Kapitularz był kolejnym ogólnopolskim konwentem, którego organizatorów sytuacja w kraju zmusiła do przeniesienia imprezy do sieci lub odwołania jej. Najważniejsze jednak, że nie zrezygnowano z dostarczenia odwiedzającym dużej ilości rozrywki.
Plan przeniesienia tegorocznej, IX edycji Kapitularza do sieci pojawił się w momencie, gdy rząd zaostrzył restrykcje w przeprowadzaniu imprez masowych w Polsce. Decyzję w sprawie formy, w jakiej zostanie zorganizowany konwent należało podjąć najpóźniej w czerwcu lub lipcu, a nic nie wskazywało na to, że sytuacja epidemiologiczna się poprawi. Ponieważ zarówno program prelekcji, jak i sesji gier fabularnych był w zasadzie gotowy, nie pozostawało nic innego, jak przenieść konwent na Discord i częściowo na Facebook. Zrezygnowano natomiast z ważnej – zdaniem organizatorów – części poprzednich edycji, np. pokazów rzemiosła, wystawy sów czy gier bitewnych oraz stoisk handlarzy.
By zrealizować swe zamierzenia, organizatorzy Kapitularza kontaktowali się z twórcami podobnych imprez, uczestniczyli w konferencjach i szkoleniach, a także zdobywali doświadczenie w pracy wykonywanej przez nich na co dzień. Za najważniejsze uznali właściwy podział uczestników na kategorie, by ułatwić sobie moderowanie i zarządzanie kanałami dyskusji. Na platformę komunikacyjną wybrano Discord z uwagi na powszechny dostęp oraz fakt, że sprawdził się przy organizacji choćby Wrocławskich Dni Fantastyki.
Na potrzeby CyberKapi 2020 stworzono osobny serwer na Discord (inaczej niż w przypadku relacjonowanego przeze mnie LajCONika 2020, który skorzystał z serwera Oni On I Gry), więc rejestracja na konwent przebiegała dużo prościej – nie trzeba było klikać niesławnej „cebuli” w celu potwierdzenia akceptacji regulaminu, nie było kilkunastu innych reakcji, które należało kliknąć, aby odblokować każdy z dostępnych pokoi dyskusyjnych. Aby „wejść na teren” CyberKapi 2020, wystarczyło po prostu kliknąć link do odpowiedniego serwera na Discord.
Główną atrakcją konwentu były prelekcje, które przyporządkowano do jednego z trzech działów, tj. działu „Popkultura”, „RPG” lub „Nauka”. Zaplanowano również kilka sesji gier fabularnych, m.in. osadzonego w settingu postapokaliptycznego heroic fantasy „Age of Sigmar: Soulbound”, będącego niejako fabularną kontynuacją ukochanego przez wielu „Warhammer Fantasy Roleplay”. Sesja tego systemu idealnie „zgrywała się” z prelekcją o świecie „Age of Sigmar” i mechanice gry, którą wygłosił na CyberKapi 2020 znany krakowskim fanom RPG mistrz gry Krzysztof „Jaxa” Rudek. Niestety, moje plany związane z grami fabularnymi kompletnie nie wypaliły z banalnej przyczyny – braku frekwencji. Skutkiem tego wziąłem udział w większej liczbie prelekcji, niż miałem pierwotnie zamiar, i zebrałem znacznie więcej materiału, niż mogę przedstawić w tej relacji w sposób, na jaki zasługuje wysiłek prelegentów. Dlatego postanowiłem skupić się na kilku prelekcjach, w większości dotyczących nowych książek czy warsztatu pisarza, które – moim zdaniem – zawierały tyle nowych informacji, że warto przybliżyć je naszym czytelnikom.
