Klaudia „Foka” Heintze
Miasto pochodzenia: Katowice
Fandom/tematyka działalności: Kultura
Fot. Michał Dagajew
Organizatorka, działaczka, koordynatorka i inicjatorka wielu konwentów, wydarzeń i inicjatyw. Osoba, która od niepamiętnych lat sprawia, że fantastyka i popkultura jest znacznie przyjemniejszym i zdecydowanie bardziej rozpoznawalnym hobby. Nominowana do Identyfikatora Pyrkonu w kategorii Promotor Fantastyki, laureatka Nagrody im. Krzysztofa „Papiera” Papierkowskiego i pierwszej w historii nagrody KONgresu. Na swoim koncie ma także stanowisko prezesa jednego z najstarszych, jeżeli nie najstarszego dalej działającego klubu fantastyki – Śląskiego Klubu Fantastyki. Nie ma w fantastyce rzeczy, o której nie dałoby się z nią porozmawiać, a i poza tym kręgiem osiąga spore sukcesy. Zapraszamy do wywiadu z Klaudią „Foką” Heintze!
Alchelor: Zacznijmy od początku, czyli od twojego pierwszego kontaktu z fantastyką i pierwszej wizyty na konwencie. Kiedy i w jakich okolicznościach to było?
Foka: Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest taka prosta, jak się wydaje. Fantastyką interesowałam się chyba od zawsze. Pierwsze książki, które pochłaniałam, poza książkami o Indianach, na punkcie których miałam potężnego chysia, to była właśnie fantastyka. Science fiction konkretnie. Zegalski, Lem, Ayme. Potem nadszedł Wells i wpadłam totalnie.
Do pierwszego klubu fantastyki zapisałam się jeszcze w podstawówce – jako dzieciak totalny. I owszem, moi znajomi jeździli na konwenty, ale mnie nie było stać na takie ekstrawagancje – tak więc się złożyło, że pierwsze moje fantastyczne „imprezy” to były organizowane przez mój klub giełdy książek, spotkania dyskusyjne, klub filmowy. Czy to się liczy?
A: Właściwie tak, szczególnie że wtedy fandom i konwenty nie wyglądały tak, jak teraz. Nie było blisko dwustu imprez rocznie i łatwego dostępu do informacji. Co to był za klub? I jak wyglądały wtedy takie spotkania?
F: Klub nazywał się SCAS i jego założycielem i ówczesnym prezesem był Krzysiek Rożko – jeden z członków założycieli Śląskiego Klubu Fantastyki. ŚKF oczywiście już wówczas istniał, ale SCAS miał tę zaletę, że mieścił się w Domu Kultury, więc był za darmo.
Jak wyglądały spotkania? Nie różniły się od tego, jak wyglądają dziś. Mieliśmy bibliotekę, niewielką – wówczas jeszcze – kolekcję gier, kombinowaliśmy dostęp do filmów. Spotykaliśmy się, żeby porozmawiać nie tylko o fantastyce, wymienić się książkami, zagrać w RPG albo „Magię i Miecz”. Organizowaliśmy pierwsze LARP-y - ze SCAS-owej ekipy wywodzą się na przykład Orkony.
Jeśli spojrzymy na ruch fanowski jako środowisko ludzi, których łączy wspólna pasja, to okaże się, że przez ostatnie trzydzieści lat nie zmienił się on jakoś zasadniczo. Ba! Zaryzykuję tezę, że w gruncie rzeczy wciąż jesteśmy tacy sami, tylko możliwości mamy coraz większe. I to jest piękne.
A: Nie spodziewałem się takiej odpowiedzi, wydawało mi się, że jednak fandom przeszedł sporą reformę na przestrzeni lat, a to jednak nie ludzie, tylko sam format imprez i działań się zmienia. Czy to nie oznacza, że fandom może przestać nadążać za zmianami?
F: Czy istnieje ryzyko, że fandom przestanie nadążać za zmianami – absolutnie się tego nie obawiam. To, że nie zmienia się ludzka natura, najważniejsze nasze pragnienia, marzenia i potrzeby, nie oznacza, że nie zmieniają się sposoby ich realizacji. Fandom wciąż się zmienia. Ewoluuje. Pojawiają się nowe media, nowe „fandomy”, nowe imprezy. Bardzo różne. Organizowane przez różnych ludzi tak, żeby realizować ich wizje dobrej rozrywki. Te nowe wizje nie są ani lepsze, ani gorsze niż stare. Są po prostu inne. A co fajniejsze – mogą one świetnie współistnieć, uzupełniać się i przenikać.
A: Wracając do poprzedniej odpowiedzi, czy SCAS można nazwać podwalinami ŚKF-u i Orkonu? Czy to dlatego później trafiłaś właśnie do Śląskiego Klubu Fantastyki?
F: Nie, nie – ze SCAS-em i ŚKF-em było odwrotnie. To ŚKF był pierwszy. Potem nastąpiło cudowne rozmnożenie. :-)
Po likwidacji domu kultury, w którym mieścił się nasz klub założyliśmy Rebels Club, który teoretycznie mieścił się w przedszkolu, a w praktyce rezydował w mieszkaniu naszego wspólnego kumpla Grzesia Biegalskiego zwanego Obim.
