W dniach 19-21 sierpnia w Miękini niedaleko Krakowa spore grono ocaleńców toczyło zaciętą walkę o przetrwanie w czasie apokalipsy Zombie, która trwa już od dobrych pięciu lat… Oczywiście mowa tutaj o Zombie LARP 5! Ale od początku…
Zombie LARP 5 dostąpił tego “zaszczytu”, że był pierwszym LARPem, na który się wybrałam. Jako że od lat jeżdżę na konwenty, to sam temat gier terenowych/fabularnych nie był mi zupełnie obcy, jednak nigdy nie miałam okazji przeżyć żadnej na własnej skórze. Jako wielka miłośniczka tematyki zombie postanowiłam, że ten właśnie LARP będzie idealny na sam początek mojej przygody w tej kwestii i – jak się okazało – był to naprawdę świetny pomysł!
Gra toczyła się w bardzo ciekawej lokacji - duży leśny obszar, w którym znajdowało się sporo zniszczonych budynków. Miejsce wydawało się wręcz idealne. W końcu było z dala od cywilizacji, dzięki czemu nikt poza graczami nie pałętał się po terenie (i nikt nie miał zasięgu…). Dodatkowo wszystkie budynki, a raczej ich pozostałości, które znajdowały się w lokacji, a spełniały jakieś normy bezpieczeństwa, były wykorzystane fabularnie, chociażby na siedziby frakcji. Problemem zdecydowanie był dojazd na miejsce. Nie wyobrażam sobie podróży komunikacją miejską, a wręcz wydawało mi się to kompletnie niemożliwe. Za to na uczestników czekał sporej wielkości parking poza obszarem gry, gdzie można było bezpiecznie zaparkować z dala od chcących pożreć każdego zombie.
Jak to zwykle bywa na początku wszystkich tego typu wydarzeń - należało się zaakredytować w odpowiednim miejscu. Trzeba było więc udać się punktu, postać długi czas w kolejce, zapłacić za bilet i czekać na identyfikator… Moment! Nie było żadnej kolejki! ŻADNEJ! Następnie spodziewałam się, jak zwykle irytującej karteczki wiszącej na szyi tudzież nie pasującej do niczego oczojebnej, nie dającej się zdjąć opaski na rękę… Ku mojemu zaskoczeniu na miejscu została mi dopasowana skórzana bransoletka na zatrzask z wytłoczonym logiem LARPa. Za drobną opłatą była nawet możliwość tłoczenia napisów na bransoletce!
Po akredytacji trzeba było się gdzieś rozłożyć i przygotować do gry. Organizatorzy zadbali o to i wyznaczyli “bezpieczną strefę” na pole namiotowe, której gra nie dotyczyła. Zaczął się dla mnie i moich towarzyszek pierwszy bój - rozłożenie pożyczonego namiotu, który pierwszy raz widziałyśmy na oczy. Na pomoc przybyli nam dzielni ocaleńcy, dzięki którym udało nam się ujarzmić tego potwora! W postawionym już namiocie szybko wskoczyłyśmy w kostiumy i charakteryzację, uzbroiłyśmy się i ruszyłyśmy z powrotem do punktu, gdzie odbywała się akredytacja. W tej właśnie lokacji znajdował się również namiot, gdzie organizatorzy sprawdzali broń i oceniali kostiumy, przyznawali punkty oraz sprawdzali karty postaci. Ten proces również szedł zaskakująco szybko i bez żadnych problemów. Jak się okazało większość uczestników bardzo dokładnie przestrzegała zasad, jeśli chodziło o bronie, a wiadomo było tylko o jednej skonfiskowanej broni, która nie spełniała norm bezpieczeństwa.
Przed samą rozgrywką wszyscy uczestnicy spotkali się w głównej lokacji na tak zwanym “wykładzie z mechaniki”, gdzie organizatorzy przedstawili najważniejsze zasady, a gracze mogli zadawać pytania. Co bardziej doświadczeni w boju zawodnicy dodawali coś od siebie, a w głowie najbardziej utknęły mi słowa: “Szanujmy się! Jeśli zombie nie chce umrzeć to znaczy, że ma ku temu powód!”. Muszę przyznać, że na początku byłam trochę przerażona widząc naprawdę dobrze uzbrojonych osobników. Świadomość tego, że wielu z tych, którzy mieli super profesjonalną broń palną czy wyglądające na groźne, bronie (tzn. otulinowe) potencjalnie byli moimi wrogami sprawiało, że zastanawiałam się, czy znalazłam się w dobrym miejscu… Z czasem wątpliwości zostały w 100% rozwiane.
Po wykładzie wszyscy rozeszli się do swoich frakcji jeśli w takowych byli lub po prostu zaczęli pałętać się gdzieś po terenie przeznaczonym do gry. Sam LARP zaczął się mniej więcej o 16:00, a trwał do późnych godzin nocnych.
W mojej frakcji, jak się okazało, było wielu doświadczonych już graczy i trzeba przyznać, że naprawdę wiele pomagali i wyjaśniali przy okazji takim laikom i nowicjuszom jak ja. Fabuła szybko szła do przodu. Zarówno gracze jak i Mistrzowie Gry, którzy ciągle czuwali, dbali o to, by ciągle coś się działo. Dowódcy starali się dzielić obowiązki pomiędzy podwładnymi, dzięki czemu już na samym początku udało się zdobyć kilka surowców i przedmiotów fabularnych oraz ocalić lokację frakcji przed pierwszym atakiem hordy zombie. Ściana w wejściu złożona ze śpiewających kapłanów (którzy chronili w ten sposób siebie i osobę obok przed atakiem zombie) i atakujący zza ludzkiej ściany fighterzy okazali się naprawdę świetną metodą na przetrwanie!
