Recenzje książek fantastycznych
Łukasz Orbitowski – „Exodus”
Wydawnictwo: SQN
Liczba stron: 448
Cena okładkowa: 39,90 (miękka oprawa), 47,90 zł (twarda oprawa)
Kiedy czytamy książkę, najpierw zwracamy uwagę na głównego bohatera. Historia nie musi być ciekawa, jeżeli protagonista, szczególnie w narracji pierwszoosobowej, ma interesującą stylizację, charakter, który chce się poznawać z każdą kolejną stroną, i… duszę. Jednak jeżeli główna postać taka nie jest, wciąż istnieje cień szansy, że do powieści przyciągnie nas fascynująca fabuła. Najlepiej, gdy dostaje się i charakterystyczną osobowość, i świetny lejtmotyw. A co, jeżeli nie dostaniemy ani jednego, ani drugiego?
„Telefon wiruje w odpływie dworcowego klopa, razem z resztkami kart i dowodem osobistym. Nie będzie mnie, a więc żegnaj, Janku”. – Jan ma coś za uszami. Pewnego dnia wypłaca z banku wszystkie oszczędności, kupuje bilet do Berlina i ucieka. Od odpowiedzialności, przed policją, przed swoją historią – przed czymkolwiek, bo czytelnik długo tego nie wie, nie rozumie. Jan ma żonę, do której często wraca pamięcią, i syna, do którego kieruje te ponad czterysta stron pisanych. Jest człowiekiem wypranym z uczuć, bez strony emocjonalnej, który utknął pomiędzy teraźniejszością a przeszłością. Takiego Janka poznajemy na początku powieści i takiemu Jankowi towarzyszymy do końca.
Janek dobrze wie, co zrobił i co się stało, zanim zdecydował się ruszyć w świat i wyciągnąć wszystkie pieniądze z banku, ale jest to dla niego tak oczywiste i normalne, że czytelnik nie zostaje poinformowany o tym chamską ekspozycją już na początku. Trzeba umiejętnie wnioskować ze scen i przemyśleń bohatera, aby domyślić się czegokolwiek, poskładać wnioski, a co dopiero przewidzieć dalszą część – jest to praktycznie niemożliwe; wiele akapitów staje się jasne dopiero przy drugim czytaniu czy chociażby ponownym wertowaniu stron. Fabuła nie jest nam rzucona, podana na tacy, „Exodus” ma więc w sobie elementy dobrego kryminału – tajemnica rozwija się z każdą kolejną sceną. Ani blurb, ani fragment przytoczony na wewnętrznej okładce nie są typowymi spoilerami i odpowiednio pełnią swoje funkcje – zachęcają do przeczytania całości.
Kryminał czy powieść obyczajowa z elementami sensacyjnymi, z akcją, prowadzone za pomocą zdań prostych, które budują napięcie, muszą jednak ciekawić. Tutaj głównym motorem napędowym jest pytanie, dlaczego Jan w ogóle wyjechał. Po co? Co go dręczy i jaki ma to związek ze srebrną toyotą? Gdy odkryłam tę tajemnicę i skończyła się scena z Jackiem, książka nie miała dla mnie już nic ciekawego do zaoferowania. Na szczęście dzieje się to dopiero pod koniec, ale jednak wykluło się we mnie uczucie mocnego rozczarowania. To już? Tyle? I to… wszystko? To po to był ten Berlin, wolontariat w Imagine, Róg w Lublanie i „greckie wakacje”? Bo po wypruciu emocjonalnym, po tym strachu, o którym Janek mnie tak sucho zapewniał przez całą powieść, to spodziewałam się zwyczajnie czegoś… więcej.
„Moje ciało nie stawia żadnego oporu, jakby zostało stworzone dla noża. Jestem mocny i nieugięty. Przepełnia mnie nowa, dzika siła. (…) Dotykam własnej szyi i piersi, gdzie powinny znajdować się rany, ale ich nie ma, krwawi tylko ugryziona dłoń. Przynajmniej tak mi się wydaje. Niewiele wiem, niewiele myślę o niczym”. – Swoją drogą jeśli już przy Lublanie jesteśmy, to zastanawia mnie, jak ciężko jest wyciągnąć komuś ledwo dziesięciocentymetrowe ostrze z krtani? Że aż trzeba zapierać się nogą? Najwyraźniej dość ciężko, o dziwo. Scena w Tortudze prezentuje obojętność i takie też na mnie zrobiła wrażenie, że zaczęłam w nią wątpić, szukać luk. Brakowało mi adrenaliny, zdecydowania, napięcia, więc zwracałam uwagę na detale, przewracałam oczami. Janek niby „walczy o oddech” – tak stwierdził – ale tej walki tam nie było; były za to opisy – suchość w oczach, suchość w gardle i suchość na kartkach. Jeden z ważniejszych momentów książki, a nie różnił się stylizacją od sceny jedzenia kebabu. Bo tu nic się stylizacyjnie od niczego nie różni.
