven - „Pierścień”

    Tytuł książki

    Larry Niven - „Pierścień”

    Nazwa WydawnictwaWydawnictwo: Zysk i S-ka
    Liczba stron: 426
    Cena okładkowa: 45,00 zł

    Wiele dzieje się w literaturze science fiction. Nauka idzie naprzód, teorie znajdują potwierdzenie – lub nie, nowe odkrycia właściwe mogą zaskoczyć nas każdego dnia. Książkowa eksploracja kosmosu zaś za wszelką cenę pragnie podążać o kilka, jeśli nie kilkanaście kroków przed rzeczywistością – w końcu zawsze może stać się, ze zwykłej rozrywki, tą najbardziej trafną wizją przyszłości. Co jednak cenne, nadal funkcjonują w pamięci czytelników i są odświeżane dla kolejnych tytuły sprzed lat, dzięki którym możemy doświadczyć tego cudownie specyficznego wrażenia podróży w czasie – próbując zobaczyć przyszłość okiem kogoś z przeszłości. Większość takich pozycji zdezaktualizowała się, rozmijając zupełnie z tym, jak ukształtowała się rzeczywistość. Czy z „Pierścieniem” Larry’ego Nivena, wydanym po raz pierwszy w roku 1970, było podobnie?

    Louis Wu właściwie miał dość życia. W dniu swoich dwusetnych urodzin myślał już tylko o tym, jak opuścić przyjęcie, by nikt nie zawracał mu głowy. Kłopoty dopadły go w pokoju hotelowym – a miały postać obcego, przedstawiciela dawno zaginionej rasy laleczników. Ten zaś, trzymając człowieka odpowiednio na dystans, składa mu propozycję: wraz z nim i dwoma innymi osobami, które jeszcze trzeba będzie odnaleźć, mają udać się poza znany kosmos i zbadać pewne zjawisko, od którego może zależeć los wszystkich ras… Katastrofa, przed którą uciekły laleczniki, ma co prawda nastąpić dopiero za dwadzieścia tysięcy lat, a gość Louisa jest bardzo enigmatyczny w kwestii tego, co właściwie jest celem misji, jednak człowiek nie zastanawia się długo. W końcu co ma do stracenia? A do zyskania jest wiele – na czele z poznaniem wysoce zaawansowanej technologii, którą posługują się laleczniki.

    Historia, pomimo dość statycznego początku, szybko łapie rozpęd. Louis Wu decyduje się na warunki obcego i rozpoczyna się rekrutacja kolejnych członków załogi – wówczas dopiero dostajemy więcej informacji zarówno o bohaterach, jak i świecie przez nich zamieszkanym, choć nie znajdziemy tu momentów dłuższej ekspozycji. Sporo dobrego robią tu bardzo żywiołowe dialogi – dążący do uzyskania większej ilości informacji na temat misji „załoganci” stanowiący bardzo zróżnicowaną mieszankę charakterów i skryty do bólu lalecznik dają w rezultacie po pierwsze konflikty zaostrzające się niekiedy dość niebezpiecznie, a po drugie – pełne dość złośliwego poczucia humoru wymiany zdań.

    Różnorodność bohaterów jest zdecydowanie atutem powieści. Nawet pomimo faktu, że pewne archetypy znajdziemy już w wielu innych teksach z gatunku fantastyki pod zmienioną nazwą, w „Pierścieniu” nadal funkcjonują doskonale. Lalecznik dobiera zespół na podstawie zaskakujących dla człowieka kryteriów, uznając za ważne cechy tak abstrakcyjne, jak szczęście (z czego wysnuto zresztą zupełnie zakręconą, ale w pewien sposób przekonującą teorię – w świetle realiów książkowych oczywiście) bądź podejmując ryzyko, które dla innych mogłoby być nie do przyjęcia. Sam będąc przedstawicielem rasy uznanej za wyjątkowo tchórzliwą, niejednokrotnie łamie swój schemat postępowania – autor jednak przewidział dla niego odpowiednie konsekwencje. Poza nim i Louisem Wu mamy w zespole przedstawiciela rasy Ksinów (wojowniczych i odważnych aż do przesady, co w przeszłości doprowadziło ich rasę do ogromnych strat i utemperowało wybuchowe charaktery) oraz, dość nieoczekiwanie, przygodnie poznaną przez Louisa Teelę Brown.

