Jakoś tak się złożyło, że w podróży po konwentowej mapie nigdy nie zdarzyło mi się zawitać do Łodzi. Nie to, żeby nie było tam dobrych imprez. Po prostu odstraszała mnie bardzo długa podróż. W tym roku było jednak inaczej. Splot przypadków doprowadził do tego, że zaplanowałem wyjazd na czwartą edycję łódzkiego konwentu mangi i anime Ućkon. Odbył się on w dniach 18–19 marca, a tematyką okazało się być jedzenie. Oczywiście nie mogłem odmówić sobie zrelacjonowania przebiegu imprezy, do czego zresztą przygotowałem się jak najlepiej. W dalszych akapitach odkryję przed Wami sekrety tego wydarzenia, które – według oficjalnych danych – odwiedziło ponad 600 osób.
Pierwsze wrażenie jest najważniejsze
Los chciał, żeby mój pierwszy łódzki konwent był mokry. Mżawka i okazjonalny deszcz skutecznie zniechęciły mnie do jakichkolwiek spacerów, a szkoda, bo z chęcią poznałbym lepiej okolice conplace. Nie znaczy to oczywiście, że nie wychodziłem w ogóle. Szarówka nie poprawiła też wrażeń po zobaczeniu budynku, który został wybrany na konwent. Stare, często przybite do framug okna, wszechobecne wyrażanie poparcia dla klubów piłkarskich oraz zwykłe bazgroły w formie pseudograffiti i dawno nie odświeżana elewacja budynku szkoły budziły wątpliwości co do bezpieczeństwa dzielnicy. Przed drzwiami stał już wtedy mały, dosyć swobodnie rozstawiony tłumek ludzi. Dziwiło mnie, że nie stojągrzecznie w kolejce, ale sprawa wyjaśniła się przy wejściu. Te osoby były już zakredytowane i czekały, aż organizatorzy zaczną wpuszczać ludzi. Czekający przed szkołą, zapytani o godzinę, w której będzie można wejść, podawali zakres od 7:00 do 10:00, czyli właściwie nikt nie posiadał dokładnych informacji. Dowiedziałem się oficjalnie od organizacji, że ten moment ma nastąpić o 9:30 i tak właśnie było.
Jak się akredytować, to na bogato!
Akredytacja była umiejscowiona zaraz po prawej stronie od wejścia, gdzie za blatami i stolikami siedziało kilka osób obsługujących. Dostępu broniło dwóch postawnych i groźnie wyglądających ochroniarzy, którzy okazali się być całkiem sympatyczni. Sama akredytacja została podzielona na trzy segmenty: dla osób, które kupiły wejściówki wcześniej, dla kupujących na miejscu oraz trzecia, dla osób funkcyjnych, takich jak media, twórcy atrakcji etc. To, co mnie zdziwiło, to szybkość obsługi, która wynosiła od 2 do 5 minut na osobę, a wspomniani już panowie wpuszczali po maksymalnie trzech ludzi (nie licząc funkcyjnych). Mimo tego ślimaczego tempa (żeby nie było, kilka razy jeszcze tu przychodziłem na 10-15 minut, żeby sprawdzić, czy coś się zmieniło), nie było prawie żadnej kolejki przed wejściem. Widocznie przyrost uczestników był rozłożony w czasie, o czym świadczy fakt, że jeszcze o godzinie 12:00 widziałem akredytujące się osoby.
Przejdźmy do podarków, które zawierały się w cenie biletu. Był to czarno-biały informator ze wszystkimi najważniejszymi danymi (mapka budynku i okolicy, tabela z atrakcjami, opisy punktów programu, regulamin, ważne telefony itd.), miniaturowy identyfikator na smyczy (których w późniejszym czasie brakło), papierowa opaska na rękę oraz ciasteczko z wróżbą, przypinka konwentowa i pałeczki do jedzenia! Wow. Całkiem tego sporo jak na tak niewielką imprezę.
Ogólny rozkład budynku
Szkoła była dość duża. Obejmowała naprawdę wiele sal o całkiem wygodnym rozkładzie. Na parterze, w szerokim korytarzu nieopodal akredytacji, umiejscowiono wystawców. Kilka stoisk znalazło się także na pierwszym piętrze wraz z gastronomią, ale o tym później. Stoiska oferowały dosyć standardowy asortyment kubków, przypinek, koszulek, poduszek, mang i całej masy innych gadżetów i przedmiotów związanych z mangą i anime. Wszystko, czego standardowy konwent o tej tematyce potrzebował, znajdowało się w jednym miejscu.