Nie można więc powiedzieć, że Janek to bohater niekonsekwentny – to lakoniczny mężczyzna, przez całą narrację jednolity, jednocześnie naturalny i obcy, wnikliwy obserwator. Pełen wad i zalet, więc z marszu wydaje się realistyczny, prawdziwy. Każde zdanie jest jego myślą, a narracja w czasie teraźniejszym sprawia, że czytelnik przeżywa sytuacje w bardzo bliski Janowi sposób. Spostrzeżenia na temat otaczającej rzeczywistości, często ironiczne, potrafiły zainteresować na tyle, że tajemnicza fabuła utworu momentami odchodziła na dalszy plan. Zapominałam, po co właściwie czytam. Napięcie jednocześnie rosło i opadało – jak w sinusoidzie Jan potrafił naraz urzekać prostotą swoich trafnych przemyśleń, sprawiać, bym chciała je poznać, i kilka stron dalej rozleniwić mnie, sprawiać, że miałam ochotę przeskoczyć te kilka stron. Dlaczego? Ponieważ jego brak zaangażowania emocjonalnego, który przewijał się przez większą część tekstu, zwyczajnie męczył.
Na blurbie możemy przeczytać, że Janek nic nie potrafi i nic nie wie, co absolutnie nie pokrywa się z moją wizją postaci. Tak naprawdę Jan wiedział praktycznie wszystko – na stronach powieści przeżył bardzo dużo i poradził sobie z każdym wyzwaniem, nic nie było mu przeszkodą, miał też bogatą w doświadczenia przeszłość, dodatkowo potrafił rzetelnie i na chłodno przedstawić nam obraz bieżącej sytuacji, atmosferę panującą w miejscach akcji, opisać spotykanych na swej drodze bohaterów. Był w stanie odnaleźć się w czasach współczesnych: opisywał na przykład Turka, który kupił koszulkę na przecenie w mallu, czy kasjerkę, która wyglądała, jakby myślała o tym, jakie zrobić sobie selfie.
Problem w tym, że to wszystko nie robi na Janku większego wrażenia – to jednocześnie intrygujące, bo czekałam do końca książki, by w końcu poznać, czy zależy mu na czymkolwiek, czy jednak będzie na mecie taki sam, zobojętniały. W czasie trwania powieści Janka nie ekscytuje ucieczka, miejsca akcji, nowopoznani bohaterowie – kolejne stany upojenia, upalenia trawką, pobicia czy przypadkowy seks: „Przypadkowa miłość jest jak zderzenie dwóch komet lub przybicie sobie piątki, cieszy, lecz nie ma żadnego znaczenia”.
Jest tylko kilka momentów w książce, kiedy naprawdę „czuć” bohatera, na przykład niefortunna scena z Lieke, króciutkie wspomnienie rocznicy z Julką czy gotowanie kaszki dla niemowląt w obozie… Ale to zdecydowanie za mało, biorąc pod uwagę, że całość liczy ponad czterysta stron. Bezuczuciowość Janka obrazuje nawet sama okładka – dość niesubtelnie, kiedy już pozna się treść – iks przekreśla na niej serce.
Dłuższe akapity poskładane ze zdań wielokrotnie złożonych kończy zwykle zdanie proste – clou sceny. Jest to wyczuwalne już po pierwszych trzydziestu stronach i jednym z powodów, dla których w ogóle czytałam, było poznanie wszystkich tych puent wieńczących dane fragmenty, a na końcu powiązanie ich z wątkiem głównym i dojście do sedna. Świetny jest też zabieg, który pozwala na rozwiązanie tajemnicy: przy wstępach do poszczególnych rozdziałów znajdziemy stopniowo rozwijaną wskazówkę; z każdym kolejnym etapem otrzymamy zdania, które zaprowadzą do rozwikłania zagadki wielkiej ucieczki. A jednak wystarczyłoby przeczytać tylko je i całość stałaby się jasna; czterysta stron, naprawdę? Liczba za duża, przytłaczająca, a część opisów potrzebna jak umarłemu kadzidło.
Opisy te są jednak plastyczne, nawiązują do czasów współczesnych, ale nie różnią się stylistycznie od narracji prowadzonej w retrospekcjach. Swoją drogą dorosły czytelnik czerpie dużo przyjemności z tych retrospekcji – mamy chociażby wspomnienie Irka z „Big Brothera” i kompakty Deep Purple; jest to słodki powrót do przeszłości. To również atut dla czytelników młodszych, dla nowego pokolenia – można dowiedzieć się, jak bardzo różniły się tamte czasy i porównać proste marzenia o pierwszych aparatach komórkowych z dzisiejszymi marzeniami o pracy jako youtuber i wrzucaniu fotek na Insta. „Exodus” lubi kontrasty.
