leszek bigos

Leszek Bigos

Rok urodzenia: 1982
Miasto pochodzenia: Sanok
Rok pierwszej wydanej książki: 2021
Fanpage: Leszek Bigos

 

 

 

Leszek Bigos – pisarz, muzyk, self publisher, czyli człowiek orkiestra. Z Leszkiem rozmawiamy o jego twórczości, bliższych i dalszych planach wydawniczych, a także o blaskach i cieniach bycia samowydawcą. Serdecznie zapraszam.

Wywiad

Vivianne: Cześć Leszku, jest mi niezmiernie miło, że zgodziłeś się na wywiad. Zapewne już nie raz odpowiadałeś na to pytanie, ale – dla tych którzy jeszcze Cię nie znają i nie wiedzą – powiedz, dlaczego określiłeś się mianem „Wkurzony Pisarz”?

Leszek Bigos: Cześć Vivianne, witam wszystkich czytelników! Dzięki za zaproszenie (uśmiech).

Najpierw byłem wkurzony na realia rynku wydawniczego, które wepchnęły mnie w ramiona self-publishingu. Zacząłem pisać o tym blog w 2016 roku i tak go nazwałem. Potem popatrzyłem szerzej i stwierdziłem, że cała moja twórczość jest relatywnie mroczna i hardkorowa, a inspiracje – z reguły – czerpię z negatywnych emocji. Czemu więc z tego wkurzenia nie zrobić marki i znaku rozpoznawczego?

V: Twoje korzenie pisarskie sięgają lat 2013–2015, debiutowałeś opowiadaniami w klimatach cyberpunkowych. „Implant” został opublikowany w czasopiśmie „Fantastyka. Wydanie Specjalne” (1/2015). Kiedy natomiast narodził się pomysł na napisanie czegoś większego? Był to zamysł, który dojrzewał w Twojej głowie od dłuższego czasu, czy może obudziłeś się pewnego dnia rano i stwierdziłeś, że napiszesz sobie książkę?

LB: Pisanie opowiadań miało mi pomóc znaleźć pracę jako scenarzysta w branży gier, traktowałem je wyłącznie jako potencjalne „punkty do CV”. Kiedy jednak kolejne teksty zyskiwały aprobatę recenzentów i ukazywały się w zinach, przyszło mi do głowy, że coś mi jednak wychodzi, więc może warto iść w tę stronę? Zwłaszcza, że rozleciał się mój zespół metalowy i ogólnie traciłem zajawkę do tworzenia muzyki, której poświęciłem wiele lat.

Sama decyzja przyszła po tym, jak opowiadanie „Ecce homo” dostało nominację do nagrody Zajdla. Stwierdziłem, że czas wyjść z „brodzika” i wziąć się za długie formy.

V: Jesteś tak zwanym self-publisherem, czyli osobą, która jest zarazem pisarzem, jak i wydawcą. Co za tym idzie, cały proces twórczy spoczywa na Twoich barkach. Sam musisz zadbać o znalezienie odpowiednich osób, które zajmą się redakcją i korektą, szatą graficzną, drukiem. Można by pomyśleć, że w obecnych czasach, gdzie wszelkie niezbędne informacje znajdują się na wyciągnięcie ręki – w internecie – powinno być to proste. Z drugiej strony ich ilość sprawia, że konieczny jest porządny research, co równa się z konieczności poświęcenia temu całej masy czasu. Z Twojego punktu widzenia, i zdobytego już doświadczenia, można łatwo wydać książkę Czy jednak trochę przez te kłody rzucane pod nogi trzeba poskakać?

LB: W każdej branży trzeba poświęcić czas na naukę, ale jeżeli jest ochota i entuzjazm, to nawet nie zastanawiasz się, czy coś jest łatwe czy trudne. Po prostu robisz, co trzeba bez kwękania. Jeżeli ktoś uważa pozapisarskie obowiązki za dopust Boży, to niech idzie do klasycznego wydawcy, inaczej stanie się ofiarą vanity publishingu.