    Wyjątkowo podobało mi się to, w jaki sposób autor stopniowo odkrywał niuanse charakteru Teeli. Wydarzenia oglądamy z perspektywy Louisa, on zaś postrzega towarzyszkę jako ładną, wykształconą, ale wyjątkowo płytką – co znajduje zresztą odbicie w jej zachowaniu. Teela w pełni uczestniczy w tym, co się dzieje, bierze udział w rozmowach, trafnie identyfikuje niektóre zjawiska, czasem zaskakuje wiedzą innych – ale jej decyzje i postępowanie wyglądają jak dyktowane chwilowym kaprysem, a nie racjonalną myślą. Z jednej strony stawia to postać Teeli w niezbyt ciekawym świetle, z drugiej – rodzi wątpliwość, czy autor na pewno chciał wywołać taki efekt. Dlatego też jestem pod wrażeniem, ponieważ wywołanie w czytelniku tego typu emocji, powątpiewania, a następnie skłonienie do stopniowego podważania własnego pierwszego wrażenia pod wpływem kolejnych danych i domysłów jest czymś wskazującym na to, że powieść została gruntownie przemyślana przed puszczeniem jej w świat.

    Niven wplótł w powieść sporo słownictwa stylizowanego na żargon technologiczny i astrofizyczny. Nie utrudnia to jednak w żaden sposób lektury, a jedynie dodaje jej charakteru – nie ma tu pojęć niejasnych, wszystko doskonale tłumaczy kontekst bądź dalsze rozmowy bohaterów. Znajdziemy tu trochę rzeczywistych i fikcyjnych nazw zjawisk astronomicznych, nazwisk badaczy (przykładowo lalecznik jest dokładnie lalecznikiem Piersona), pojęć rodem z bardziej zaawansowanej matematyki, opisów budowy pojazdów kosmicznych i ich napędów… A także, oczywiście, teorii mających tłumaczyć zjawiska, których w naszym wszechświecie nie uświadczymy. Większość z nich jest skonstruowana na tyle prosto, by nie przytłaczać, niektóre brzmią dość absurdalnie (znów nawiązuję tu do dziedziczenia szczęścia, który to motyw jest jednak w powieści bardzo ważny), wszystkie jednak doskonale grają z kierunkiem, w którym podąża fabuła i zdecydowanie nie da się tu wyczuć zbędności.

    „Pierścień” czytało mi się bardzo dobrze i cieszę się, że nie stanowi on zamkniętej całości, a jedynie pierwszy tom. Odpowiadając zaś na pytanie zawarte we wstępie tej recenzji – nie odczułam, by powieść zestarzała się, a jeśli to zrobiła, to zdecydowanie z klasą. Skomplikowane relacje pomiędzy bohaterami, złożoność ich charakterów i kolejno odkrywane informacje nie tylko o świecie, do którego zmierzają, ale też i prawdy o tym zamieszkanym przez nich tworzą tu doskonałe połączenie – książkę po prostu chce się czytać. I nie trzeba być zagorzałym fanem science fiction, by się w niej odnaleźć. Mam nadzieję, że kolejne części również doczekają się wznowienia.

  • Recenzja książki: Alvin Schwartz „Upiorne opowieści po zmroku”

    Upiorne opowiesci

    Alvin Schwartz - „Upiorne opowieści po zmroku”

    Nazwa WydawnictwaWydawnictwo: Zysk i S-ka
    Liczba stron: 140
    Cena okładkowa: 29,90 zł

    Niedawno do kin trafił horror inspirowany wydanym w 1981 roku zbiorem opowieści z dreszczykiem. Podczas gdy promocja filmu opierała się przede wszystkim na kuszeniu znanymi nazwiskami i nagradzanymi tytułami, ja – dzięki wydawnictwu Zysk i S-ka – miałam okazję zajrzeć do materiału źródłowego i sprawdzić, czy ten obroni się bez nich.

    „Upiorne opowieści po zmroku” to jedna z tych pozycji, których sam tytuł dokładnie zdradza, czego możemy się spodziewać. Zebrane przez Alvina Schwartza historie są zwięzłe, jednowątkowe i mają jedno zadanie: wywołać strach u odbiorcy. Tylko czy lektura o objętości niespełna 150 stron jest w stanie naprawdę przerazić czytelników?