Z Rebelsami robiliśmy, między innymi, blok Star Warsowy na Euroconie 1991 w Krakowie.
Do ŚKF-u trafiłam po kilku latach przerwy, jakoś w 1999 roku, kiedy pisałam pracę magisterską o środowisku fanowskim. Trafiłam, spotkałam starych znajomych i, równie fantastycznych, nowych znajomych, i zostałam. :-)
A: Czyli do ŚKF-u trafiłaś już po wielu latach aktywnego działania w fandomie, jako osoba doświadczona. Kim właściwie byłaś w klubie? Z tego, co pamiętam, gdzieś u schyłku Twojej klubowej kariery zajmowałaś wysokie stanowisko. Czy tak było od początku, czy raczej „pięłaś się po drabince”?
F: Jakakolwiek kariera w sensie piastowania stanowisk nie była moim planem. Pierwotnie było to tak, że robiłam badania do pracy magisterskiej oraz raz w tygodniu wyskakiwałam z kumplami na piwo. Pogadać. Ale wiesz jak to jest: w klubach dzieje się tyle fajnych rzeczy, że zawsze coś nas skusi. Ja nie jestem szczególnie odporna na pokusy – szczególnie jeśli wiążą się z dobrą zabawą. Dopiero z czasem okazało się, że wsiąkłam w życie klubowe bardziej, niż sama przypuszczałam.
Po Polconie 2009, na którym koordynowałam program, wzięliśmy się za Eurocon 2010, zwany Triconem. W tym też czasie nasza ówczesna prezes klubu i jedna z głównych koordynatorek Triconu, Ola Cholewa, zrezygnowała z prezesowania i jakoś tak wyszło, że jeden z kumpli obwieścił, że właściwie aktualnie to chyba ja najwięcej robię w klubie, więc wypada, żebym wzięła tę prezesurę na klatę. No to wzięłam.
To, że zrezygnowałam z prezesowania nie oznacza schyłku kariery – bo, po pierwsze, bycie prezesem klubu fantastyki to nie jest żadna kariera. To jest potężny obowiązek, przed którym ludzie się raczej bronią. :-) Po drugie, nie trzeba być prezesem, żeby działać na rzecz klubu i czuć się z nim związanym. ŚKF to nadal jest mój klub i osobiście jestem bardzo wdzięczna obecnej prezes i reszcie zarządu, że robią taką świetną robotę. I nadal współpracujemy.
A: Podoba mi się myśl o uzupełnianiu się wzajemnie koncepcji i tematyk. Jak u Ciebie z mangą, anime i popkulturą japońską? Czy to dla Ciebie dalej ta sama fantastyka lub temat pokrewny, czy raczej osobna sprawa? I czy to także mieściło się w Twoim kręgu zainteresowań?
F: Widzisz… to jest jedna z korzyści płynących z prezesowania. Przynajmniej dla mnie.
Wpadliśmy kiedyś w klubie na pomysł organizowania nocy filmowych. Wiesz – wedle najprostszej metody: wybieramy tematykę, potem dobieramy cztery-pięć mocnych, dobrych filmów i do każdego filmu zgłasza się ktoś, kto przygotowuje kilkunastominutowe wprowadzenie: czemu ten film jest ważny, dobry, wyjątkowy, przełomowy, whatever.
A ponieważ mamy w klubie świetnie działającą sekcję mangi i anime, akurat byliśmy na etapie wskrzeszania Asuconów i ogólnie okazywało się, że podział na mangowców i fantastów jest bezsensowny, poprosiłam ludzi, którzy znają się na anime, o opracowanie programu nocy filmowej. To, co przygotowali, okazało się kawałem świetnej fantastyki, świetnej kinematografii. I tak się stało, ze co któraś noc filmowa była nocą z anime. Oglądaliśmy filmy mądre i trudne, filmy baśniowe, urocze, przygnębiające i czasem kiczowate. I tak mi zostało do teraz. To naprawdę jest dla mnie nowy, wspaniały świat, który odkryłam dzięki temu, że ludzie znający temat zechcieli się z nami podzielić swoją pasją. Czy nie o to chodzi w klubach fantastyki?
A: Czyli z klubem jest trochę jak z byciem harcerzem. Jest się nim już na całe życie. Tak, w zasadzie wszystko, z czym mamy do czynienia na konwentach, to fantastyka właśnie. Choć myślę, że takie uproszczenie nie każdemu pasuje, to jednak wszyscy mamy podobne zainteresowania i te tematy się wzajemnie przenikają. Więc zamiast określać Cię jako „mangowca”, czy „fantastę”, można Cię nazwać po prostu pasjonatem fantastyki. Czy jest coś, co osiągnęłaś jako działacz, a z czego jesteś szczególnie dumna?
F: Nie patrzę na to, co robię dla mojej pasji, pod kątem osiągnięć. Raczej na zasadzie „jest coś do zrobienia, to zróbmy to jak najlepiej”. Największym moim sukcesem jest to, że zrobiłam wiele świetnych rzeczy ze świetnymi ludźmi.
