Recenzje książek fantastycznych
Robert J. Szmidt - „Na krawędzi zagłady”
Wydawnictwo: Rebis
Liczba stron: 368
Cena okładkowa: 34,90 zł
Polska fantastyka ma to do siebie, że niewiele z niej, a zwłaszcza z tej pisanej współcześnie, wychodzi poza granice kraju i zostaje wydane w obcych językach. Jeszcze mniejszą liczbą autorów tłumaczonych na angielski może się pochwalić rodzime science fiction. O sporym sukcesie mówi się więc w odniesieniu do powieści Roberta Szmidta „Łatwo być bogiem”, pierwszego tomu cyklu „Pola dawno zapomnianych bitew”, który w Stanach Zjednoczonych dorobił się niejakiej renomy: polecały go takie sławy jak Nancy Kress czy Jack Campbell. W dzisiejszym tekście mam przyjemność przedstawić tom trzeci (a może nawet i czwarty, licząc dodatek w postaci „Toy Land”), „Na krawędzi zagłady”.
Kolonie w systemie Ulietta były doskonale przygotowane na atak Obcych… Przynajmniej w większości. Załogi robotnicze wraz z rodzinami zeszły głęboko do podziemi, urządzenia, poza kilkoma ściśle zaplanowanymi wyjątkami, wygaszono, po czym nastał czas gorączkowego wyczekiwania na ewakuację. Sprawę komplikują jednak dwie rzeczy. Pierwsza to natura ataku, która znana jest tylko nielicznym. Większość mieszkańców planety (jak również Ziemian w ogóle) nie ma pojęcia nie tylko o tym, że jakakolwiek rasa poza ludzką w Kosmosie bytuje – jak również o jej daleko posuniętej agresji. Drugą zaś jest to, że ratunek najprawdopodobniej nie nadejdzie… Bo ewakuacja garstki ludzi z zagrożonego obszaru równa się niemal pewnym stratom, a na to admiralicja i rząd pozwolić sobie nie mogą. Jest jednak ktoś, kto nie zapomniał o uwięzionych w oblężonej kolonii ludziach – kapitan Święcki, człowiek znany już z ryzykownych, acz zakończonych powodzeniem misji. Wierny danemu słowu próbuje przeforsować swój plan ewakuacyjny, ścierając się z zimną, bezduszną biurokracją. Znajdują się też jednostki, które spróbują mu pomóc – ale ich motywy będą zgoła inne od czystej dobrej woli kapitana.
Ludzkość etap ekspansji w kosmos ma już dawno za sobą – obecnie kolonie na wielu planetach, w znacznej mierze wydobywcze, zarządzane są przez kilka wielkich korporacji. Czy dziwnym jest, że nawiązano w końcu kontakt z obcą rasą, na dodatek o wiele wyżej rozwiniętą niż my? Rasa ma’lahn pozostaje jednak w znacznej mierze tajemnicą nawet dla tych, którzy mieli z nią jakiś kontakt. Posiada niesamowitą technologię, ale też i silny imperatyw na stopniowe przejmowanie kolejnych planet zagospodarowanych przez ludzi. Dlaczego to robią, co nimi kieruje, a wreszcie: skąd całe to okrucieństwo? Opis postępowania obcych jest bowiem bardzo charakterystyczny i stanowi jeden z najmocniejszych punktów książki (jak i całej serii): statki wykrywają przejawy użycia elektroniki, wedle których się kierują, by dokonać natychmiastowego zniszczenia. W „Na krawędzi zagłady” widać, jak ludzkość radzi sobie w tak trudnej sytuacji: zaatakowana planeta wygasza wszystkie systemy i czeka, aż obcy odlecą. Skąd wiadomo, że odlecieli? Co jakiś czas odpalane jest – w sposób zaplanowany, automatyczny – któreś z urządzeń wydobywczych. Jeśli nie będzie reakcji - to znaczy, że zagrożenie minęło. Wiele planet posiada kolonie-atrapy, tylko przypominające prawdziwe, które mają odwracać uwagę i opóźniać atak na rejony zamieszkane.