Tolkien i Easterlingowie
Bardzo dobre wrażenie zrobiła na mnie prelekcja Ryszarda „Galadhorna” Derdzińskiego zatytułowana „Tolkien jako potomek Easterlingów, czyli kilka ciekawostek genealogicznych”. Pewnie wielu z was pamięta scenę z filmu „Władca Pierścieni: Dwie Wieże”, gdy ciężko opancerzeni Easterlingowie prawie odnajdują próbujących przemknąć do Mordoru Froda i Samwise’a Gamgee. To była jedyna scena z tym ludem w całej, trwającej ponad dziesięć godzin trylogii filmowej w reżyserii Petera Jacksona. J.R.R. Tolkien poświęcił im więcej miejsca w swej twórczości i od streszczenia tych informacji prelegent rozpoczął swój wykład. Easterlingowie to ci przedstawiciele rodzaju ludzkiego, którzy pozostali na wschodzie, w związku z czym znaleźli się pod wpływami Saurona. Nie dotknęło to natomiast tych ludzi, którzy wyruszyli na zachód i znaleźli się pod opieką Elfów. Nie oznacza to bynajmniej, że wszyscy Easterlingowie byli źli. W Wojnie Tysiąca Łez zaznaczyli się zwłaszcza dwaj z nich, lojalny wobec elfów Bór oraz zdrajca Ulfang (co w języku elfów znaczy „zły brodacz”). Easterlingowie są konglomeratem narodów wzorowanych na Słowianach i Bałtach. O tym świadczy pośrednio imię jednego z rohańskich wodzów, który z nimi walczył – Vinitharya. W języku Gotów, na których byli częściowo wzorowani Rohańczycy, oznacza „tego, który pokonał Słowian”, albowiem Vinitha oznacza właśnie Słowian. Samo zaś słowo „Easterlingowie” Tolkien być może zaczerpnął z nazwy, jaką londyńczycy obdarzyli w średniowieczu przybyszy z miast hanzeatyckich.
Po tym krótkim wstępie prelegent przeszedł do omówienia swoich badań i ustaleń, które wiążą korzenie rodziny J.R.R. Tolkiena z dawnymi Prusami Wschodnimi i miastem Gdańsk. Przodkowie pisarza wywodzili się najprawdopodobniej z dawnej, jeszcze pogańskiej arystokracji, która po podbiciu tego obszaru przez Zakon Krzyżacki i przyjęciu chrześcijaństwa uległa germanizacji i w rezultacie jako tzw. Foedales, czyli bardziej uprzywilejowani wolni dobrodzieje, znalazła się na drabinie feudalnej pomiędzy szlachtą a pańszczyźnianym chłopstwem. Choć rodzina nie należała do szlachty, posiadała własny herb, którego motto to „Być wiernym i wytrwałym”. Te rodzinne cechy pisarz przypisał później Samwise’owi Gamgee.
Są dwie wersje powstania nazwiska Tolkien. Wedle pierwszej wywodzi się ono od nazwy wioski Tollkeim, w której powstała karczma. Wedle drugiej wersji nazwisko zaczerpnięto od funkcji wykonywanej w kościele, tzw. tołków. Tołkowie tłumaczyli mszę odprawianą w języku łacińskim na język miejscowej ludności. Poza tym przodkowie Tolkiena zajmowali się rzemiosłem. W XVIII wieku ucisk fiskalny królów pruskich stał się na tyle uciążliwy, że Tolkienowie przenieśli się do Gdańska. Tam także kontynuowali zawodowe tradycje rodzinne, czyli zajmowali się kuśnierstwem. Dwaj z nich podążyli trochę inną drogą, gdyż Christian Tolkien (1768-1821) dosłużył się stopnia pirotechnika (fajerwerka) w artylerii miasta Gdańska, zaś jego bratanek prowadził antykwariat. Z Gdańska w XIX wieku rodzina przeprowadziła się do Anglii. Ciekawostką natomiast jest, że Tolkien nie wiedział, że jego przodkowie pochodzili z Gdańska, sądził bowiem, że są oni z Saksonii. Dzięki swoim badaniom pan Ryszard Derdziński zebrał pokaźną bazę materiałową, którą planuje wykorzystać do napisania przewodnika po Gdańsku śladami Tolkienów. Wyniki swoich badań publikuje na blogu Tolknięty, który można znaleźć pod adresem http://tolkniety.blogspot.com . Warto tam zaglądnąć, aby lepiej zapoznać się z wieloma informacjami o życiu przodków ojca literatury fantasy.