Największą porażką… to, że kiedyś nie obroniłam człowieka, którego powinnam była obronić. Mam mnóstwo powodów, dla których tak się stało, ale one wszystkie są bez znaczenia, kiedy ktoś płacze.
Jeśli mam jakąś zasadę nadrzędną, to jest ona taka, że najważniejszy jest człowiek. Zawsze. Jeśli podejmuję jakiekolwiek działanie, to moja duma, moja racja, moje poczucie sprawiedliwości są ważne, ale nie aż tak ważne, jak bycie dobrym człowiekiem. Raz nie zachowałam czujności. Ale to się więcej nie zdarzyło i nie zdarzy.
I tak sobie myślę, że to zaufanie, którym darzą mnie ludzie i wszystkie te wyróżnienia fandomowe, którymi mnie obdarowano – to jest właśnie skutek tego, że… no, staram się być dobrym człowiekiem. Jakkolwiek głupio to nie brzmi. I chyba najbardziej jestem dumna z tego, że ludzie zdają się to widzieć.
I tak, wiem, ze powinnam opowiedzieć o jubileuszowym Polconie (albo o innych Polconach), o odkuwaniu Asuconów, o prowadzeniu benefisu Maćka Parowskiego i Bogusia Polcha, o byciu gościem na imprezach, o nominacji do identyfikatorów Pyrkonu, o Wyróżnieniu Kongresu i o Nagrodzie Papiera… To są wielkie, ważne rzeczy, za które jestem wdzięczna ludziom i światu. Ale najważniejsze dla mnie jest to, że mimo tych wszystkich świetnych rzeczy, które mi się w życiu przytrafiły, zostałam Foką, na widok której ludzie się uśmiechają.
A: Muszę tutaj przyznać, że robisz dobrą robotę, zarówno w kwestii działań, jak i orientacji na drugiego człowieka, więc można chyba powiedzieć, że spełniasz swoje własne założenia. Właśnie, zostałaś Foką, która sprawia, że ludzie się uśmiechają. Dlaczego właśnie Foka?
F: Czemu Foka? Najchętniej powiedziałabym, że to dlatego, ze taka ze mnie pancerna baba z Komando Foki, ale niestety nie taka jest geneza mojego dziwnego nicku.
Pływałam kiedyś wyczynowo i moim wiodącym stylem był klasyczny zwany żabką. Kiedy nasz sponsor zafundował nam białe czepki z małą, biało-czerwoną flagą z boku, wszyscy się śmiali, że z wielkimi czarnymi oczkami wyglądam jak foka. I tak mi zostało.
Miałam w życiu kilka bardziej nobliwych pseudonimów, ale w każdym towarzystwie w końcu trafi się ktoś, komu wypsnie się Foka i wtedy wszystkie nobliwe ksywki diabli biorą. Trudno, postanowiłam znosić z godnością swoje focze brzemię. :-)
A: Człowiek wielu zainteresowań i talentów. To idealny moment, żeby zapytać, jak Twoje działania i doświadczenia wyniesione z działalności fanowskiej wpłynęły na Twoje życie zawodowe i osobiste. Jak wiele z tego pomogło Ci w takim „normalnym” życiu? Czy były to raczej rzeczy przydatne, czy raczej skille dodatkowe?
F: Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie, bo właściwie sama nie wiem, co jest przyczyną, a co skutkiem.
Mam szerokie zainteresowania i fantastyka jest tylko jedną z dziedzin, które mnie pasjonują. Aktualnie wykonywany przeze mnie zawód nie ma nic wspólnego z fantastyką, ale ma wiele wspólnego z publicznymi wystąpieniami. Tę umiejętność niewątpliwie doskonaliłam przez lata prelegowania, panelowania i prowadzenia wykładów na temat fantastyki, ale – gdyby spojrzeć na sprawę z szerszej perspektywy – to robiłam to wcześniej na sympozjach filozoficznych.
Podobnie jest z zarządzaniem – kończyłam studia podyplomowe z zarządzania i broniłam pracę z zarządzania OPP, więc moje skille są trochę wyuczone. Ale przecież nie sposób nie docenić lat pracy z doświadczonymi ludźmi organizującymi ze mną kolejne konwenty, targi, festiwale. Powiem tak: fantastyka na pewno pomaga w rozwoju – intelektualnym, zawodowym, społecznym. A umiejętności intelektualne i społeczne pomagają robić coś fajnego na polu fantastyki.
A: Dziękuję Ci bardzo za ten wywiad, zawierał wiele cennych spostrzeżeń. Właściwie można by go ciągnąć dalej w nieskończoność, w końcu to blisko dwadzieścia osiem lat historii osoby, która działała w fandomie całkiem aktywnie i efektywnie. Nie wątpię, że będziemy mieli jeszcze okazję zapytać o to i owo przy innym projekcie, bardziej wizualnym. Tymczasem jestem wdzięczny za możliwość przeprowadzenia tej rozmowy.