Recenzje książek fantastycznych
Tullio Avoledo - „Korzenie Niebios”
Autor: Tullio Avoledo
Wydawnictwo: Insignis
Liczba stron: 608
Cena okładkowa: 39,99 zł
W ostatniej recenzji książki osadzonej w świecie uniwersum Metro 2033 wspomniałem o mnogości gatunków literackich i imponującej rozpiętości tematów oferowanych przez tę serię. Mimo to, kolejnej powieści z serii, z akcją umiejscowioną we Włoszech, a dokładniej, w ruinach Rzymu, a później w drodze do Wenecji, udało się mnie zaskoczyć. Motywem przewodnim jest bowiem wiara. Nie tylko w boga chrześcijańskiego, ale także innych, w tym zupełnie zapomnianych. 20 lat po nuklearnej zagładzie, wyjdą oni ze swoich kryjówek, by opanować umysły śmiertelników i sprawić, żeby ci znów uwierzyli.
Głównym bohaterem jest ojciec John Daniels, będący jednocześnie przedstawicielem Kongregacji Nauki Wiary, znanej wcześniej jako Święta Inkwizycja. Dostaje on niezwykle ważną misję od kardynała Albaniego. Musi udać się do Wenecji i odszukać kardynała patriarchę, który rzekomo przetrwał katastrofę. Tylko on może objąć urząd papieża, co byłoby silną kartą przetargową dla słabnącej władzy Kościoła Katolickiego w podziemiach Watykanu i pozwoliłoby od nowa rozpalić płomień wiary w mieszkańcach. Oficjalnie treścią zadania jest zniszczenie ogniska herezji i właśnie dlatego zostaje tam wysłany ojciec Daniels wraz z drużyną doświadczonej w bojach Gwardii Watykańskiej.
Brzmi to niezbyt zachęcająco? Już pierwsze kilkadziesiąt stron trąci totalnym brakiem logiki, a fabuła jest szyta tak grubymi nićmi, że cała misja i otoczka w postaci życia w katakumbach brzmią wręcz absurdalnie głupio i nienaturalnie. Dla przykładu: Społeczeństwem rządzą dwie grupy. Mafijne rodziny zgarniające większość bogactw, żyjące w bogatszej części krypt i rządzące twardą ręką oraz wspólnota kościoła, nie mająca nic poza Gwardią Watykańską, która pracuje także dla rodzin, a jednak wciąż kościelni opływają w bogactwa, nie robiąc dla wspólnoty absolutnie nic. Oczywiście układ jest nieco bardziej skomplikowany i wyjaśnienie go, zajęłoby spory akapit, jednak wcale nie nadałoby mu prawdopodobieństwa, a wręcz obnażyłoby niemożliwość funkcjonowania podobnej struktury. Na domiar złego, około połowy książki zajmują rozważania ojca Danielsa nad sensem wiary oraz jego rosnącymi wątpliwościami, co nie przeszkadza mu przymykać oczu na zjawiska i zachowania, które powinien otwarcie tępić. Przez kolejne strony brnie się ciężko i nie pomaga w tym bardzo mała czcionka - przy jednoczesnej opasłości tego tomu przygód postapokaliptycznej społeczności.
Czytając „Korzenie niebios”, niejednokrotnie gubiłem się w akcji i zapominałem o tym, co właściwie dzieje się wokół i gdzie są bohaterowie powieści. A to wszystko przez wspomniane rozważania i dyskusje teologiczne, które ciągną się niemiłosiernie przez wiele kolejnych stron. Dodatkowo książka opiewa w błędy logiczne i czytając ją, zacząłem podejrzewać, że i sam autor miał momenty, w których gubił się w tym co sam napisał. Tekst jest też bardzo nierówny. Tak, jakby Tulio Avoledo przelewał na kolejne kartki swoje aktualne nastroje, co powoduje duże zaburzenia klimatu budowanego przez powieść. Nagłe, nie mające podstaw zrywy, bezpodstawne roztkliwianie się nad czyimś losem, by za chwilę zignorować śmierć przyjaciół i przejść nad tym niemal obojętnie to dopiero początek. Wszyscy bohaterowie wykazują podobny brak stabilności i nie byłoby w tym może nic złego, gdyby nie wcześniejsza kreacja części z nich na bezdusznych i nieczułych rębajłów, którzy ni z tego ni z owego wszyscy naraz się poddają i płaczą, by za chwilę, bez żadnego wyjaśnienia, znów przemienić się w killerów bez serca i zapomnieć, że jeszcze przed chwilą chcieli porzucić całą misję.
Istniało też kilka wątków pobocznych, które były ucinane bardzo szybko i wydawałoby się, że nie mają prawa już wrócić i przepadły wraz z przedmiotami silnie z nimi powiązanymi, żeby nagle pojawić się znów i wywrzeć silny wpływ na bieg wydarzeń. Problem w tym, że wspomniany przedmiot został utracony dużo wcześniej i „znaleziono” go również bez wyjaśnienia, a całość była tak przedstawiona, jakby wcale się nie zgubił.
Zupełnie nie potrafiłem się wczuć w głównego bohatera. Jego postępowanie, przemyślenia czy przekładanie tych drugich na zupełnie odwrotne czyny, sprawiało, że już sam nie wiedziałem czy to na pewno jego myśli, czy też może autor chciał coś przedstawić czytelnikowi. Apogeum tego zjawiska zostało osiągnięte pod koniec książki, kiedy wbrew wszelkiej logice i wszystkiemu co zostało dotąd napisane, nasz ojciec doznał pełnego nawrócenia i płomyk jego wiary został rozniecony na nowo…
„Korzenie niebios” zmęczyły mnie. To opasłe tomisko, w którym akcji jest tyle, że zanim się człowiek obudzi po usypiających filozoficznych rozważaniach autora, to te zdążą wrócić. Wycieczka do postapokaliptycznych Włoch okazała się dla mnie nudna i niezbyt ciekawa.