Warto jeszcze wspomnieć o pewnej niedogodności, jaka dała o sobie znać podczas prelekcji. Ponieważ limit osób na kanale ze streamingiem na Discord wynosi standardowo 25 osób,część chętnych nie mogła dołączyć – tak dużym zainteresowaniem cieszył się wykład pana Ryszarda Derdzińskiego. Wyłączył on wówczas prezentację, zmieniając charakter kanału na głosowy, który jest pozbawiony tych ograniczeń. Z zaistniałej sytuacji organizatorzy natychmiast wyciągnęli wnioski i znieśli domyślny limit uczestników rozmowy na kanale, na którym trwa stream.
Dwa łyki krytyki (literackiej)
Bardzo ciekawa, także z punktu widzenia mojego hobby, była prelekcja pani Agnieszki Hałas zatytułowana „(Nie)poradnik młodego autora”. Prelegentka jest pisarką – spod jej pióra wyszły między innymi: cykl powieściowy „Teatr węży”, zbiory opowiadań „Między otchłanią a morzem” i „Po stronie mroku” oraz powieść „Olga i osty”. W wolnych chwilach udziela się w redakcji portalu Esensja. Pomaga tam wybierać opowiadania do publikacji, dlatego też postanowiła podzielić się swoimi spostrzeżeniami oraz radami dla początkujących pisarzy.
Na wstępie autorka przedstawiła statystyki Esensji z 2012 r., z których wynika, że z 223 nadesłanych opowiadań publikacji w magazynie doczekało się 37. Dlaczego „odsiew” jest tak ostry? Otóż tekst powinien pełnić kilka kryteriów. Przede wszystkim musi być to opowiadanie oryginalne (wyjątek stanowią fanfiki osadzone w uniwersum „Gwiezdnych Wojen”). Redakcja wymaga, aby przesłany tekst stanowił zamkniętą konstrukcję z zakończeniem, cechował się spójną i logiczną fabułą. Ważne jest również, aby liczba błędów nie przekraczała pewnego poziomu, powyżej którego poprawianie tekstu staje się nieopłacalne. Wreszcie musi istnieć prawdopodobieństwo, że opowiadanie przypadnie do gustu przynajmniej części czytelników. O tym, czy tekst zostanie opublikowany, decyduje opinia dwóch członków redakcji. Wykluczona jest publikacja tekstów rasistowskich, gore, obrażających uczucia religijne, opisujących seks w niesmaczny sposób lub zawierających propagandę ideologiczną. Opowiadania przyjęte do publikacji przechodzą redakcję językową, a następnie korektę autorską (autor ma prawo zakwestionować proponowane poprawki). Warto dodać, że decyzja o sensowności dalszych prac nad tekstem ze strony redakcji jest podejmowana już po przeczytaniu kilku pierwszych akapitów.
Jednak zasadnicza część prelekcji dotyczyła błędów, jakie najczęściej popełniają początkujący autorzy. Do notorycznych wpadek należy nadużywanie słowa „być” czy powtórzenia, co zdarza się nader często, jeśli próbujący swoich sił pisarz przesadza z przymiotnikami. W tym miejscu prelegentka odniosła się do wpływów literatury angielskiej (choć niekoniecznie tych dobrych) na polskich literatów – liczne powtórzenia oraz kalki językowe i składniowe bywają zmorą słabych tłumaczeń, a czytelnicy takich książek tracą rozeznanie w tym, jak ładnie pisać po polsku.
Należy też pracować nad stylem. Styl to tworzywo, materia językowa, z której ulepiony jest tekst. To pierwszy czynnik decydujący o naszej percepcji tekstu. Może być on silnie zindywidualizowany, charakterystyczny (przykłady: Raymond Chandler, Jacek Dukaj, Andrzej Sapkowski, Wit Szostak) lub „przezroczysty” – rytm zdań i używane sformułowania nie pozwalają zidentyfikować autora (George R.R. Martin). Oprócz poprawności czysto gramatycznej ważne jest, aby styl nie utrudniał zrozumienia i śledzenia historii, nie irytował, nie nużył.