V: Rozważałeś kiedykolwiek możliwość współpracy z wydawnictwem, czy od początku Twoim postanowieniem było zostać samowydawcą?

LB: Nadal rozważam. Nie prowadzę jakiejś krucjaty przeciw klasycznej ścieżce wydawniczej. Decyzja o zostaniu „selfem” była czysto pragmatyczna – po prostu wiedziałem, że w ten sposób szybciej zacznę zarabiać. Natomiast za docelową ścieżkę kariery uważam model hybrydowy, w którym równolegle będę wydawał książki samodzielnie i tradycyjnie. Do tego trzeba jednak mieć już spory dorobek, relatywnie dużą rozpoznawalność i na tyle wysoką, i systematyczną produktywność, by nasycić obie bestie. Wtedy będę miał argumenty, by wyjść z propozycją do dużych wydawców, którzy będą w stanie zapewnić mi miejsce na półkach w znaczących sieciach księgarskich. Ich zasięgi z kolei będą nakręcać sprzedaż katalogu „selfowego”. Ale to pieśń przyszłości, i to dość odległej.

V: Będąc samowydawcą jesteś niejako skazany na autoreklamę. Dużo jeździsz po całej Polsce, można Cię spotkać na wielu eventach, konwentach, targach. Jest to czas, który w całości przeznaczasz na promocję swojej twórczości – cenny czas, który równie dobrze mógłbyś przeznaczyć na dalsze pisanie, odpoczynek lub cokolwiek innego. Jak udaje Ci się odnaleźć w tym wszystkim równowagę? Czy istnieje jakiś złoty środek, dzięki któremu udaje się pogodzić życie prywatne z pisarskim?

LB: Nie ma żadnej równowagi! (śmiech) Jak to rapował Kękę? „Trzeba dzisiaj nie mieć czasu, żeby jutro mieć czas”. W tej chwili, poza pisarstwem, praktycznie nie mam życia. Niestety, to jest czas grindu – trzeba cisnąć z tematem. Jeżdżę, gdzie się da i pojadę nawet do mysiej dziury, jeżeli jej mieszkańcy zechcą mnie przyjąć. Chcę pokazywać moje książki publiczności, dawać się poznać osobiście, no i zarabiać na chleb. Stawiam wszystko na karierę pisarza.

V: Jaki jest Twój sposób na książkę? Piszesz pod z góry założony scenariusz? Masz rozpisaną charakterystykę postaci, lokacje itd.? Czy po prostu korzystasz z pomysłów, które pojawiają Ci się w głowie na bieżąco?

LB: Próbowałem obu sposobów i pisanie na spontanie, bez planu, sprawia mi zdecydowanie więcej frajdy. Kiedy nie wiem, co ma się wydarzyć, kreatywna półkula może malować obrazy, których piękno zaskoczy nawet mnie. A pisanie według planu jawi mi się niczym kolorowanie wewnątrz linii albo połącz kropki. Poza tym – jaka jest przyjemność w pisaniu historii, którą już znam?

V: Jak dotąd ukazały się trzy Twoje książki: brutalny i trzymający w napięciu thriller „Kastrator”, niesamowicie wciągająca powieść dark fantasy „Smoczy szlak: wejście”, oraz całkowicie coś niespotykanego czyli poemat fantasy „Zjadacz skór” napisany dwunastozgłoskowcem. Który z tych tytułów był dla Ciebie największym wyzwaniem?

