Recenzje książek fantastycznych
Istvan Vizvary - „Vivo”
Wydawnictwo: Genius Creations
Liczba stron: 436
Cena okładkowa: 39,99 zł
Z twórczością Istvana Vizvarego spotkałem się przy okazji „Dobro złem czyń”, zbioru konkursowych opowiadań Genius Creations, gdy niemal mimochodem podbił moje serce opowiadaniem o... morderczym ekspresie do kawy. Zupełnie odrębna od pozostałych prac konwencja, rześkie podejście do tematu, świetny, lekki styl – wszystko to sprawiło, że czekałem na okazję, by z twórczością tego dobrze rokującego autora bliżej się zaznajomić. Wreszcie było mi dane: oto „Vivo”, debiutancka powieść pisarza z Łodzi, której główną tematyką są światy wirtualne... Ale nie do końca.
Czym więc są tytułowe Vivo? Najprostsze skojarzenie, jakie się nasuwa, to coś w rodzaju rzeczywistości wirtualnej, w której ludzie zanurzają się dla rozrywki – albo używają jej jako sposobu na przedłużenie własnej egzystencji, „uploadując” skan swojego mózgu do sieci. W praktyce jednak Vivo jest czymś więcej – łącznością ze światami równoległymi, w których avatary użytkowników żyją własnym życiem w chwilach, w których akurat nikt się w nie nie wciela. Jak się jednak ma wkrótce okazać, nie tylko nasz świat może ingerować w inne... Ale o tym za chwilę.
Istnieje cała masa różnych Vivo. Na przykład takie, które różnią się tylko jednym, maleńkim szczegółem – choćby tym, że w świecie przyszłości wciąż żyje John Lennon, jako kochanek jednej z głównych bohaterek tej opowieści, Diany Whitmore, ekscentrycznej milionerki, na której zlecenie zespół techników wyznaczył współrzędne takiego świata. Są realia kompletnie różne od naszego, jak Drumloft, będący uniwersum fantasy na podobieństwo naszego World of Warcraft – pełne baśniowych stworzeń, takich jak krasnoludy, hybrydy karaluchów i modliszek czy chutliwe smoki. Niektóre światy istnieją jako sarkofagi dla osób dawno zmarłych – takie jak ten, w którym Liza Trommer uwieczniła swojego ojca, Hansa – jeszcze inne to sposób na życie dla jednostek pokroju Alfreda Ulvera, psychoterapeuty utrzymującego się z sesji wykonywanych przez jego wirtualnego klona w uniwersum, w którym taki zawód ma jakąś rację bytu.
Istnieje sposób, by dostać się do Vivo, tak samo jak istnieje droga z Vivo do naszego świata. Bohaterowie przekonają się o tym na własne oczy, kiedy ojciec Lizy odwiedzi ją ponownie, Diana spotka Lennona z krwi i kości, a na Londyn spadnie truchło Alskoppa, smoczego władcy, którego wybuchowa dusza zawiśnie nad nieszczęsnym miastem, zwiastując mu rychłą zgubę wśród ryczących płomieni. Ścieżki naszych bohaterów zbiegną się, kiedy jedni spróbują powstrzymać kataklizm, inni staną się jego świadkami, a jeszcze inni półświadomie przyczynią się do coraz to nowszych kłopotów. Jeśli chodzi o bieg splatających się ze sobą wypadków, „Vivo” stanowi konstrukcję przemyślaną i ciekawą: losy bohaterów łączą się w nieoczekiwany, niejednokrotnie zaskakujący sposób, sprawiając, że całość może wciągnąć.
I wciągałaby z pewnością, gdyby bohaterowie byli ciut ciekawsi – tymczasem ledwie części z nich da się przypisać jedną, najwyżej dwie charakterystyczne cechy, gdy pozostali nie posiadają nic, co odróżniałoby ich od reszty albo chociaż intrygowało. Diana sprawiała dla mnie wrażenie wyłącznie pretekstu, by wprowadzić do fabuły postać Johna Lennona, nie prezentując sobą niczego oprócz obsesji na punkcie piosenkarza. Ulver był ciut za mało przekonujący jak na osobę o podziurawionym mózgu (zaburzenia neurologiczne będące skutkiem transferu do Vivo to przecież temat na masę ciekawych zwrotów akcji, a wszystko, co dostaliśmy, to po prostu zezwierzęcony freudysta) i raczej blado wypadł w roli czarnego charakteru, zaś cała obsada pochodząca z Drumflotu wydawała mi się jednym wielkim bezkształtnym zbitkiem statystów (krasnolud ma charakterystyczną manierę mówienia, ale poza tym nie sposób powiedzieć o nim niczego ciekawego). Na tym tle wybija się wspomniany wcześniej Lennon – jak na ironię, bohater konstruktu, byt sztuczny, prezentuje sobą więcej ludzkich cech niż skaczące dookoła niego stadko „prawdziwych” androidów. Jego radosna postawa doprawiona odrobiną ciętego dowcipu i brytyjskiej flegmy sprawiły, że nie dało się go nie polubić i ostatecznie stał się jedynym powodem, dla którego chętnie śledziłem ciąg dalszy.