W narracji ważny jest dobór odpowiedniego tempa oraz jego umiejętne zastosowanie. Dobre tempo to takie, przy którym czytelnik nie ma problemu z przyswajaniem informacji i z zainteresowaniem śledzi akcję, w związku z tym należy unikać sytuacji, gdy tekst składa się z samych zaskoczeń.
Połowę wartości opowiadania stanowi jego zakończenie, dlatego najlepiej wymyślić je na początku lub w trakcie pracy. Do najczęstszych błędów należą te z rodzaju „deus ex machina”, gdzie coś się dzieje bez wyraźnej przyczyny, lub brak zakończenia. Problematyczne są również tez rozciągniętą puentą, brak inwencji (np. gdy na końcu okazuje się, że wszystko, co się wydarzyło w opowiadaniu, było tylko snem), a także zakończenie łatwe do przewidzenia lub przejawiające syndrom pierwszego rozdziału, gdy czytelnik odnosi wrażenie, że to początek dłuższej historii, a nie zamknięta opowieść.
Poruszono również kwestię popularnych poradników dla początkujących pisarzy. Zdaniem prelegentki rady dawane innym są najczęściej rezultatem własnych doświadczeń. Przykładowo, rady udzielane przez Stephena Kinga nie musiałyby się okazać pomocne np. dla Olgi Tokarczuk.
Podsumowując, prelekcja pani Agnieszki Hałas okazała się być bardzo interesująca. Można było uzyskać odpowiedzi na wiele pytań, które nie wszyscy początkujący pisarze zadają, a które także moja praktyka uznaje za celne. Dodatkowo każdy z poruszonych problemów został opatrzony stosownym przykładem, co nieraz wprowadzało do wykładu akcenty komiczne.
Kiedy nie opłaca się rozpalanie stosu, bo jest to za drogie
Prelekcją, która zmieniła moje postrzeganie historii Polski, był odczyt Jacka Radzymińskiego pt. „Polska – państwo ze stosami”. Autor prowadzi na co dzień fanpage pod nazwą Mówi Wieko, na którym porusza tematykę nadprzyrodzonej historii Polski. Przede wszystkim interesuje go, jak postrzegano dzieci w dawnych czasach i szukano powiązań między dzieciństwem a zjawiskami nadprzyrodzonymi. Jednak posiada znacznie większe spektrum zainteresowań, czego dowodem jest relacjonowana prelekcja.
Temat polowania na czarownice wywołuje do dziś wiele kontrowersji. Do tej pory nie udało się ustalić dokładnej liczby ofiar procesów o czary w Europie, szacunki zaczynają się od 90 tysięcy a kończą na 9 milionach. Popularyzacja procederu jest przypisywana książce „Młot na Czarownice” („Malleus Maleficarum”) autorstwa Heinricha Krammera i Jakoba Sprengera, którą opublikowano u schyłku XV wieku. Nie jest jednak pewne, czy Jakob Sprenger faktycznie był współautorem tego dzieła, gdyż w momencie wydania książki prawdopodobnie już nie żył. Istnieje teoria, że Kramer, niemający takiego poważania jak Sprenger, który był profesorem teologii, lecz nie inkwizytorem, dopisał go sobie jako współautora, aby nadać traktatowi większego znaczenia.
Napisanie książki to jedno, ale wdrożenie jej w praktykę to już zupełnie coś innego. XV-wieczny Kościół Rzymsko-Katolicki miałby problem z uczynieniem owej pozycji oficjalną wykładnią w sprawach czarów i czarownic, gdyż aż do czasu reformacji trwały spory teologiczne, a teksty apokryficzne były często tolerowane. Nawet „zaostrzenie kursu” w okresie reformacji nie zmieniało faktu, że „Młot na Czarownice” pozostawał swoistą „samowolą”, nie zaś tekstem aprobowanym przez Kościół jako instytucję. Przedstawia on w pewnym sensie „niemiecki” punkt widzenia na sprawy czarownictwa i czarownic, przypisując im seksualne podłoże.