Wątek starć korporacji z rządem rozwija się tu do skrajnych wręcz rozmiarów. Każde ze stronnictw ma wyraźnie inne motywy i cele, a w tym wszystkim gubi się gdzieś dobro ludzi masowo ginących w kolejnych atakach, o których właściwie niczego nie wiedzą. Obcy to tajemnica – nawet czekający pod powierzchnią jednej z planet systemu Ulietta przekonani są, że ich sytuacja spowodowana jest… grożącym wybuchem supernowej i promieniowaniem. Widać wyraźnie, że konspiracja ma się ku końcowi, wielka prawda już za chwilę wyjdzie na światło dzienne, z hukiem pogrążając niektórych, innym dając okazję do wybicia się. Zagłada nadchodzi wielkimi krokami, Obcy zagrażają już wszystkim, są coraz bliżej – a wśród ludzi nadal są jednostki, które w tym wszystkim widzą tylko kolejne polityczne gierki.
Nie da się nie lubić Szmidta – nie tylko za tę książkę, ten cykl, ale w ogóle za styl pisania i ciekawą kreację postaci. Zwraca tu uwagę niejednoznaczność moralna większości z nich – może poza Święckim, jako że on sprawia wrażenie raczej kogoś wyjętego niemal z innej epoki, wzór do naśladowania niekoniecznie doceniany przez sobie podobnych. Wielokrotnie oskarża się go o podejmowanie zbędnego ryzyka i błędy przeszłości – ale tu znowu wchodzi owa niejednoznaczność, która każe czytelnikowi nie wierzyć we wszystko, co przeczyta o bohaterze w wypowiedziach innych postaci. Do serca szczególnie przypadła mi jednak Ninadine, kobieta ambitna, która wiele osiągnęła własną ciężką pracą – a teraz została wrzucona w nieprzyjazne środowisko ewakuowanej załogi kolonii, w której jest osobą o najwyższej randze. To do niej będzie więc należało zarządzanie grupą (przy wydajnym wsparciu jednego z techników). Gorszą informację stanowi fakt, że jest ona najprawdopodobniej jedyną osobą w kolonii, która zna prawdziwą naturę ewakuacji.
Czy książka ma jakieś minusy? Jeden - jest to też swoista druga strona medalu, będącego całością stylu autora. Postacie nakreślone zostały w sposób bardzo konsekwentny, w opisach znajdziemy wiele elementów mówiących o danym bohaterze w sposób przemawiający do sfery emocjonalnej, co sprawia, że nie posiadają niemal żadnych słabych punktów, do których można by się przyczepić. W tym emocjonalnym potoku wrażeń zdarza się jednak autorowi przesadzić, a mówię tu już nie o samych postaciach, a o okolicznościach, jakie towarzyszą części wydarzeń. Wśród ginących w atakowanych koloniach ludzi niejednokrotnie rozgrywają się dramatyczne sceny, ale ta nutka dramatyzmu bywa pociągnięta odrobinę za daleko – a więc nie dość, że uwięzieni w zalanym kompleksie ludzie tracą ostatnią nadzieję na ratunek, obserwując przez grubą szybę gasnące światło sondy („drony” – trudno mi jest przyzwyczaić się do żeńskiej formy tego słowa), to jeszcze przebywają tam oni z szesnaściorgiem dzieci. Podobnie, aż do przesady dramatycznie, prezentowane są inne sceny - zwłaszcza te, w których zginąć ma któryś z bohaterów.
„Na krawędzi zagłady” to książka będąca godną kontynuacją świetnej serii. Z całą pewnością zasługuje ona na swoje pochlebne opinie, jak również na to, by reprezentować rodzimą fantastykę na rynkach zagranicznych. Przede wszystkim jednak pozycja ta to po prostu kawał dobrej lektury, wciągającej, angażującej wyobraźnię i emocje, pełnej niespodzianek dla każdego wielbiciela nawiązań do popkultury. Polecam całość cyklu, a sama czekam niecierpliwie na kolejny tom.