LB: Mogłoby się wydawać, że „Zjadacz skór”, ale przez lata tworzenia rapu miałem już na tyle ogarnięte rymowanie i rytmizowanie, że kiedy złapałem flow dwunastozgłoskowca, to szło mi w miarę gładko. Największym wyzwaniem z tej trójki był „Kastrator”– z uwagi na odpychający i bulwersujący temat pedofilii. Research był wstrząsającym przeżyciem, to zostanie ze mną już na zawsze. Musiałem się też naprawdę wczuwać, by wiarygodnie oddać sposób myślenia i motywacje postaci – zwłaszcza antagonisty, a nie umiem zachować dystansu emocjonalnego wobec swoich tekstów. Im dalej w las, tym pisanie zostawiało większe piętno na psychice. To zdecydowanie nie był przyjemny proces. Zaczynam rozumieć tych, którzy mówią, że sztuka jest cierpieniem.

V: Kiedy można spodziewać się kontynuacji „Smoczego szlaku” i na ile tomów masz zamiar rozłożyć przygody Yaspera?

LB: Jeżeli druga część nie wyjdzie w 2023 roku, to ludzie mnie ukamienują – to wystarczająca motywacja. Wszystko przez ten cliffhanger na końcu jedynki. Wiem – jestem sadystą (ironiczny śmiech). Cały cykl zamknie się w 5–6 tomach.

V: Przypuszczam, że pisanie dwunastozgłoskowca to wyższa szkoła jazdy, ale zapytać muszę: jak długo Zmiennokształtny będzie musiał czekać na ciąg dalszy jego historii?

LB: W 2022 roku napisałem poemat fantasy, a zaraz po nim stworzyłem płytę rapową „8-Bit Rap”, więc – na razie – mam serdecznie dosyć rymów (śmiech). Za ciąg dalszy poematu biorę się dopiero w 2024 roku.

V: Czy któryś z wykreowanych przez Ciebie bohaterów jest Twoim ulubionym, a może z którymś w jakiś szczególny sposób się utożsamiasz?

LB: Nie będę oryginalny – troll Ugi wymiata. Wygrywa każdą scenę i pisanie o nim to sama frajda. Zdradzę, że w drugiej części „Smoczego szlaku” będzie wątek miłosny z udziałem Ugiego.

V: Z pewnością czytasz recenzje swoich książek. Czy któraś z nich z jakiegoś względu zapadła Ci w pamięć? Jak bardzo ważna jest dla Ciebie opinia recenzentów oraz feedback, który otrzymujesz od czytelników?

LB: Tak długo pisałem do szuflady, że nadal jestem mega głodny feedbacku i OCZYWIŚCIE, że czytam recenzje. Bardziej jednak zapadają mi w pamięć wiadomości, które dostaję w mediach społecznościowych i bezpośrednie rozmowy z czytelnikami. Jestem jeszcze na tyle mało znany i niezawalony korespondencją, że mogę sobie spokojnie pogadać z ludźmi.

Zwłaszcza wiadomości po lekturze „Kastratora”… Kilka razy napisali do mnie rodzice molestowanych dzieci. Konsensus jest taki, że „Kastrator” – owszem, wali w ryj – ale ma walić, by pokazywać bestialstwo takie, jakim jest – bez zawoalowania. Książka jest bardzo mocna, ale okazuje się, że była potrzebna. Przynosi ludziom katharsis w momentach bezsilności, uwięzienia w pułapce małomiasteczkowego ostracyzmu czy bezdusznego systemu sądowniczego.

V: Czy w bliższej lub dalszej przyszłości rozważasz wydanie książek w formie e-booków lub audiobooków?

LB: Oczywiście. E-booki ukażą się w systemach abonamentowych, raczej nie w bezpośredniej sprzedaży. A na audiobooki, mówiąc brutalnie, muszę jeszcze zarobić (śmiech).

V: Nie jest chyba jakąś wielką tajemnicą, że obecnie pracujesz nad nową książką. Opowiedz proszę o czym będzie „Salon gier”? Do jakiej grupy czytelników kierujesz ten tytuł oraz kiedy możemy spodziewać się premiery?