Zachodnioeuropejska (przy przyjęciu tradycyjnego podziału Europy na zachodnią i wschodnią w oparciu o linię rozgraniczającą na rzece Łabie) i polska tradycja postrzegania czarodziejstwa istotnie się różnią. Diabeł nie był u nas uznawany za równie demoniczną istotę jak na Zachodzie, wywodząc swój rodowód od duchów czczonych jeszcze w czasach pogańskich. W związku z tym czary nie były tożsame z mocami piekielnymi. Lud dzielił magię na taką, która może szkodzić, i na taką, która pomaga (tzw. biała magia). Ta druga znajdowała zastosowanie np. podczas odbierania porodów. Pierwsza mogła wyrządzać szkody sąsiadom pod postacią burzy czy gradu. Niezależnie od tego, Kościół utożsamiał je z maleficjami, czyli czarami, które mogą szkodzić. Nawet jeśli zaklęcia miały przepędzać chorobę, to wedle kościelnej wykładni po prostu powodowały przeniesienie się jej na inną osobę i nadal była to zbrodnicza działalność. Na rycinach z epoki można zobaczyć czarownice dojące sznury czy siekiery, kradnące tym samym mleko sąsiadom. Jeśli w czasach głodu komuś się powodziło lepiej, była większa szansa, że sąsiedzi dostrzegą w tym nie zaradność gospodarza, lecz właśnie czary. Natomiast wspomniana diabolizacja czarów polegała na tym, że z czasem czarownice oskarżano już nie tylko o to, że rzucały czary, ale zaczęto je skazywać za sam fakt utrzymywania kontaktów z Szatanem.
Generalnie historia zna dwa sposoby przeprowadzania procesów o czary. Pierwszą i historycznie najstarszą był Sąd Boży, który zastępował cały przewód sądowy, był wezwaniem Boga na sędziego. Natomiast bardziej znane są tzw. sądy inkwizycyjne. Ich idea została zaczerpnięta z prawa rzymskiego, które zostało odkryte na nowo przez Kościół w XIII wieku. W tym wypadku nie odwoływano się do Boga, aby rozsądził spór, lecz opierano się na dowodach zdobytych np. podczas pławienia czarownic, co wchodziło w skład tzw. próbowania czarownic. W sądzie inkwizycyjnym ważne było przedstawianie różnych dowodów. Wyniki próbowania czarownic nie były traktowane jako ingerencja Boga, tylko „naukowe” dowiedzenie, że oskarżona była w związku z Szatanem. Ponadto sądy inkwizycyjne zakładały, że oskarżycielem nie będzie osoba bezpośrednio poszkodowana przez czarownicę, co także było nowością. Choć pierwsze inkwizycyjny model procesu zastosowały sądy kościelne, to z czasem również wszedł on do praktyki sądów świeckich. Pod tym względem wszystkie procesy o czary od późnego średniowiecza są sądami inkwizycyjnymi. Natomiast często, zwłaszcza w Europie Wschodniej, sąd zastępowały lincze. Wiązało się z mniejszym zaufaniem do instytucji państwa.
Musimy jeszcze uwzględnić fakt, że nie wszystkie wyroki skazujące na spalenie na stosie zostały w ten sposób wykonane. W tamtych czasach w polskich lasach dominowały dęby, olchy czy brzozy, których drewno jest wilgotne i paląc się, wydziela dużo dymu, przez co skazana osoba raczej dusiła się niż umierała w wyniku spalenia. Idealne drewno, sosnowe, suche i wysokokaloryczne, było rzadkie, a co więcej było poszukiwane np. w Holandii, służyło bowiem jako budulec okrętów lub statków. Jedną z przyczyn, dla których Polska była krajem bez stosów, stanowił wysoki koszt ich budowy. Czarownice raczej wieszano lub ścinano, a palono dopiero ich zwłoki. Choć w Polsce stosów było relatywnie niewiele, to nie można jej uznać za kraj wolny od polowań na czarownice. Zdaniem prelegenta mówienie o Polsce jako o „państwie bez stosów” jest instrumentalnym sięganiem po pewne zagadnienia z przeszłości w celu uzasadnienia swoich politycznych wyborów.