Na parterze znaleźć można było także spory main, gdzie odbywały się większe atrakcje i pokazy. Zaraz obok, w drugiej sali gimnastycznej, znajdował się duży i bardzo dobrze wyposażony gamesroom, prowadzony przez SMF Łódź (organizatorzy Łódzkiego Portu Gier). Jedyną jego wadą było mnóstwo pustej przestrzeni, którą z powodzeniem można było wypełnić kolejnymi stolikami, gdyż w obecnym układzie zdarzało się, że brakowało wolnych miejsc do siedzenia. Przed oboma salami znajdowały się jeszcze prysznice. Dla uczestników cztery (dwa damskie i dwa męskie), w których były po dwie kabiny, natomiast dla obsługi jeden.
Po lewej stronie od wejścia, w ciemnym korytarzu, znalazłem jeszcze bufet z sushi, DDR, salę konsolową i UltraStar, czyli wszystko to, co możemy zobaczyć na każdym większym konwencie mangowym.
Pierwsze piętro zdominowane zostało przez wspomnianą już gastronomię i sale prelekcyjne. Każdy smakosz mógł znaleźć coś dla siebie. Były tu zapiekanki, Bubble Tea, przysmaki z Kraju Kwitnącej Wiśni (między innymi onigiri, okonomiyaki, tayaki czy dango) oraz słodycze wprost z Japonii.
Drugie piętro zostało praktycznie w całości przeznaczone na sleeproomy, które długo pozostawały dosyć puste. Z niezrozumiałego dla mnie powodu, mimo dostępnego w nich miejsca, ludzie i tak rozkładali się na korytarzach. Cóż, może niektórzy lubią mieć nieco większą powierzchnię do spania.
Zostało nam już tylko piętro piwniczne, gdzie były szatnie, również zagospodarowane na sleeproomy, fotostudio, pomieszczenie ochrony oraz pokój sypialny dla VIP-ów, czyli wystawców i gości. I tu zatrzymamy się na chwilę. Po zajrzeniu do nich byłem w lekkim szoku. Jeżeli to były warunki dla gości i eksponentów, to Tanzaku chyba niezbyt poważnie ich traktuje. Jeden z wystawców nawet nabawił się tam przeziębienia, co wcale nie jest dziwne, kiedy spojrzy się na niezbyt wysoki standard pomieszczenia. Już sale dla uczestników wyglądały o niebo lepiej.
No to co z tym jedzeniem?
Jak wspomniałem na początku, wydarzenie było utrzymane w konwencji kulinarnej. I tu należą się ukłony dla organizacji, która włożyła sporo pracy w zapewnienie nam poczucia obecności tejże tematyki. Przede wszystkim gadżety wydawane przy akredytacji. Następnie nazwy sal, które nawiązywały do potraw („Rozlewnia zalewajki”, „Pierogarnia” czy „Kogel-Mogel” to tylko niektóre z nich), spora ilość dostępnych punktów gastronomicznych z potrawami zarówno popularnymi, jak i tymi egzotycznymi, bądź warzywa, owoce czy inne smakołyki, obserwujące nas ze ścian w formie rysunków na kartonie. Jakby tego było mało, organizatorzy nosili zapaski – takie, jak barmani i bariści w restauracjach.
Czy Ućkon był atrakcyjny?
Jeżeli chodzi o punkty programu, to kilka z nich nawiązywało do konwencji. To, co mnie uderzyło, to przypadłość znana mi już z niektórych imprez. Mowa tu o programie tworzonym w dużej mierze przez kilka-kilkanaście osób. Niby nic złego w tym, że jedna osoba prowadzi atrakcje przez dłuższy czas, ale dziwnie to wygląda, kiedy po przejrzeniu tabelki okazuje się, że 70% programu (o ile nie więcej) robi około dziesięciu osób, z czego każda ma po kilka godzin prelekcji czy konkursów. Rodzi to pytanie, czy inni się nie zgłaszali, czy ich program był kiepski, a może zwyczajnie zabrakło dla nich miejsca?
Do samych atrakcji też mam zastrzeżenia. Niestety, mimo sporego zainteresowania, gdy sale nierzadko były pełne, trafiło się kilka sytuacji, gdzie miejsca prelekcji świeciły pustkami. Apogeum zjawiska osiągnięto w okolicach 15:30, kiedy w trzech salach z rzędu nie odbywały się żadne atrakcje. W pierwszej było dwóch ludzi, którzy snuli się bez celu, w drugiej jedna osoba pilnująca pomieszczenia, która poinformowała mnie, że prelegentka po prostu nie przyszła, oraz trzecia (sala Animatsuri), gdzie siedziało dwóch prowadzących, którzy stwierdzili, że ich atrakcja po prostu skończyła się wcześniej (mimo że według planu powinna trwać jeszcze około dwudziestu minut).
