Statystyka jest jak kostium bikini: pokazuje wiele, ale nie pokazuje najważniejszego.
Aaron Levenstein
Jeżeli PsychoStalker je ryż, a Gerard Czekaj kapustę z mięsem, to, według podstaw statystyki, w redakcji jemy gołąbki. Dziś właśnie o gołąbkach, czyli wynikach badania przeprowadzonego w ramach akcji „Cosplayer też Człowiek”.
Możesz kontrolować jedynie własne zachowanie. Ale nie reakcje innych ludzi.
Emily Giffin – „Coś niebieskiego”
Powyższy cytat znalazłem w Internecie, szukając czegoś, co zabrzmi dość inteligentnie, by artykuł przykuł uwagę wymagających odbiorców, którzy całość artykułu oceniają po pierwszym zdaniu. Z tej strony ponownie PsychoStalker, autor „Januszy konwentowych” i „Pozerów”. Zapraszam do przeczytania artykułu będącego instrukcją obsługi cosplayera. It’s showtime!
Mówimy o działaniach w ramach akcji „Cosplayer też człowiek” i coraz więcej osób jest w nią zaangażowanych, ale wciąż nie każdy wie, po co jest ona przeprowadzana oraz jakie działania są w jej zakresie zaplanowane. Dlatego postaramy się to jak najdokładniej wyjaśnić, żeby nikt nie miał wątpliwości odnośnie potrzeby i skuteczności tego, co robimy.
Stoję przed lustrem, próbując równo nałożyć czerwoną farbę w sprayu na włosy. Jeszcze tylko maska przeciwgazowa, własnoręcznie zrobiony pancerz i pas z atrapą pistoletu, i mogę ruszać na konwent (Wiem, że strój wojskowy to jeszcze nie cosplay). Już na parkingu widzę innych cosplayerów, którzy włożyli setki godzin w swój strój, nie tak jak ja. Na samym konwencie robię aż zeza rozbieżnego, próbując ogarnąć wzrokiem wszystkie kostiumy, przebrania i rekwizyty.
Nim zacznę wywód, pragnę poinformować, że poniższy tekst dostępny jest (wyłącznie w całości) do dowolnej niekomercyjnej publikacji. Wszelki kontakt w związku z tekstem (pytania, sugestie) pod adresem Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..
Nie będę koncentrował się na wszystkich możliwościach, jakie ma przyszły debiutant – skoncentruję się tylko na jednej, tej związanej z zapłaceniem za wydanie własnego tekstu. Na początek wyjaśnię, czym w ogóle jest „vanity publishing”, w skrócie „vanity” – usługa pośredniczenia w wydaniu książki. Czyli w teorii nic złego. Jednak już sama nazwa może wzbudzić podejrzenia, wszak angielskie „vanity” to „próżność” – i w istocie ten system wydawniczy ma na celu dosłownie łechtać ego autora, który pragnie ujrzeć swoje nazwisko na okładce. W końcu wielu z nas marzy o wydaniu książki, a realia rynku są bezlitosne (zwykłe prawo dżungli: przetrwają najsilniejsi).
Chcieliście kiedyś spotkać się z naszą redakcją? Taką okazję daje Wam tegoroczny Pyrkon! A konkretnie Strefa Fantastycznych Inicjatyw, na której pojawi się nasze stoisko. Na miejscu będziecie mogli porozmawiać i zadać pytania członkom redakcji, zrobić zdjęcia i osobiście przekazać nam Wasze pomysły. Będą też gadżety i inne atrakcje, ale to już nasza słodka tajemnica i musicie ją poznać sami. Zapraszamy serdecznie i czekamy na Was!
Od kilku dni w środowisku czytelników i wydawców książek toczą się burzliwe dyskusje, a to za sprawą kontrowersyjnego projektu ustawy, złożonego przez Polską Izbę Książki i przyjętego do konsultacji przez Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Projekt, nad którym pracowano od jesieni 2014 roku, dotyczy m.in. wprowadzenia na okres dwunastu miesięcy po premierze jednolitej, ustalonej przez wydawcę lub importera ceny książki. W założeniu ma to zapewnić równe szanse na rynku zarówno małym księgarniom, jak i dużym sieciom księgarskim. Jak będzie naprawdę? Kto zyska, a kto starci na zmianie prawa? Przyjrzyjmy się bliżej projektowi ustawy, którego pełną treść znajdziecie TUTAJ.
Dla fana czytelnictwa nie ma nic bardziej ekscytującego i frapującego zarazem, jak wiadomość o ekranizacji jego ulubionej książkowej pozycji. Dlaczego? Bo z jednej strony cieszy się na wieść, że powieść, którą lubi, zostanie przeniesiona na srebrny ekran, a z drugiej – martwi się, czy film choć trochę będzie zbliżony do jego wyobrażeń, które zrodziły się w trakcie lektury. Strachem może napawać też zgodność fabularna papierowego pierwowzoru z ekranizacją. Tak właśnie czują się teraz fani angielskiego pisarza Neila Gaimana oczekujący na premierę serialu na podstawie jednej z jego najpopularniejszych powieści – „Amerykańskich bogach”.
Ostatnimi czasy w fandomie mangowym dzieje się sporo, o czym statystyczny (żeby nie napisać "randomowy") uczestnik nie jest informowany. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest niezbyt dobrze prowadzona polityka PR-owa. Ale zacznijmy od początku.
„Czytasz fantastykę? Przecież tego nie da się przełknąć! Co z tobą jest nie w porządku?” – tak w przybliżeniu wyglądają reakcje nowo poznanych przeze mnie ludzi, gdy dowiadują się, że nałogowo czytam i preferuję książki z gatunku, który jakimś dziwnym trafem jest uważany w naszym kraju za niszowy i niemal niegodny osoby parającej się czytelnictwem. No bo jakże to tak czytać o elfach, czarach i smokach, kiedy tyle poważnych książek czeka na to, by z dostojeństwem zagłębić się w ich treści. Zazwyczaj wybaczam tego typu komentarze. Ludzie ci przeważnie nie znają ani jednej powieści fantasy czy science fiction, co stanowiłoby jakąkolwiek podstawę do tego, by mogli swobodnie wrażać swoją opinię – więc jak tu się liczyć z ich zdaniem. Jednak trafiają się jednostki, które pod tym względem potrafią być wyjątkowo irytujące.
Autor: Synpai; Żródło: http://synpai.deviantart.com/art/Imagination-297373770