Na zakończenie należy stwierdzić, iż można zaobserwować prawidłowość pomiędzy liczbą procesów o czary a sytuacją w kraju. Polska do potopu szwedzkiego była krajem stabilnym. Upadek gospodarczy spowodował narastanie psychozy wśród ludzi. Dane o liczbie ofiar procederu są zróżnicowane, niektóre źródła mówią o 15 tysiącach, zaś dowody wskazują, że pomiędzy XVI a XVIII wiekiem zapadło 1200 wyroków, w większości skazujących na spalenie na stosie. Paradoksalnie, to I Sejm Rozbiorowy zakazał stosowania tortur w procesach o czary, co „zabiło” z czasem cały proceder.
Jak Popiel powstał z popiołów
Z książkami Witolda Jabłońskiego zetknąłem się jeszcze w ubiegłej dekadzie dzięki cyklowi o czarnoksiężniku Witelonie, który ukazywał się w latach 2003-2007. Poza interesującymi zwrotami akcji i nietuzinkowym głównym bohaterem cykl był prawdziwą kopalnią wiedzy o życiu w Polsce w czasach rozbicia dzielnicowego. Potem utraciłem kontakt z twórczością pisarza, jednak gdy dowiedziałem się, że Witold Jabłoński będzie wygłaszał prelekcję o swojej nowej książce pt. „Popiel”, postanowiłem ponownie zainteresować się jego twórczością.
„Popiel” to powieść z gatunku dark fantasy osadzona w czasach przedchrześcijańskich. Jak podkreślił autor, „jest to powieść pogańska od A do Z”, gdyż bohaterowie ani nie mieli kontaktu z chrześcijaństwem, ani nawet o nim nie słyszeli. Osadzona w świecie mitologii słowiańskiej powieść częściowo zazębia się fabularnie z wcześniej wydanymi „Darami Bogów” (opowiedzianymi na nowo mitami słowiańskimi) tegoż autora i czytelnik, który zasiądzie do lektury „Popiela” bez przeczytania tej pozycji, nie wychwyci wielu nawiązań.
Inspiracją dla „Popiela” był napisany przez hrabiego Wojciecha Dzieduszyckiego i wydany w 1889 r. we Lwowie 12-tomowy poemat pt. „Baśń nad baśniami”. Poza fascynacją mitologią i demonologią słowiańską zainspirował się on wydaną w 1835 r. „Kalewalą”, czyli poematem epickim zawierającym pieśni i legendy ludowe z obszarów Finlandii, Karelii czy Estonii, którą napisał Elias Lönnrot. Witold Jabłoński podkreślił jednak, że wyżej wymienieni raczej korzystali nie tylko z zasłyszanych lub spisanych legend, ale też pokusili się, by je nieco uatrakcyjnić, nawet jeśli odebrali im część autentyczności. Dzieduszycki powiązał znane legendy w jedną całość, uzupełniając luki fabularne stworami i tematami zapożyczonymi z baśni ruskich, czeskich i polskich.
Witold Jabłoński przyznał, że zaczerpnął z poematu hrabiego dwa założenia. Po pierwsze, że legendarni władcy Popiel i Krak rządzą w tym samym czasie, odpowiednio w krajach Lechitów i Wiślan. Po drugie, że żoną Popiela jest Jaga i skojarzenia z Babą Jagą są jak najbardziej zamierzone, z tym, że jej powieściowa wersja jest naprawdę urodziwa. Witold Jabłoński pokusił się, by nadać małżonkom cechy charakteru, jakie posiadali Makbet i Lady Makbet.
Jednak stare podania i legendy nie wystarczyły, by wiarygodnie odwzorować świat, w którym rozgrywa się powieść. Na szczęście pogańska Słowiańszczyzna posiadała rozbudowane kontakty z sąsiadami, ponieważ znajdowała się na szlaku handlowym między Skandynawią, ludami germańskimi a południem Europy. Zostawiły one wiele śladów materialnych pozwalających zrekonstruować życie naszych przodków. Autor zwraca uwagę, że do dziś panuje fałszywe przekonanie, że Słowianie nie mieli swojej religii, co jest spowodowane niewielką liczbą odkrytych świątyń. Witold Jabłoński, rekonstruując wierzenia, opierał się na „Mitologii Słowian” Aleksandra Gieysztora oraz „Religii Słowian” Andrzeja Szyjewskiego. Bardzo przydatne były również książki: „Polskie dzieje bajeczne Mistrza Wincentego Kadłubka” Jacka Banaszkiewicza oraz tegoż autora „Podanie o Piaście i Popielu”. Prelegent podkreślił żywiołowość i optymizm słowiańskiego światopoglądu, będącego przeciwieństwem fatalistycznego ponurych Germanów. Ponadto Słowianie byli mniej ekspansywni niż Germanie z racji zamieszkiwania „bogatej” ziemi. Jedną z nowych książek, które pozwolą czytelnikom uzyskać więcej informacji o obyczajach i wierzeniach naszych przodków, jest nowo wydana pozycja „Pogańska Polska” Jana Tyszkiewicza.