Na pewno czymś, co mocno ujmuje i łapie za serducho, są nawiązania do kultury, odkryć techniki albo – tak po prostu – zwyczajnej, prostszej codzienności, za którą tak tęskno, na przykład za niedzielami z biało-czerwonym szalikiem i hasłem na ustach: „Leć, Adaś, leć!”. Wspomnienia są lepsze i gorsze, jednak zawsze prawdziwe i dotyczą tego, co poruszało niegdyś Polaków. Wspomina się więc nazwiska celebrytów i polityków, a także sytuację polityczną, rozwijaną gdzieś w tle; z każdą kolejną retrospekcją coraz bliżej nam do współczesności: „Julka wyjaśniła, że w Rosji spadł polski samolot. Zginął prezydent, generałowie i ministrowie. Gdzie naprawdę byłem? Jak mogłem tego nie wiedzieć? Przecież moja mama wydzwania co pół godziny z Krakowskiego Przedmieścia, rozpacza, że ruskie znów Polaków mordują”. I to jest w tej książce wprost znakomite, ale po czasie już samo w sobie nie wystarcza.
Jednocześnie przy wielu polskich akcentach, dostajemy też masę tych zagranicznych (np. „Klara (...) ściąga przy tym usta zupełnie jak Jackie Florrick w serialu The Good Wife”) i czułam się wtedy, jakbym czytała Harlana Cobena, którego narrator w każdej powieści uwielbia wprowadzać porównania do celebrytów stanowych, o których nigdy osobiście nie słyszałam i których kontekstu muszę się domyślać. Czasem, gdy czytam niedaleko komputera lub telefonu, mogę jeszcze wygooglować sobie zdjęcie wskazanej osoby, jednak rzadko zależy mi na tym aż tak. Tym bardziej nie wierzę blurbowi, który mówi, że bohater podobno niczego nie wie. Często miałam wrażenie, że wie zdecydowanie więcej ode mnie.
Świeżo po pierwszym czytaniu i drugim „wertowaniu” w głowie wciąż miałam obrazy, zapachy, smaki, cofałam się do swojej przeszłości, do lat dziewięćdziesiątych i późniejszych. Najchętniej przyswajało mi się retrospekcje Janka pisane w czasie przeszłym, natomiast sceny przedstawiające „tu i teraz” były lepsze i gorsze, interesujące bardziej lub mniej, ale to właśnie wyprucie z emocji sprawiło, że demotywowały do czytania. To może przeszkadzać, jeżeli chodzi o wczucie się w tego jednego konkretnego bohatera, ale na pewno pomoże, jeśli czytelnik (zamiast czytać o przygodach danej jednostki) woli podstawić pod niego siebie i porównać swoje przemyślenia i ewentualne wybory do wyborów i myśli tej postaci. I pewnie to też powinno być głównym czynnikiem, który sprawi, że książka nam się spodoba lub nie. By po nią sięgnąć bądź ją porzucić.
Mnie osobiście „Exodus” porwał właśnie na początku – był jak rozpędzający się pociąg, którego nie chciałam zatrzymywać; momentami hipnotyzował, jednak po stu stronach zaczęłam odczuwać znużenie przez niesympatyczność i „zlodowacenie” Janka. Czytając, stale zastanawiałam się, czym jest umotywowany paniczny strach, wyrażony tymi prostymi, pozbawionymi życia, często aż mdłymi słowami? Lęk musi mieć poważne podłoże, skoro tak bardzo wypruł Janka z emocji. Do końca książki zadawałam sobie to pytanie, ale im bliżej zakończenia byłam, tym bardziej się frustrowałam. I na końcu tak samo sucho stwierdziłam, że wcale nie lubię i nie rozumiem głównego bohatera, zamknęłam książkę bez żalu. Jego ucieczka wydała mi się po prostu bezsensowna, a trudna droga, którą przebył, często fascynująca, ale zupełnie niepotrzebna. Gdy poznałam zakończenie, nie potrafiłam Jankowi współczuć, współczułam natomiast Julii. To wtedy uświadomiłam sobie, że czuję rozczarowanie. „I teraz nie śpią, tak jak ja nie śpię, i zastanawiają się, co mają z tym zrobić. Żadna jeszcze nie potrafi podjąć decyzji. Raz chcą zapomnieć, raz – pójść na policję. (…) Będę czekał tak długo, jak będzie to konieczne”.
Exodus jest mieszaniną doznań, całą paletą przemyśleń, mozaiką lepszych i gorszych wrażeń, a co za tym idzie – sinusoidą opinii pozytywnych i negatywnych, które przeplatają się w trakcie czytania. Są plusy i są minusy; jest lekko, ale długo. Mamy drogę, lecz brak zmiany, a główny bohater jest nam poniekąd obcy. Nie da się wystawić jednej, właściwej oceny, jednakże na pewno warto dać Jankowi szansę, pozwolić mu coś powiedzieć, nawet jeżeli całość będzie brzmiała jak wymuszony, neutralny monolog, czasem pewnie i nieemocjonujący bełkot. Bo chociaż Janek jest wyprany z uczuć, to jednak my nie jesteśmy. A to nam pozostaje oceniać.