Recenzje gier planszowych i karcianych
Ruszyłbym na smoka...
Wydawca: Black Monk
Autor: Talon L. Coleman
Rodzaj: Karciana
Poziom skomplikowania rozgrywki: Bardzo niski
Losowość: Duża, ale nieistotna
Gra składa się z:
- 50 kart;
- Instrukcji.
„Ruszyłbym na smoka” to kolejna po „Gloomie” gra wydana przez Black Monk, w której kluczowym elementem jest opowiadanie przez graczy historyjek. Tym razem jednak przyjmą oni role dzielnych rycerzy, którzy usiłują skompletować ekwipunek niezbędny do tego, by ruszyć na ognistego jaszczura i położyć go trupem! No... nie do końca. Smoki są jednak trochę straszne. Jakie szanse może mieć zakuty w metalową zbroję rycerz w walce z potężną gadziną? Prawdopodobnie niezbyt duże – dlatego też jako „szlachetny” brat miecza dołożysz wszelkich starań, aby wyprawa doszła do skutku, ale jednak poprowadził ją ktoś inny niż ty.
W talii pięćdziesięciu kart (przy ośmiu graczach, co stanowi limit gry – liczba ta będzie maleć o pięć za każdego nieobecnego. Jeśli graczy jest mniej niż sześciu, oprócz tego wyciągamy jeszcze jeden zestaw pięciu kart, co przy rozgrywce na dwoje da nam ich piętnaście) znajdziemy różne elementy rycerskiego rynsztunku: hełmy, zbroje, miecze, tarcze oraz rumaki. Naszym celem jest natomiast: kategorycznie i pod żadnym pozorem nie być pierwszą osobą, która zgromadzi przed sobą cały zestaw. Swój cel osiągniemy za pomocą starej i szacownej sztuki... wymówki.
Dysponując zestawem czterech kart na ręce, w każdej turze rozgrywki będziemy dokładać jedną z nich do stosu zakrytych kart, zwanego sakwą, jednocześnie tłumacząc się, jakiż to podły los sprawił, że brakuje nam któregoś z elementów ekwipunku niezbędnego do poskromienia pustoszącej krainę bestii. Kolejny gracz po lewej może naszą wymówkę zaakceptować lub oskarżyć o blef, a jeśli do tego dojdzie, sprawdzamy zawartość sakwy pod kątem obecności ekwipunku, o którym była mowa. Jeśli znalazł się tam wskazany przez nas element wyposażenia, musimy położyć go odkrytego przed sobą – jeśli zaś oskarżenie okazało się fałszywe, otrzymujemy przywilej „podarowania” oskarżycielowi jednej z kart. Runda toczy się do momentu, w którym ktoś kogoś oskarży – wówczas, niezależnie od wyniku sporu, wszyscy gracze pobierają do czterech kart i rozpoczynają zabawę raz jeszcze.
Jak widać, schemat rozgrywki jest bardzo prosty, przypominając do żywego klasyczną karcianą grę w Oszusta – z tym, że zamiast trzynastu wartości kart mamy pięć, a symbole zostały zastąpione ilustracjami, które mają pomagać w wymyśleniu ciekawej wymówki, zaś celem gry jest nie tyle pozbycie się wszystkich kart, co doprowadzenie do eliminacji jednego z graczy. Sprawiło to, że gra staje się dużo szybsza, jako że każde rozdanie nieubłaganie zmierzać będzie do momentu, w którym zwyczajnie nie ma możliwości, by jeden z graczy dostał sakwę, w której brakuje choćby jednego elementu, o którym mógłby jeszcze skłamać. Oznacza to też, że im dłużej trwa runda, tym trudniej skutecznie blefować.
Proste gry takie jak ta mają jedną zasadniczą wadę – stają się naprawdę angażujące dopiero w gronie osób, które umieją się w nie bawić. Z „Ruszyłbym na smoka” jest podobnie jak wcześniej z „Gloomem” – element opowiadania jest niezbędny, aby suchej, prostej mechanice dostarczyć odpowiednio dużo kolorytu. Jakość zabawy w dużej mierze zależy od zaangażowania graczy w wymyślanie odpowiednio zaskakujących wymówek dla swoich rycerzy.
Trzeba jeszcze koniecznie wspomnieć o jednej rzeczy – nadruk na pudełku głosi, że do rozpoczęcia zabawy potrzebnych jest co najmniej trzech graczy, z kolei instrukcja mówi o wariancie dwuosobowym. Ten ostatni należy sobie stanowczo wybić z głowy. „Ruszyłbym na smoka” stanowczo nie jest grą dla dwóch osób i w tak nielicznym gronie sprawdza się po prostu kiepsko. O ile w grze nie ma znaczącego elementu interakcji między graczami (oskarżyć o blef może tylko osoba bezpośrednio po lewej od blefującego), ciągłe wymienianie się sakwą bardzo szybko staje się nużące. Powiedziałbym, że najlepsza liczba to czterech graczy – nie czekamy zbyt długo na to, żeby coś zrobić, a jednocześnie mamy okazję spróbować blefu więcej niż tylko raz w rundzie, zanim sprzętu w sakwie będzie zwyczajnie za dużo. Mam też wrażenie, że w grze na siedmiu lub ośmiu graczy łatwo jest wpaść w pułapkę – turę rozpoczyna zawsze gracz, który został ukarany w poprzedniej, co oznacza, że kiedy wykona swój drugi ruch, będzie miał już sakwę z siedmioma, może ośmioma elementami, czyli najprawdopodobniej znowu przegra. To, w połączeniu z zasadami, wedle których wygrywają wszyscy oprócz jednej osoby, daje wręcz doskonałe narzędzie do dręczenia tego jednego gościa, kóry nie czuje klimatu. O ile pasuje to do tematu gry, wydaje mi się niezbyt przemyślane z punktu widzenia czerpania frajdy z rozgrywki.
Ostatecznie „Ruszyłbym na smoka” pozostawiła mnie z odrobiną mieszanych uczuć. Gra fajna tematycznie rozbija się o niezbyt przemyślaną, a na dodatek niezbyt urozmaiconą rozgrywkę. Domyślam się, że są tu tacy, którym nowa propozycja Black Monk do gustu przypadnie – ja jednak zdecydowanie nie jestem jedną z tych osób, choć w tradycyjnego „Oszusta” zagrywałem się niegdyś do upadłego. Powiedziałbym, że najlepiej sprawdzić samemu – a nuż narracyjny element gry okaże się dla was tą rzeczą, która zadecyduje, że pokochacie wysyłanie swoich znajomych na spotkanie ziejących ogniem jaszczurów?