Recenzje książek fantastycznych
Marcin Guzek - „Szare Płaszcze: Komandoria 54”
Wydawnictwo: Genius Creations
Liczba stron: 490
Cena okładkowa: 39,99 zł
W rodzimej fantastyce dzieją się ostatnimi czasy rzeczy przeróżne. Mieliśmy więc fantasy słowiańskie, próby pożenienia folkloru z powieścią science fiction, była nawet iście narkotyczna wizja przyszłej niepodległej Polski, obleganej ze wszystkich stron przez... orków. Od coraz bardziej nietuzinkowych pomysłów dobrze od czasu do czasu odpocząć przy czymś nieco bardziej tradycyjnym. Tu na ratunek przychodzi Marcin Guzek ze swoją debiutancką powieścią: „Szare Płaszcze: Komandoria 54”.
Tłem wydarzeń są rubieże chylącego się ku upadkowi imperium. Z dala od cywilizacji, osadnicy zamieszkujący wsie na skraju wielkiej puszczy, za którą ciągną się niezbadane tereny, w walce z bezprawiem mogą liczyć tylko i wyłącznie na Szarą Straż. Tytułowa komandoria to właśnie posterunek Zakonu w tym zapomnianym przez Deusa miejscu – tu, pod dowództwem starego Olafa, zmęczonego życiem i służbą ochlapusa, znajduje się ledwie kilku świeżych rekrutów. Jest to jednak barwna gromadka: uciekający przed wyrokiem bard, harda najemniczka, grabieżca z odległej północy, niedoszły mnich czy syn arystokratycznego rodu z odległej stolicy to tylko kilkoro spośród śmiałków, którzy jeszcze się nie spodziewają, że dostali najgorszą robotę na świecie. Oprócz utrzymywania porządku przyjdzie im rozwiązywać spory, walczyć z nieczystymi siłami nadprzyrodzonymi oraz samotnie opierać się barbarzyńskim hordom, chcącym uszczknąć dla siebie kawał padliny, jaką jest cesarstwo...
Pierwszym, co zwraca uwagę, jest kreacja świata przedstawionego. Mamy tu do czynienia z niemal klasycznym dark fantasy – element magiczny jest tu może z pozoru nikły, ale znaczący i niemal zawsze wiąże się z siłami ciemności, ludzie są podli i egoistyczni, a życie na rubieży krótkie i brutalne. Tu i ówdzie znajdujemy elementy w jakiś sposób rozpoznawalne, znajome, po prostu swojskie – barbarzyńcy modlący się do Peruna, podczas gdy Szarzy Strażnicy wzywają na pomoc Deusa, stojące w opozycji lokalny kościółek i chatka wiedzącej... Mamy więc mocny standard i niewiele zaskoczeń – ale „Komandoria 54” odkrywa ten standard na nowo, ukazując go w zaskakująco świeży, intrygujący sposób. Ciężko powiedzieć, co to takiego, ale wizja ta ma w sobie coś, co sprawia, że obyty z tym gatunkiem fantastyki czytelnik poczuje się tutaj jak w domu, nie uzna jednak utworu za coś wtórnego.
Podobnie ma się sprawa z bohaterami – mnich, cyrkówka, szlachcic, jeden czy dwóch rębajłów, bard, przybysz z północy – nad każdym z nich można po prostu otworzyć podręcznik do „Warhammera” i wyłowić pasującą do niego profesję. A jednak autorowi ponownie udaje się tchnąć nowe życie w wyświechtane, mocno wyeksploatowane motywy i nadać tym z pozoru typowym herosom własne osobowości. Wiele z nich rodzi się poprzez konflikt – a konfliktów w drużynie nie brakuje: od typowych przechwałek, kto jest większym twardzielem, poprzez spór o funkcję dowódcy rekrutów, a nawet o względy kobiety. W efekcie udało się niewielkim wysiłkiem uzyskać bohaterów, którzy zapadają w pamięć – tym lepiej, bo...
Jedną z najfajniejszych cech tej książki jest dla mnie to, jak niewiele litości ma dla swoich bohaterów. Nie chodzi tutaj o urządzanie plebiscytu na „Najbardziej Krwawą i Żałosną Śmierć Protagonisty 2017” i rozdania Złotych Zniczy czy czegoś podobnego – a o jedno fundamentalne założenie, jakie autor poczynił, siadając do pisania. A mianowicie: każdy może umrzeć. Zwykła wiejska potańcówka może nagle zmienić się w walkę na śmierć i życie, w której rosły jak dąb strażnik zostanie po prostu zadźgany przez podpitego chłopa. Jednocześnie nie widać, aby było to w jakikolwiek sposób wymuszone – płynne przejścia między życiem a śmiercią, bez rozckliwiania się nad kruchością tego pierwszego i nieuchronnością tego drugiego. Ot, nagle urwany życiorys... i tyle. Tym bardziej szokujący, bo przecież tak dobrze się zapowiadał. Pod tymi względami „Komandoria” bardzo mocno przypomina dwóch klasyków gatunku: Glena Cooka i jego „Czarną Kompanię” (tę wczesną, kiedy faktycznie była o najemnikach) oraz „Pieśń Lodu i Ognia” George'a R. R. Martina, przy czym tutaj kładzenie się bohaterów do smętnych, samotnych mogił wychodzi ciut bardziej naturalnie – śmierć bohatera nie jest punktem kulminacyjnym rozdziału, wręcz przeciwnie!
Całość, jak na dobre dark fantasy przystało, nacechowana jest specyficznym humorem – też raczej po „ciemnej” stronie. Autorowi udało się jednak nie przesadzić, nie popaść w parodię, ogranicza się bowiem niemal wyłącznie do świetnych, wyrazistych dialogów. Praktycznie nie występuje tu komizm sytuacyjny – w końcu sytuacja, w jakiej znajduje się komandoria na końcu świata, nikogo nie zachęca do śmiechu. Klimat jest więc jednolity, a rozładowujący napięcie humor dawkowany zadowalająco oszczędnie.
Jedyne, czego mógłbym się tutaj przyczepić, to moment zahamowania akcji, jaki następuje mniej-więcej w 2/3 objętości utworu. Miałem wtedy wrażenie, że większość bohaterów przestała przejmować się służbą, zamiast tego skupiając wyłącznie na umizgach. Ten impas, na szczęście, nie trwa wiecznie i prędko zostaje przerwany przez zadowalającą dozę akcji, był to jednak moment (ponownie – na szczęście jedyny w utworze), kiedy straciłem na chwilę wątek i przypomniałem sobie, że czytam powieść fantasy.
Podsumowując: „Szare Płaszcze: Komandoria 54” to kawał dobrego dark fantasy w starym, klasycznym stylu – co wcale nie znaczy, że wtórnego i nudnego. Przeciwnie! To nieoczekiwany powiew świeżości w obrębie gatunku, w którym, wydawałoby się, powiedziano już wszystko – nic nowego, nic odkrywczego, ale świetnie napisane i zajmujące. Z tych powodów debiut Marcina Guzka mogę tylko i wyłącznie szczerze polecić.