LB: „Salon gier” to młodzieżowe urban fantasy w konwencji isekai. Akcja dzieje się na początku lat 90. Ekipa małolatów odkrywa nawiedzony salon gier, w którym zostają… wessani do automatu! Tajemnicza zjawa przerzuca ich z gry do gry, więc muszą jakoś przetrwać i wydostać się z tego ambarasu.

Po nagraniu „8-Bit Rapu” było mi mało, nie chciałem opuszczać klimatu retro. A że wychowałem się na automatach, to pomysł sam się pojawił. Do tego książka wpisuje się idealnie w potrzeby wydawnicze, bo brakuje mi czegoś, co mógłbym zaproponować młodzieży. „Salon gier” będzie krótki, przyjemny, zarówno na kieszeń młodego człowieka, jak i do jego kieszeni. Przy okazji płyta może służyć jako soundtrack do książki. Wszystko się zgadza! Premiera w połowie roku.

V: Co Ciebie ukształtowało? Czy jakiś pisarz, zespół muzyczny, reżyser czy też inny twórca miał jakiś szczególny wpływ na to, kim dzisiaj jesteś, i dlaczego spod Twojego pióra wychodzą historie dość mroczne i krwawe?

LB: Są o tym kawałki na płycie „8-Bit Rap”, polecam ją gorąco. Największy wpływ na mnie miały komiksy, rap oraz filmy z wypożyczalni kaset video, które oglądałem nałogowo i niekoniecznie były to filmy przeznaczone dla osób w moim wieku. Rap też zawierał przekaz dla osób dojrzalszych, do których ja z pewnością jeszcze nie należałem. Co ciekawe, w dzieciństwie prawie w ogóle nie czytałem książek, bo szkoła skutecznie mi je obrzydziła. Może one by wprowadziły jakąś równowagę, bo faktycznie – jak na małolata – miałem dość „sprany beret”. Na szczęście objawiało się to głównie tworzeniem własnych historii, łobuzerka mnie nie pociągała.

V: Aby tworzyć, oprócz pomysłu i chęci, potrzebna jest wena oraz inspiracja. Co jest Twoim zapalnikiem? Co daje Ci takiego konkretnego kopa do działania?

LB: Tak zwana „wena” to efekt posiadania czasu, pomysłu, chęci i świętego spokoju. Jakbym miał czekać na taką „wenę”, to bym pisał jedną książkę na pięć lat. Żadna sztuka pisać w takich warunkach, wręcz przeciwnie – sztuka to pisać, mimo tego że cię łeb napiernicza. Zwłaszcza, że po jakimś czasie nie będziesz w stanie rozpoznać, który fragment został napisany z „weną”, a który bez.

Moim zdaniem magiczna „wena” nie istnieje, natomiast istnieje pisarz i jego lenistwo. Rozprawiam się z tym mitem na moim blogu, gdzie nie przebieram w słowach. Jak ktoś ma ochotę poczytać, to zapraszam na moją stronę.

V: Jak oceniasz dzisiejszy rynek czytelniczy? Ludzie chętnie sięgają po książki, czy też świat cyfrowy na tyle mocno odcisnął piętno na codziennych zachowaniach, że spadek zainteresowania literaturą jest bardzo widoczny?

LB: Najwyższy czas, by pisarze, zamiast narzekać, wzięli na siebie trochę odpowiedzialności. Jeżeli czytelnicy wolą spędzać czas przed telewizorem lub komputerem, zamiast czytać, to najwyraźniej nasze historie nie są na tyle ciekawe, żeby to je wybrać zamiast innych form rozrywki. Oczywiście kwestie marketingu i prezentacji książek jako produktów też mają znaczenie. Mało która powieść dostaje np. porządny trailer. Na targach często uczestnicy mają wybałuszone oczy ze zdziwienia, bo u mnie pierwszy raz widzą trailer do książki, choć w obecnych czasach powinien to być standard.

