Recenzje książek fantastycznych
Andy Hoare - „Polowanie na Voldoriusa”
Wydawnictwo: Copernicus Corporation
Liczba stron: 320
Cena okładkowa: 44,00 zł
Białe Szramy to jeden z zakonów Space Marines, o których ktoś, kto historią Warhammera 40 000 interesuje się sporadycznie i powierzchownie, nie mógłby wiedzieć zbyt wiele. A szkoda, bo potomkowie z krwi Prymarchy Jaghatai Khana są nikim innym, jak kosmicznymi Tatarami, tylko odzianymi w pancerze wspomagane i dosiadającymi odrzutowych motocyklów. Świetny pomysł, prawda? Tym bardziej ucieszyłem się, gdy usłyszałem, że „Polowanie na Voldoriusa” Andy'ego Hoare, trzecia odsłona cyklu „Bitwy Kosmicznych Marines”, za przedmiot weźmie właśnie dzieje Białych Szram. Im dłużej jednak o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że mogłem się ucieszyć nieco zbyt wcześnie.
Nadszedł wreszcie czas, by położyć kres knowaniom księcia demonów, Kernaxa Voldoriusa, pionka Mrocznych Potęg i sprawcy Krwawej Fali, która pochłonęła miliardy istnień. Zbrodniarz zostanie zgładzony – tak przed obliczem Prymarchy przysiągł Mistrz Polowania Kor'Sarro z zakonu Białych Szram – a jego głowa, odrąbana od obmierzłego cielska, zawiśnie w sali tronowej Mistrza Zakonu. Białe Szramy wyruszają szaleńczy pościg za demonem, próbując unicestwić go, zanim wcieli w życie kolejny diaboliczny plan, który bez wątpienia zbierze żniwo jeszcze straszniejsze niż do tej pory.
Najlepszą cechą „Polowania na Voldoriusa” są zdecydowanie opisy starć. Czego można oczekiwać po powieści ze świata Warhammera, traktującej o Kosmicznych Marines polujących na demona Chaosu, scen walki jest tu zatrzęsienie. Te, odpowiednio rozpisane, widowiskowe i brutalne zdecydowanie spełniają oczekiwania. Jednak to nie wszystko – oprócz prania się po gębach, prucia z bolterów i obcinania sobie rozmaitych kończyn, przyda się też jakieś uzasadnienie, dlaczego właściwie piorą, prują i obcinają. Z tym jest... nieco gorzej.
Zarzucić mu można przede wszystkim nieprzemyślaną, ale i tak przewidywalną budowę fabuły. Niech posłużę się przykładem – arcywróg ściąga tropiących go Marines w pułapkę, z której nie tylko uchodzą żywcem, ale też dowiadują się o jego niecnych zamiarach, które trzeba powstrzymać – a po co, skoro wystarczyło siedzieć cicho, robić swoje, a Kor'Sarro dalej szukałby na ślepo? To ma być przebiegły książę demonów? Jego straszliwe zamiary wyszłyby na jaw dopiero na samym końcu, w ramach iście szaleńczego zwrotu fabuły, gdyby nie obszerna tyrada w pierwszym rozdziale powieści na temat tego, czym do tej pory wsławił się Voldorius, ze szczególnym uwzględnieniem tej jednej, szczególnej rzeczy, którą zrobił raz i może zrobić powtórnie. Z resztą, chociaż same założenia fabuły brzmią interesująco, te same „straszliwe zamiary” ani na chwilę nie sprawiają, że czytelnik ma – choćby przez chwilę! – jakiekolwiek poczucie zagrożenia głównych bohaterów.
To, niestety, dopiero początek wyliczanki licznych uchybień w „Polowaniu na Voldoriusa”. Do lektury najbardziej zniechęciło mnie przekonanie autora, że czytelnikowi trzeba wszystko powtarzać paręnaście razy, żeby załapał. Przykład? Ależ proszę. Za każdym razem, kiedy podkomendni Kor'Sarro mówili coś w bitewnym slangu, musiał on zaznaczyć, że używają sekretnego szyfru bojowego Białych Szram. „Słuchajcie”, wydaje się mówić, „Teraz bądźcie uważni, bo powiedzą coś kompletnie bez sensu, ale to nie dlatego, że są bardzo głupi, tylko używają takiego sekretnego języka do porozumiewania na polu bitwy, ok?”. Prawdę powiedziawszy, wywołuje to efekt kompletnie odwrotny do zamierzonego: częściowo z przekory, a częściowo dlatego, że trudno mi wyobrazić sobie bardziej niepraktyczny sposób porozumiewania się na polu walki niż poetyckie opisy zachodzącego słońca mające oznaczać, że grupa ma przyjąć formację bojową.
Bohaterowie? Jednowymiarowi, wszyscy, bez wyjątku. Protagonista „Polowania”, Kor'Sarro, charakterologicznie nie różni się kompletnie niczym od dowolnego wysoko postawionego Space Marine z jakiejkolwiek innej miernej powieści w tym uniwersum – jest bardzo dumny i honorowy, często sławi swojego prymarchę, a jego jedynym sposobem na komunikowanie się z otoczeniem jest harde powarkiwanie kolejnych gróźb pod adresem wrogów Imperatora i Khana. W poprzedniej powieści z serii, „Helsreach”, mieliśmy podobny problem, ale tam Rekluzjarcha Grimaldus chociaż starał się sprawiać wrażenie postaci głębokiej, rozdartej pomiędzy wypełnieniem swojego obowiązku a dążeniem do osobistej chwały, strachem przed pozostawaniem w cieniu własnego mistrza, ale i obawą przed zajęciem jego miejsca. Narzekałem na niego jako kogoś, kto jak na nieśmiertelną maszynę do zabijania przejawia ciut zbyt dramatyczne, zbyt wydumane rozterki – to prawda, ale w porównaniu z Mistrzem Łowów Kor'Sarro i tak sprawia wrażenie kogoś posiadającego barwne tło. „Helsreach” było chociaż ratowane przez fajnie wykreowanych bohaterów pobocznych – ubolewam, że „Polowanie na Voldoriusa” nie ma nawet tego. A główny antagonista? Tu jest trochę lepiej, mimo początkowej wpadki z planowaniem własnych działań, choć niewiele lepiej – przede wszystkim Kernax Voldorius dostaje nieco za mało okazji, żeby rozwinąć się w pełnoprawną postać, do ostatnich stron pozostając tylko pretekstem. Ostatecznie ciężko powiedzieć, który z nich jest bardziej typowy – książe demonów czy jego pogromca.
Podsumowując, uważam „Polowanie na Voldoriusa” za najsłabszą z do tej pory spisanych „Bitew Kosmicznych Marines” – po świetnym „Świecie Rynn” i nieco słabszym, ale wciąż nastrojowym „Helsreach” tekst Andy'ego Hoare sprawia wrażenie mocno nieudanej próby. Hoare pisze jak ktoś, kto zna składowe uniwersum Warhammera 40 000 i rozumie, jakie motywy uznaje się za wiodące w mrocznej przyszłości 41. tysiąclecia, ale nie potrafi przetworzyć ich w ciekawy, kreatywny sposób, zamiast tego powielając kolejne klisze, bez jakiejkolwiek własnej refleksji czy wkładu. Polecam tylko najbardziej zagorzałym fanom Kosmicznych Marines – ale niekoniecznie Białych Szram, ci mogą być nieco zdegustowani.