Kreatywność graczy naprawdę zaskakiwała na każdym kroku. Kiedy zdawało mi się, że już nic mnie nie zdziwi w tym nowym dla mnie świecie, to komuś się to udawało! Szokowało między innymi używanie bezpiecznych rzeczy do symulowania wybuchów w laboratorium czy też przeprowadzanie destylacji, leki powodujące różne dziwne skutki uboczne (jak np. udawanie zwierzęcia) czy też porozumiewanie się pomiędzy frakcjami w innym języku (rosyjskim) dla urealnienia fabuły.
Przede wszystkim bardzo pozytywnie zaskoczył mnie fakt, że mimo to, iż gra nastawiona była na przetrwanie, ale i na walkę pomiędzy ludźmi a zombie tudzież między ludźmi a ludźmi i gotowa byłam na ból, cierpienie i siniaki – to nic takiego się nie zdarzyło. Miały miejsce walki, owszem. Strzelaniny? Jasne, że tak! Ale wszyscy dbali o to, by nikomu nie zrobić krzywdy. Strzały oddawane były tylko z bezpiecznej odległości, bronią „bezpieczną” uderzało się wręcz symbolicznie, a tylko nieliczni, którzy znali się na tyle dobrze, że wiedzieli na co mogą sobie pozwolić – walczyli bardziej realnie. Nie znaczyło to oczywiście, że każdy wyszedł bez szwanku z tej gry, bo jednak miejsce i styl zabawy generowało szanse na wypadek, ale i na takie awaryjne sytuacje organizatorzy byli przygotowani.
Osobiście uważam, że najciekawsza część gry zaczęła się wtedy, gdy słońce zaszło już całkowicie. Las, ciemność... Jedyne światło to te, które padało z latarki. Pod warunkiem, że ktoś ją miał. Ale przecież taka latarka zdradzała potencjalnym wrogom położenie… Zdecydowanie nocna część gry zapewniała graczom najwięcej adrenaliny!
Zarówno w piątek jak i w sobotę po części fabularnej organizatorzy zadbali również o after party, które miało na celu jeszcze większą integrację graczy. Przecież na takim afterku nie istniały żadne podziały! Zabawa ponad ideologię i zasady frakcji!
W sobotę rano przed kolejnym dniem, w którym przychodziło graczom walczyć o przetrwanie w tym okrutnym świecie zobaczyłam coś… Ba! Skorzystałam z czegoś, co jest wybitną rzadkością na konwentach (które odbywają się w budynkach…), czyli prysznice. Z ciepłą wodą. Tak! Prysznice z ciepłą wodą w środku lasu! I to nie byle jakie, zrobione ze sznurków i worków na śmieci, tylko takie zrobione z płyty pilśniowej z zamykanymi drzwiami, a woda pochodziła bezpośrednio z rzeczki płynącej przez teren gry, która podgrzewana była ogniskiem w bojlerze!
Sobotnia gra była bezpośrednią kontynuacją fabularną tego, co działo się dnia poprzedniego. Jak się okazało – z jeszcze większą ilością akcji i zawiłości fabularnych, gdyż poprzedniego dnia mnóstwo ludzi powybijało się wzajemnie pomiędzy frakcjami i trzeba było łączyć siły nawet z wrogami!
Nawet after tego dnia był znacznie ciekawszy. Organizatorzy przygotowali lightstick party z ogromną ilością świecących patyczków. Jako że impreza była nocą, a światła było tyle w lesie co kot napłakał, to lewitujące wszędzie świecące i kolorowe patyki trzymane lub założone w przeróżny sposób przez bawiących się uczestników, wyglądały zjawiskowo i bajecznie.
Niedziela była już dniem pożegnania. Organizatorzy zrobili ogólne podsumowanie fabularne dla wszystkich, których być może coś ominęło ze względu na toczenie bojów w innym miejscu, rozdali nagrody za najlepsze stroje, najlepiej zagraną postać czy też rozdano „nagrody” za „najlepsze faile” popełnione w grze.
Podsumowując – wydarzenie było naprawdę dobrze zorganizowane, pomyślano praktycznie o wszystkich najważniejszych aspektach imprezy tego typu. Wszystko działało w tak prosty a zarazem interesujący sposób, a ludzie wokół byli tak wspaniali, że osoba taka jak ja (czyli pierwszy raz biorąca udział w LARPie) nie czuła się w żaden sposób wyalienowana czy gorsza ze względu na niepojmowanie jakichś zasad. Wszystko okazało się bardzo intuicyjne. Można było się wykazać swoją postacią bez względu na to, jaką się zbudowało na początku. Uczestnicy uważali na siebie podczas bojów. Socjalowi nic nie brakowało – bezpiecznie pole namiotowe, prysznice z ciepłą wodą, lokacja z ciepłym jedzeniem, czego chcieć więcej? Sama fabuła również wyszła niesamowicie, co jest oczywiście zasługą zarówno graczy jak i mistrzów gry.
Osobiście bardzo polecam Zombie LARP – sama z pewnością pojawię się na kolejnej edycji za rok.