Warto wspomnieć, że równolegle z „Popielem” ukazał się także audiobook „Popiel: Syn Popiołów”, a na realizację czeka słuchowisko i trzecia część sagi pt. „Wanda”. A jeśli interesują was czasy wczesnych Piastów, możecie sięgnąć po dwie książki z cyklu „Słowo i Miecz” także napisane przez Witolda Jabłońskiego.
„Będę mógł wam wmówić, że to jest świetna książka”
Doszliśmy zatem do omówienia ostatniej prelekcji, tym razem poprowadzonej przez Marka Szymańskiego, debiutującego na rynku powieścią z gatunku space opera, noszącą tytuł „Nick Primeon”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Novea Res w lipcu bieżącego roku. Tytułowy bohater, Nick Primeon, to najemnik, który przeżywa przygody w rozdartej przez wojnę galaktyce, którą rządzą trzy potężne frakcje. Uzurpatorzy, czyli – jak ich określił sam autor – „Spartanie w kosmosie”, znani są ze wspaniałej armii, ale nie najlepszych metod zarządzania podbitymi światami, które niemiłosiernie eksploatują. Ich byłym żołnierzem jest tytułowy bohater, który jednak zdezerterował, gdyż nie zgadzał się na brutalność, z jaką zachowują się jego podwładni. Największym konkurentem Uzurpatorów jest Galaktyczna Unia Międzyplanetarna, twór także silny militarnie, ale demokracja w przypadku tej grupy ma charakter fasadowy, a pełnię władzy sprawuje Najwyższy Sekretarz (jak przyznał pisarz, jemu samemu przypomina on czasami barona Vladimira Harkonena z „Diuny”). Jest jeszcze trzecia siła, czyli głoszący swą neutralność Sojusz Niezależnych, ale jest też on najsłabszą z frakcji i jej upadek zdaje się być przesądzony.
Autorowi przyświecała myśl, iż w sztuce nie da się stworzyć obecnie czegoś całkowicie oryginalnego, pozostaje tylko lepsze lub gorsze nawiązywanie do starszych dzieł albo polemizowanie z pewnymi motywami z przeszłości. Zresztą nie uważa on, że należy się wstydzić swoich inspiracji. Jak podkreśla, w swojej książce próbuje zawrzeć to, co kocha w fantastyce naukowej, a natchnieniem dla niego były filmy z serii „Gwiezdne Wojny”, filmy o Riddicku (zwłaszcza „Kroniki Riddicka”) oraz powieść Franka Herberta „Diuna”. W ramach prelekcji został odczytany drugi rozdział powieści i jak warto podkreślić, od razu dało się zauważyć, że jest ona napisana oszczędnym językiem, przez co szybko się ją czyta. O lekkim piórze autora wspominają zresztą recenzenci książki.
