Marta Krajewska - „Idź i czekaj mrozów”

Wydawnictwo: Genius Creations
Liczba stron: 520
Cena okładkowa: 39,99 zł

Słowiańskie motywy w fantastyce nie są czymś, z czego korzysta się rzadko, jednak biorąc pod uwagę książki obecnie uważane za klasykę nie znajdziemy wielu tytułów, które wiązałyby się z tą tematyką bardziej niż pobieżnie. Nie sposób nie docenić tu polskich pisarzy, którym słowiańszczyzna jest w kilku przypadkach szczególnie bliska, a zwłaszcza jej mroczniejsza część. Z całą pewnością jednak w temacie słowiańskich inspiracji nie zostało jeszcze powiedziane ostatnie słowo. Na wiosnę zwłaszcza wzrasta tęsknota za czymś tak kojarzącym się z rodzimą ziemią, tym milej więc było mi przeczytać „Idź i czekaj mrozów”, debiutancką powieść Marty Krajewskiej, która ukazała się pod koniec marca.

Venda jest przybraną córką Opiekuna – człowieka, który z własnej woli podjął się obrony wioski przed wszelkiego rodzaju złem. Jako jego podopieczna uczy się wielu rzeczy, a widzi jeszcze więcej, trudno więc się dziwić, że zachowuje dość zdystansowany stosunek do ludzi. Jednak gdy Opiekun znika, trapiony wcześniej przez dziwne objawy niezidentyfikowanej przypadłości, a podobne symptomy zaczynają dręczyć innego mieszkańca wioski, orientuje się, że teraz ona musi przejąć odpowiedzialność swojego protektora i znaleźć odpowiedź na pytanie, co też dręczy osadę. Sprawę komplikuje powrót kilku znaczących, ale nie do końca mile widzianych osób…

Początkowo można pomyśleć, że „Idź i czekaj mrozów” pisane jest raczej dla młodszej grupy czytelników, nie jest to jednak do końca prawda. Fabuła, pomimo tego, że jest lekka i wciągająca, z wyraźnie kobiecymi motywami, miewa też momenty mroczne i ponure, brutalne, a także dość dobrze rozbudowany i konsekwentnie prowadzony wątek erotyczny, bardzo dobrze więc powinny sobie z tą pozycją poradzić przedstawicielki płci pięknej, zwłaszcza te lubiące historie z romansem w tle. Nie znaczy to jednak, że książka Krajewskiej to tylko słodka powiastka o pierwszych miłościach wiejskiej dzieweczki, nic z tych rzeczy.

Przede wszystkim, Venda jest postacią dość skomplikowaną i nie tak łatwą w odbiorze, jakby się mogło wydawać. Jest młoda, wyraźnie jeszcze trochę niezdecydowana co do tego, co chce w życiu robić i jak, jednak bardzo dobrze zdająca sobie sprawę z tego, czego robić nie chce. A nie chce być Opiekunką. W przeciwieństwie do chronionych przez jej ojczyma mieszkańców sioła widziała nie raz, co im zagraża. Trudno się dziwić, że poproszona przez członków miejscowej rady o zajęcie tego stanowiska stanowczo się przed nim wzbrania. Tu mamy pierwszy poważny konflikt wewnętrzny młodej bohaterki – świadomość faktu, że tylko ona jedna jest w stanie, za pomocą posiadanej wiedzy, swoją wieś obronić, przy jednoczesnym gorącym pragnieniu posiadania normalnego, spokojnego życia bez ciągłego ryzyka. Z charakteru jest trudna i jako taką odbierają ją jej ziomkowie. Irytować może jej niestabilność w kwestii uczuć i swoista kapryśność, która, będąc „typowo kobiecą” aż do przesady, wyjątkowo mnie, jako czytelnika, drażniła - tym bardziej, że charakter jej wybranków też w niczym nie pomagał. Z drugiej strony, Vendzie nie brakuje inteligencji i bystrości, co w połączeniu z realizmem i ciętym humorem robi ostateczne wrażenie bardzo dobrze skonstruowanej głównej bohaterki, z którą można się identyfikować i kibicować jej.

Aspektem najbardziej paranormalnym jest DaWern, stworzenie pokrewne wilkołakom, z rasy zwanej Wilkarami. Jako mężczyzna idealnie wpasowuje się w schemat Złego Chłopca O Dobrym Sercu. Momentami aż za bardzo, co bawić może kogoś, kto, tak jak ja, zaczytuje się czasami w książkach dla pań, tych z różowymi okładkami. Na szczęście, jak wspomniałam, na romansach się nie kończy, a dawno zaginione plemię Wilkarów z Wilczą Doliną wiąże przepowiednia, której nasza słodka zielarka wydaje się być częścią.

Gdyby fabułę książki pozostawić jednak tylko tym dwóm postaciom, byłoby trochę nudno i zdecydowanie zbyt prosto. Słowiański smak pochodzi głównie od postaci pobocznych: miejscowej czarownicy, wędrownej minstrelki, małej wieszczki, ożenionej podczas kupalnocki pary młodych, którzy tak właściwie być razem bardzo by nie chcieli, każde z dobrze opisanych powodów, i wielu innych… Ich wątki przeplatają się z motywem przewodnim prowadząc do rychłego złączenia się w całość. Początkowo taki zabieg powoduje wrażenie lekkiego chaosu, ponieważ, przykładowo, rozpoczęty dość szybko wątek Atry i jej męża z przypadku kontynuowany jest dopiero po dłuższym czasie, kiedy już prawie z żalem porzuca się nadzieję na to, że miał w ogóle jakiekolwiek znaczenie. A miał. Spore. Z drugiej strony, minstrelka Stalka i jej wierny wojownik stanowią dysonans w zamkniętej, hermetycznej społeczności doliny. Zjawisko to, zamierzone zapewne, sprawia, że czytelnik orientuje się nagle, że poza miejscem akcji jest jeszcze reszta świata, w której nastąpił pewien postęp, zwłaszcza w kwestii obyczajowości, nie wiem jednak, czy byłam zadowolona z takiego uświadomienia. Opisy Wilczej Doliny pozwalają łatwo zżyć się z jej mieszkańcami.

Jedno z całą pewnością można powiedzieć o „Idź i czekaj mrozów”: czyta się je świetnie, lekko i przyjemnie. Blaski cienie małej społeczności opartej w całości na strachu przez wieloma mniejszymi lub większymi bogami, nawiedzanej przez sporą gromadę potworów i demonów, ale mimo wszystko żyjącej pełnią napędzanego przez naturę życia mają swój urok. A tej przyjemności dostajemy aż 520 stron, ale to przecież jeszcze nie koniec historii, nie wszystko zostało wyjaśnione a pora część wątków prosi się o ciąg dalszy. Od siebie powiem jeszcze, że polecam, bo książka ta warta jest każdej minuty spędzonej przy niej i że proszę wszystkich bogów słowiańskich – i autorkę – o więcej!

Tagged Under