Recenzje książek fantastycznych
Arkady Saulski - „Serce Lodu”
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 341
Cena okładkowa: 39,30 zł
Muszę przyznać, że darzę szczególną sympatią książki, które już z zarysu fabuły z czymś mi się kojarzą. Czasem nie jest to nawet jakiś konkretny motyw, wystarczy wrażenie, że jest w tym coś, co gdzieś już zostawiło po sobie przyjemne wspomnienia – i czytanie od razu zaczyna się milej. Coś było takiego w „Sercu Lodu” Arkadego Saulskiego, co przywiodło mi na myśl parę elementów z lubianych, ale już zapomnianych dzieł fantastycznych, raczej filmowych niż książkowych, i chociaż żadne z tych skojarzeń nie było zapewne intencją autora, to zadziałały bardzo dobrze. Resztę zrobiła ciekawość tego, jak autor znany dotąd z powieści utrzymanych w klimacie science fiction poradził sobie z przeskokiem do przeciwnej strony spektrum fantastycznego.
Na krańcach znanego świata coś się dzieje. W Cesarstwie Orlanu rządzonym przez młodą cesarzową, dopiero budującą swój autorytet i pozycję, takie informacje budzą szczególny niepokój. Wśród dzikich plemion mają miejsce dziwne zdarzenia – bo jak wytłumaczyć fakt, że te dotąd zaangażowane dotąd w walki między sobą grupy nagle jednoczą się i nacierają z desperacką odwagą na cywilizowane miasta? Mówi się, że prowadzą ich szamani, a w ich szeregach kroczą stworzenia, które nie powstały w sposób naturalny. Mówi się, że magia powróciła, ale w zupełnie niewłaściwe ręce. Stać za tym może tajemniczy artefakt, Serce Lodu, o którym, poza mglistymi wzmiankami, nie ma właściwie żadnych informacji. Wyścig o to, kto pierwszy odnajdzie tajemniczy przedmiot – o ile jest on przedmiotem! – rozpoczyna się, a czytelnik będzie go śledził z punktu widzenia dwójki bohaterów – kapłana Setha oraz Erina Brinora, mordercy uratowanego od śmierci na stryczku właśnie dla tej karkołomnej misji.
Ksiądz i skazaniec, wplątani w grę o wpływy pomiędzy władzą świecką a kościelną, wysłani zostają na koniec świata, by odnaleźć coś, czego właściwie nikt nie widział, ale wszyscy rwą się, by się o to zabijać. W świecie, w którym magia wygasła dawno temu, pozostawiając po sobie jedynie wspomnienia, powrót mocy ożywiającej wygasłe glify zdecydowanie oznacza zmianę w równowadze sił. Rzecz wydaje się bardzo polityczna, ale nic bardziej mylnego – mija chwila i bohaterowie są już „na miejscu”, w Torvos, gdzie rozpoczyna się właściwa akcja. A zaczyna się szybko, z przytupem i od razu widać, że nie tylko nie będzie łatwo, ale wręcz gorzej, niż obaj panowie mogli przypuszczać. Przyjdzie im spotkać nie tylko hordę magicznie wynaturzonych barbarzyńców, ale i ludzi, którzy nie do końca przyjaciółmi są, choć bardzo chcieliby się nimi nazywać. A na końcu drogi ma czekać przecież skarb o niewyobrażalnej mocy.
Bardzo podoba mi się to, jak autor poradził sobie z konstrukcją magii w świecie przedstawionym. Jest ona bowiem tak minimalistyczna, jak się tylko da: moc działa, ale nie wiadomo jak. Wszystko sprowadza się do glifów (glif jest czymś w rodzaju złożonego symbolu), które niegdyś straciły moc. W Cesarstwie Orlanu są domeną klasztorów, gdzie bada się i przechowuje pamięć o nich. Podobnie ma się rzecz z rozruchami na południu – właściwie niewiele o nich wiadomo poza tym, że mają miejsce. To dużo niewiadomych jak na jedną książkę, dlatego też początek powieści wydaje się kreślony niepewnie – im dalej jednak, tym lepiej. Chociaż niekoniecznie niewiadome staje się wiadomym, to plotki zastępuje twarda rzeczywistość – a z taką da się już pracować.
Zdecydowanie lubię obu bohaterów. W tym przypadku widać też postęp warsztatowy autora w stosunku do powieści z „Kronik Czerwonej Kompanii” – panowie są skonstruowani solidnie, posiadają mocno nakreślone osobowości, różnią się w sposobie działania i patrzenia na świat, i chociaż mogą się nie lubić, to jednak stanowią dobry zespół. Bardzo spodobał mi się także wątek Boghny, jej przeszłości i to, jak rozwija się jej relacja z Erinem. Jest ona nakreślona w tak nienachalny, niedosadny sposób, że po prostu wypada naturalnie – o co trudno ostatnimi czasy. Tu nie ma cudów, pierwszych wejrzeń, wyjątkowości „bardziej niż bardziej” czy wzlotów i upadków – jest za to niewypowiedziana nić porozumienia pomiędzy dwojgiem ludzi w ciężkich czasach.
Czy coś mi się nie podobało? Wspomniałam o niepewnym początku – postać cesarzowej Natalii jawi mi się tutaj jako właśnie element nienaturalny, paradoksalnie bardziej niż glificzna magia. Może to kwestia przedstawienia jej jako osoby posiadającej ogromną władzę pomimo młodego wieku, przez co ona sama nie czuje się jeszcze pewnie w swojej roli – choć zdecydowanie dobrze wychodzi jej utrzymanie pozorów – a może pewien dystans, jako towarzyszy jej rozmowom z innymi bohaterami. Zdecydowanie byłabym chętna te lody przełamać i dowiedzieć się więcej na jej temat, choć oczywiście wiem, że nie ona miała w tej historii grać pierwszych skrzypiec. Natalia Nasena przypomniała mi inną władczynię, również zlecającą bohaterowi podobnie trudną misję – królową z filmu „Źródło” Darrena Aronofsky'ego (The Fountain, 2006) – właśnie ze względu na jej charakterystyczny majestat. Trudny do przełknięcia wydał mi się za to wstęp – scena, sama w sobie bardzo nastrojowa, jednak będąca topornym nawiązaniem do growego Diablo 2, a ściśle: intra do dodatku Lord of Destruction. Czy na pewno była ona potrzebna? Powieść broni się klimatem i bez tego, da się też w niej wyczuć echa tej i paru innych gier, które z pewnością przyniosły niejedną inspirację w trakcie pisania.
Spośród książek Fabrycznej serii „Polskie Fantasy”, które dane mi było przeczytać, „Serce Lodu” jest jednak najlepszą. Wyróżnia się zdecydowanie lżej prowadzoną narracją i większą dynamiką akcji, choć nadal zachowuje mroczny klimat przystający do reszty tytułów. Piękna oprawa i dwie kolorowe mapy wewnątrz świetnie ją uzupełniają, ilustracje Jana Marka idealnie wpasowują się w nastrój. „Serce Lodu” jest zaś pełną akcji i tajemnic powieścią, w której pobrzmiewają echa Warhammera Fantasy czy nawet wspomnianego Diablo.