Lawinę mieszanych uczuć zawaliła mi na głowę konstrukcja świata przedstawionego, z którą bardzo długo nie mogłem się oswoić. Z jednej strony mamy niedaleką przyszłość pełną futurystycznych udogodnień (drukowanie przedmiotów codziennego użytku w domu za pomocą specjalnej maszyny, cybernetyczny wszczep asystenta pozwalający łączyć się z siecią, komunikować się na odległość czy sterować funkcjami domu), nasuwającą masę skojarzeń choćby z bogatszą częścią „Peryferala” Williama Gibsona, z drugiej cała idea Vivo powoduje dziwaczny dysonans, kiedy wśród świata przyszłości pojawiają się z nagła smoki, przerośnięte robale, samoświadome środki lokomocji o dziwacznych imionach czy dawno zmarli piosenkarze. Jedna z bohaterek, Liza Trommer, cierpi na interesujące zaburzenie, za sprawą którego ma trudność z odróżnieniem świata realnego od Vivo – Istvanowi Vizvaremu udało się z powodzeniem zarazić nim również czytelnika, który, zanim przyswoi świat przedstawiony w takiej postaci, co i rusz zadaje sobie pytanie, czy to, co przeczytał, dzieje się w utworze naprawdę, czy w jednym z wirtualnych realiów – czy świat, w którym żyją bohaterowie, gdzie nad Londynem wisi dusza smoka, a ulicami spaceruje stukilkuletni John Lennon jest naszym światem, czy po prostu kolejnym Vivo, w którym wszyscy siedzą, a nie mają o tym pojęcia? Jednocześnie pomysł, choć ciekawy, wydał mi się tutaj rozwinięty w sposób wybiórczy, miejscami frustrująco niedomknięty (na przykład: skoro my możemy wcielać się w mieszkańców Vivo, dlaczego nie zachodzi relacja odwrotna? Skoro możemy tworzyć światy na życzenie, czemu nie rozwiązać wszystkich problemów fabuły „z poziomu administratora”, po prostu stwarzając w Vivo poszukiwane przez nas przedmioty?).
Styl Vizvarego utrzymuje się nadal na wysokim poziomie – jest lekki, przyjemny w odbiorze, miejscami dowcipny (oszczędnie – w czasie lektury można się czasem uśmiechnąć, jednak bez przesady, a humor to akurat rzecz, z którą łatwo przesadzić) i, co najważniejsze, nie stanowi przeszkody w obcowaniu z utworem. Sprawia, że chętnie poczytałbym coś tego autora, ale w mniej udziwnionym stylu, bardziej przyziemnego tematycznie. Jedyne miejsce, w którym mi zazgrzytało, to scena zbliżenia między niechętną bohaterką i nazbyt chętnym bohaterem – opis jest niepotrzebnie anatomiczny i budzi szczere obrzydzenie. Prawdopodobnie był to celowy zabieg, ale, mimo wszystko, można było go sobie darować. To żadna przyjemność – czytać takie rzeczy, a i do całości nie za bardzo one pasują. Za to autorskie tłumaczenia tekstów piosenek na rodzimy wypadły wprost kapitalnie, zachowano klimat angielskiego oryginału i fajnie wpleciono je w rozwój wydarzeń.
„Vivo” nie jest złą książką, ale biorąc się za lekturę, trzeba być świadomym kilku rzeczy: zanim się z nią zacznie obcować, trzeba przygotować się psychicznie na nietypowy świat przedstawiony, absolutnie porzucić wszelkie skojarzenia z podobnymi tematycznie tekstami (jak choćby ten nieszczęsny „Peryferal”, z którym znajomość sprawiła mi tu wiele trudu) i akceptować wydarzenia takimi, jakimi są, a nade wszystko – nie sugerować się tekstem z okładki. Mamy tu do czynienia z powieścią przygodową, niecodziennią, awangardową, mogącą skłaniać do ciekawych przemyśleń, jasne – ale to ostatnie zdecydowanie nie powinno być powodem, dla którego sięga się po najnowszą powieść Istvana Vizvarego. Bierzcie, czytajcie, bawcie się dobrze – a poszukiwania odpowiedzi na pytania o życiu, śmierci i naturze rzeczywistości zostawcie na inne okazje.