Stoły, krzesła i obrusy na scenie, czyli konkurs cosplay
Sala gimnastyczna była naprawdę spora i, jak się później okazało, dosyć pusta. Widzowie wypełnili ją może w 30-40%. Już dawno nie widziałem, żeby tyle wolnego miejsca zostało na konkursie cosplay. Przy 600 uczestnikach imprezy taka sytuacja jest co najmniej podejrzana. Czyżby na łódzkich konwentach konkurs cieszył się dużo mniejszą popularnością niż na południu kraju?
Scena przygotowana na pokazy była dosyć niska, ale nie to było problemem. Było nim oświetlenie. Cztery prowizorycznie połączone lampy postawione na ziemi i dające nikłe światło od dołu plus jeszcze cztery małe, kolorowe reflektorki w każdym rogu sceny. W efekcie było dosyć ciemno… Kiedy jeszcze siedzieliśmy na ławce odgradzającej publiczność od wspomnianych lamp, podeszły do nas po kolei cztery osoby (organizacja, ochrona, medycy), żeby nas ostrzec, że musimy być za ławkami ze względu na nasze bezpieczeństwo, co trochę mówiło o prowizorce, jaką była instalacja…
Konkurs rozpoczął się bez opóźnień i prawie bez technicznych wpadek. Raz tylko muzyka została włączona nieco wcześniej i jeden występ został powtórzony. Za to prowadzący, mimo sporej pewności siebie, nie był zbyt dobry w swojej robocie. Sztywno czytał z kartki i rzucał niezbyt śmiesznymi i szybkimi żartami. Nie bardzo też kontrolował widownię, która rozmawiała głośno podczas zapowiedzi, a milkła dopiero w chwili, w której zaczynał się występ. Jakość wykonania strojów i scenek była bardzo dobra. Lepsza nawet, niż na dużo większym RyuConie czy XmasConie. Nagrody rozdano całkiem sprawiedliwie, choć niestety były tylko trzy, a dobrych występów wartych wyróżnienia nie brakowało. Jury czekała ciężka decyzja. Trzecia nagroda została przyznana w internetowym głosowaniu przez publiczność i zgarnęła ją ta sama osoba, która wygrała nagrodę za najlepszy strój (Najro z dwoma wersjami Kindred z „League of Legends”).
Wpadki, wypadeczki i podsumowanie
Niestety Ućkon miał też swoją mroczną stronę. Poza tym, o czym już napisałem wyżej, zdarzyło się kilka karygodnych sytuacji. Przede wszystkim zachowanie niektórych organizatorów. Owszem, część była sympatyczna i pomocna, ale jest co najmniej jedna czarna owca, która po usłyszeniu mojego zdania o powolnie działającej akredytacji nagle na mnie naskoczyła i obrażona poszła zająć się swoimi sprawami. Może bym się tym nie przejął, gdyby nie to, że ta sama osoba kazała „spierdalać” osobie z fotostudio, która w okolicach konkursu cosplay poprosiła o klucze do sali, żeby spokojnie ją zamknąć i uczestniczyć w atrakcji… Warto dodać, że owa persona jest dosyć wysoko w hierarchii organizacji, więc takie zachowanie zwyczajnie jej nie przystoi.
Sanitariat stał na niezłym poziomie. Łazienki były na każdym piętrze, choć ciężko było zrozumieć czasem dla kogo są przeznaczone, w środku panował porządek i nie brakowało papieru. Niestety sporo kabin się nie zamykało, więc trzeba było trzymać drzwi, albo posiadać znajomych, którzy je przytrzymają.
Lokalizacja, oprócz samego dojazdu, była dosyć dobra. Sama szkoła odstraszała wyglądem z zewnątrz i miejscami wewnątrz, ale w okolicy znajdowały się dwa duże sklepy (ja akurat byłem w Biedronce, ale nieopodal był jeszcze Carrefour), kilka mniejszych (choćby Żabka) czy też McDonald’s. Dojście z przystanku do szkoły też nie stanowiło dużego problemu. Ocenę końcową prezentuję poniżej. Punkty za organizację są mocno zaniżone przez wspomnianą wyżej sytuację.
Ocena ogólna: 5/10
Lokalizacja: 5/10
Organizacja: 5/10
Ocena uczestników:5/10