    Książkę otwiera krótki wstęp od autora, poświęcony rozważaniom nad powodem ludzkiego zainteresowania strachem i źródłem przerażających opowieści. Opowiadania zebrane są w rozdziały opatrzone krótkim wyjaśnieniem. Pierwsza część zawiera w sobie historie nieskomplikowane, skupione na jednej przerażającej postaci lub zdarzeniu. To właśnie w tych opowiadaniach (i piosence!) najbardziej widoczne jest przeznaczenie książki dla młodszych odbiorców: oprócz klimatu przywodzącego na myśl wieczorne opowieści przy ognisku, charakterystyczne są umieszczone na końcu wskazówki od autora, w jaki sposób się zachować, by wywołać przerażenie u swoich słuchaczy.
    W rozdziale drugim, w całości poświęconym duchom w wielu ich wcieleniach, Schwartz prezentuje nie tylko nieszczęśliwe dusze wracające do bliskich, ale i zjawy przynoszące nieszczęście czy lamentujące widma poszukujące zemsty.
    Na wstępie kolejnej części autor ostrzega, że będzie ona pełna przerażających elementów. I faktycznie, przewijają się tu wszystkie miejsca, przedmioty i postaci charakterystyczne dla strasznych historii – cmentarze, karawany, wiedźmy i zmiennokształtni ludzie, a na końcu rozdziału czeka na nas nawet propozycja makabrycznej zabawy na Halloween.
    Chociaż większość spisanych przez Schwartza opowieści straszy ludzi od pokoleń, przedostatni rozdział poświęcony jest przekazom stosunkowo nowym, a w efekcie bardziej przerażającym dla współczesnego odbiorcy. Z wszystkich tekstów to właśnie „Opiekunka do dzieci”, opowiadająca o szaleńcu ukrywającym się bliżej, niż może się wydawać, i „Długie światła”, które swego czasu stały się podstawą popularnej creepypasty, najbardziej zwróciły moją uwagę.
    Każda historia oferuje ciekawe spojrzenie na jeden ze znanych, upiornych motywów, dlatego postanowiłam nie zdradzać zbyt dużo, by nie odbierać czytelnikom zabawy z odkrywania ich samemu.

    Podczas gdy powyższych tekstów można spodziewać się w książce o tak wymownym tytule, ciekawym zabiegiem okazuje się umieszczenie w niej ostatniego rozdziału, zawierającego historie o zabawnym zakończeniu. Podobnie jak poprzednie opowiadania, zaczynają się od atmosfery grozy i niepewności, ale przez nagły zwrot akcji bawią zamiast przerażać i „odciążają” czytelnika po wywołanym wcześniej strachu.

    W trakcie czytania trudno oprzeć się wrażeniu, że zna się przynajmniej część historii w mniej lub bardziej zmienionej formie. Prawdziwą gratkę dla fanów gatunku stanowią ostatnie strony książki, gdzie Schwartz wymienia źródła zebranych opowieści, sięgające wieki wstecz, do miejscowych legend i przypowieści.

    Ogromnym plusem wydania są klimatyczne ilustracje – chociaż okładka przyciąga wzrok grafiką z filmu, to wewnątrz czekają na nas rysunki Stephena Gammella. Czasem to nie samo opowiadanie, ale ilustracja była w stanie wywołać dreszcz strachu przy przewracaniu kolejnych stron. Trudno natomiast wskazać, co najbardziej działa na niekorzyść książki. Jeśli musiałabym wybierać najsłabszą jej część, wskazałabym na „Pieśń karawanu”, gdzie przez dosłowne tłumaczenie piosenka,  w oryginale bardzo rytmiczna, traci swoją formę.

    Należy więc zapytać: skąd biorą się tak negatywne oceny? Czy opowieści przedstawione przez Schwartza są naprawdę tak upiorne? Krótka odpowiedź brzmi: nie.
    Największym problemem tej pozycji może być jej niewłaściwa promocja jako mrożącego krew w żyłach horroru. Choć teksty mają potencjał, by – na przykład przeniesione na ekran – wywoływać strach, same w sobie nie są przerażające i nie zrobią wrażenia na fanach filmów i powieści grozy. 
    Autor pisał przede wszystkim dla dzieci i również ten zbiór opowiadań został wydany z myślą o zapoznaniu młodszego czytelnika z tematyką śmierci, potworów i zjawisk paranormalnych. Zamiast ciężkiej i przejmującej lektury dla dorosłego fana powieści grozy, przypomina raczej książeczkę ze strasznymi opowieściami, które można przeczytać przyjaciołom w czasie wspólnego nocowania. 

    Pomimo tego uważam, że „Upiorne opowieści po zmroku” to książka, która znajdzie swoje miejsce na półce każdego czytelnika – zarówno dziecka, które dopiero zapoznaje się z pierwszymi strasznymi opowiadaniami, jak i pasjonata horroru, który rozpozna w nich źródła wielu przeniesionych na ekran czy spisanych jako creepypasty historii.

  • Brandon Sanderson zabierze nas do gwiazd

    dogwiazdOdległa przyszłość. Gdzieś na obrzeżach wszechświata, pod powierzchnią pustynnej planety o nazwie Detritus ukrywają się niedobitki rasy ludzkiej. Glob otacza imponująca powłoka kosmicznego złomu, za którą czai się wojenna flota obcych, zwanych przez ludzi Krellami. Tymczasem siedemnastoletnia Spensa „Spin” Nightshade marzy, by zostać pilotem i walczyć z najeźdźcami...

    Panie i Panowie, przed Wami recenzja książki „Do gwiazd” – nowej młodzieżowej powieści Brandona Sandersona.