Staram się działać w miarę możliwości mojego skromnego budżetu. „Zjadacz skór” dostał trailer w konwencji animacji 3D. Do trailera „Kastratora” głos podłożył Mirosław Zbrojewicz. Nagrałem kawałek rapowy do tej książki, jest i teledysk. Zaprzęgam wszystkie umiejętności do promocji. I jest to megafrajda, a do tego pozwala oderwać się od pisarskiej rutyny i poświęcić innym kreatywnym zadaniom.

Co do rzekomo malejącego czytelnictwa, był to jeden z argumentów do zostania self-publisherem. Na dobrą sprawę nie muszę być popularny, by już móc z tego żyć na dobrym poziomie. Czym w prawie czterdziestomilionowym kraju jest kilka tysięcy fanów, którzy byliby skłonni kupić wszystko, co napiszę? Klasycznie wydawany autor musiałby rokrocznie wykręcać kilkudziesięciotysięczne nakłady, by uzyskać porównywalny dochód ze sprzedaży.

V: Można śmiało stwierdzić, że jesteś twórcą wszechstronnym, dałeś się poznać nie tylko od strony literackiej, lecz także muzycznej. W tym roku ukazała się Twoja płyta „8-Bit Rap”, której brzmienie jest dość nietypowe. Sięgnąłeś bowiem po klimaty kojarzące się mocno z retro gamingiem. Dlaczego właśnie taki styl wybrałeś?

LB: Tu nie było żadnej kalkulacji. Po prostu usłyszałem bity, które zrobił JammerC64, i tak mnie wyrwało z trzewików, że musiałem coś do nich nagrać. Taki urok bycia „selfem” – robisz to, na co masz ochotę i nikomu nic do tego! Commodore 64 to mój pierwszy komputer, więc nostalgia tu z pewnością zadziałała. Do tego skończyłem 40 lat, więc postanowiłem zrobić sobie prezent z okazji kryzysu wieku średniego. Jedni idą w podrywanie o połowę młodszych dziewczyn, inni w samochody, a ja sobie płytę retrogamingową nagrałem (śmiech). Jak to nie jest nerdoza, to ja nie wiem co to jest.

V: Na płycie ewidentnie słychać, że nie była to Twoja pierwsza styczność z mikrofonem. Masz na swoim koncie inne projekty muzyczne?

LB: Owszem. Teksty do kawałków piszę od lat, ale oficjalnych nagrywek mam stosunkowo mało. Najbardziej egzotyczna jest na pewno płyta metalowa – nikt by się po mnie nie spodziewał, że będę darł mordkę w takiej kapeli. Jest też oczywiście trochę rapu. Wszystko można znaleźć na stronie.

V: Swego czasu miałeś pomysł, aby dać koncert na jednym z konwentów, jednak przez problemy z organizacją nie wyszło. Czy pomysł jest nadal aktualny? Planujesz kiedyś wyjść ponownie z taką inicjatywą?

LB: Pewnie, czemu nie? Money talks (śmiech).

Na pewno jestem lepszym raperem niż Dorota Masłowska. Białas, słyszysz? Postawiłeś na niewłaściwego konia, ziom, holla at cha boy! Nic tak nie nakręca zainteresowania, jak mały rapowy beef, nawet wśród pisarzy (śmiech).

Żartuję, pozdro Dorota, nagramy coś, wierzę (puszcza oczko).

V: Bardzo dziękuję Ci za poświęcony czas. Ostatnie słowo należy do Ciebie.

LB: Przyjemność po mojej stronie (uśmiech). Pozdrawiam czytelników zarówno obecnych, jak i przyszłych. Łapcie wszystko, co wyprodukuje Leszek Bigos, śledźcie mnie na social mediach i bawcie się dobrze!

Wydane dotychczas pozycje (w chwili publikacji wywiadu):

  1. Smoczy szlak: wejście
  2. Zjadacz skór: księgi I-III
  3. Kastrator
Tagged Under