Proces pisania „Nicka Primeona” trwał dwa lata, z przerwami wynoszącymi około dwóch, trzech miesięcy, przy czym druga połowa książki powstała w ciągu pół roku. Jednak wcześniejsze próby literackie, choć nie zakończyły się powodzeniem, nauczyły pisarza, że warto mieć zawczasu przygotowany konspekt i plan fabuły, aby móc się do czegoś odwołać w razie dłuższego odstawienie projektu na bok. Autor przyznaje, że podczas prac nad kontynuacją „Nicka Primeona” głównie przelewa na papier wcześniej przygotowany plan powieści. Proces wydawniczy to osobna sprawa. Autor poleca, aby przed próbą opublikowania tekstu przeczytał go tzw. betareader. Z racji tego, że wymagany jest obiektywizm, radzi on, by betareaderami nie byli członkowie rodziny. Wiele cennych wskazówek początkujący pisarze mogą odnaleźć na kanale Krzysztofa Piersa, który udziela rad, jakich błędów należy unikać, wyjaśnia, jak przebiega proces wydawniczy i jak przeprowadzić akcję marketingową. Marek Szymański poleca ten kanał każdemu potencjalnemu debiutantowi, pisarzom, którzy niedawno weszli na rynek, a szczególnie tym działającym w obszarze fantastyki. Jemu samemu pomógł lepiej zrozumieć funkcjonowanie pisarskiego środowiska, choć odkrył go dopiero po wydaniu „Nicka Primeona”.
Niezależnie od tego, czy autor zastosuje się do znalezionych w Internecie porad, powinien przed wysłaniem tekstu do wydawnictwa przejrzeć go w poszukiwaniu literówek, błędów składniowych i gramatycznych. Nawet po przyjęciu tekstu musi on przejść przez dwie korekty. Autor przyznaje, że był przerażony, gdy zobaczył, ile fragmentów tekstu zostało poddanych korekcie lub redakcja miała do nich uwagi. Jednak jak sam przyznaje, zdaniem redaktora nie było aż tak źle.
Wszystko dobre, co się dobrze kończy, czyli kilka akapitów na zakończenie
Zgodnie z informacją od organizatorów CyberKapi 2020 odwiedziło 285 osób i z nielicznymi wyjątkami przebiegał on bez zakłóceń. Także ja, z wyjątkiem braku miejsc na prelekcji pana Derdzińskiego, nie stwierdziłem problemów, za które byliby odpowiedzialni bezpośrednio organizatorzy. Choć mój pierwotny plan spędzenia CyberKapi 2020 zasadniczo się nie ziścił, to nadal uważam, że był to naprawdę udany konwent. Prelekcje i przygotowanie do nich stało na wysokim poziomie i żałuję, że z racji braku miejsca nie mogłem przybliżyć czytelnikowi ich więcej.
Poza wyżej przedstawionymi bardzo ciekawa była prelekcja pani Krystyny Chodorowskiej pt. „Steampunk i ja – love-hate relationship” dokładnie przedstawiająca bolączki, jakie nękają powieści osadzone w steampunkowej rzeczywistości, jak na przykład fetyszystyczne traktowanie kół zębatych, brak poruszania problemów społecznych, np. pracujących za głodowe pensje robotników, czy wreszcie fascynacja kompletnie niepraktycznymi sterowcami i czynienia z nich podstawowego środka transportu oraz prowadzenia wojny w steampunkowych światach.
Fanów RPG zainteresowałaby dwugodzinna prelekcja „Wprowadzenie do światotworzenia” wygłoszona przez Łukasza „Skavenlofta” Kołodzieja, znanego twórcy polskich gier RPG osadzonych w nurcie OldSchool Revival [OSR], np. „Fajerbal” czy „Szlamy i Szkielety”. Jej motto mogłoby brzmieć: „Załóż, że nasze uniwersum funkcjonuje jak nasza rzeczywistość, chyba że wyraźnie zaznaczono, że funkcjonuje inaczej”.
Wreszcie warto wspomnieć o trwającym godzinę i transmitowanym na Facebooku koncercie Barbary Karlik, znanej jako „Harfiarka”, który przyciągnął jednorazowo do 53 widzów. Moim zdaniem streamowany koncert wypadł dźwiękowo lepiej niż ubiegłoroczny występ podczas Krzyżakonu, kiedy ze względu na akustykę nie mogłem zrozumieć słów piosenek.
Podsumowując, CyberKapi 2020 był ciekawym wydarzeniem, które pozwoliło mi poszerzyć moje horyzonty oraz lepiej poznać kilku naprawdę interesujących ludzi. Chciałem w tym miejscu podziękować organizatorom i prelegentom, którzy ochoczo odpowiedzieli na przesłane do nich po konwencie pytania, dzięki czemu uczynili tę relację jeszcze dokładniejszą i pomogli sprostować odnalezione nieścisłości.