Armageddon (wcześniej Ullanor Prime, o czym wiedzą nieliczni), stolica sektora Armageddon, byłą jednym z ważniejszych dostawców promethium dla Segmentum Solar. Jako planeta o niebagatelnym znaczeniu strategicznym, stanowiła łakomy kąsek dla tych, którzy chcieliby obrócić Imperium Człowieka w ruinę – Armageddon oblegały już armie Chaosu pod przywództwem samego Angrona, a prawie pięćset lat później hordy orków zebrane pod sztandarami wodza Ghazghkulla Thraki. Obrońcom planety jak do tej pory udawało się obronić, jednak zazwyczaj płacili za to wysoką cenę. Bez względu na to, Thraka został pokonany, ale nie zabity... I, gdy zebrał kolejną hordę, wrócił na niedawne pole bitwy, by rozpocząć nową rzeź. Rzeź, która jest tematem „Helsreach”, drugiej odsłony cyklu „Bitwy Kosmicznych Marines”, wydawanego w Polsce przez Copernicus Corporation. Tym razem zadanie opowiedzenia o jednej z najkrwawszych bitew w historii tej formacji wziął na siebie Aaron Dembski-Bowden.
Naprzeciw hordy staje łącznie dwadzieścia imperialnych formacji, w tym zakon Mrocznych Templariuszy. Przywództwo nad krucjatą, która wyrusza na powierzchnię, powierzono świeżo mianowanemu Rekluzjarsze, Grimaldusowi. Wraz z piątką swoich najbliższych towarzyszy oraz całą kompanią Templariuszy przyjdzie mu organizować obronę Kopca Helsreach, jednego z najważniejszych punktów wydobycia promethium. Misja od samego początku wydaje się marszem na pewną śmierć, niegodnym Templariusza – jednak rzeź tysięcy orków nie będzie jedynym zadaniem Rekluzjarchy na powierzchni Armageddonu. Obrońcy nie mają bowiem najmniejszych szans, jeśli wsparcia nie udzieli im Legio Titanica – odłam Kościoła Maszyny opiekujący się Tytanami, olbrzymimi mechami bojowymi, zaś i to nie wystarczy, jeśli z trzewi ogromnego bunkra nie uda się wydobyć Oberona, tajemniczego projektu Mechanicus. Jak skłonić do pomocy starą kapłankę, jednocześnie dopuszczając się największej profanacji jej religii? Grimaldus będzie musiał znaleźć rozwiązanie, zmagając się też z własnymi demonami...
„Helsreach” czyta się bardzo dobrze. Olbrzymią zasługę mają w tym znakomite, nastrojowe opisy, świetnie oddające specyficzny klimat uniwersum, w którym utrzymana jest powieść. Sporo miejsca poświęcono tu, oczywiście, Tytanom, obrzędom otaczającym te najświętsze z maszyn i sposobowi ich działania. Mieszanka zaawansowanej technologii, tak złożonej, że niezrozumiałej i napawającej obawą nawet tych, którzy się nią opiekują, z religijnym bełkotem kapłanów w czerwieni, jest smaczkiem, którego brakowało mi w wielu innych powieściach osadzonych w czterdziestym pierwszym tysiącleciu. Świetnie przedstawiony jest ponury, zdewastowany świat Armageddonu, gdzie niezliczone masy ludności gnieżdżą się w ogromnych miastach, oddzielonych jedno od drugiego martwą pustynią czarnego popiołu. Samo to sprawia, że gdyby ktoś zapytał mnie, o co właściwie chodzi w tej całej „czterdziestce”, podałbym mu właśnie książkę Dembskiego-Bowdena.
Bardzo nierówna jest natomiast kreacja bohaterów, których losy będziemy śledzić na tle ogromnego konfliktu. Główny protagonista, Grimaldus, jest... beznadziejny. Z tak rozlazłym usposobieniem po prostu zdumiewa, że w ogóle został Templariuszem (zamiast, bo ja wiem, świątynnym serwitorem?). Ciągle na coś narzeka – a to sława mistrza przyćmiewa jego własną, a to Marines z zakonu Salamander walczą niehonorowo, a to bracia umierają w walce i jemu też pewnie przyjdzie tu umrzeć... Pląta się ciągle gdzieś pomiędzy bitewną furią a jękiem godnym szesnastoletniego buntownika z grzywką, w żadnej sekundzie swojej bytności na Armageddonie nie pokazując ikry, która powinna cechować aniołów samego Imperatora i – co gorsza – nie przekonując czytelnika, że nim jest. Mam wrażenie, że głównym protagonistą zrobiono go tu trochę na siłę, żeby powieść pasowała do założeń cyklu, a przecież w bitwie brała udział cała masa świetnych, charakternych i rozpoznawalnych postaci, które być może ciekawiej opowiedziałyby tę historię – na przykład komisarz Yarrick...
...albo jeden z milionów gwardzistów, szeregowiec Andrej, z którego perspektywy także przyjdzie nam śledzić kilka rozdziałów. Andrej zdaje sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nie przeżyje inwazji orków. I wiecie co? Ani na chwilę nie traci przez to zimnej krwi i dobrego humoru. Ba, ma ich tyle, że jest w stanie obdzielić nimi cały oddział oddanych mu pod komendę cywilów – tak jest, zwykłych, przestraszonych robotników, którzy jeszcze ani razu w życiu nie mieli w dłoniach karabinów! – i poprowadzić ich nawet jeśli nie do zwycięstwa, to chociaż do godnej, honorowej śmierci. To dużo ciekawsze, bardziej inspirujące i po prostu bardziej strawne dla czytelnika niż rozterki biednej, nieszczęśliwej, niekochanej idealnej maszyny do zabijania zakutej we wspomagany pancerz, zmuszonej rzezać tysiące zielonoskórych przez zły, niesprawiedliwy los. Ech.
Ciekawych drugoplanowych bohaterów jest tu więcej. Princepsa Zarha, staruszka sterująca Tytanem klasy Imperator, major Ryken, adiutant Cyria Tyro, techmarnie Jurisian – Mistrz Kuźni Templariuszy... Każde z nich wydaje się ciekawszym wyborem na głównego protagonistę i to oni, nie rozlazły Rekluzjarcha, najbardziej pchają fabułę do przodu, ale też sprawiają, że czytelnikowi chce się ją poznawać. I chociaż to Grimaldus otrzyma tytuł „bohatera Helsreach”, ani na chwilę nie ma wątpliwości, kto naprawdę był tutaj bohaterem. Bardzo wyraźnie zaznacza to sam autor w zakończeniu – bardzo mocnym, gorzkim stosownie do realiów, w jakich dzieje się jego powieść.
Wyjąwszy moje narzekania na Grimaldusa, uważam, że „Helsreach” jest znakomitą kontynuacją bardzo dobrze rokującego cyklu. Fabuła trzyma w napięciu, opisy bitew są naprawdę wysokiej jakości, klimat aż wylewa się spomiędzy okładek. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana tego uniwersum – ba, poleciłbym ją nawet tym, którzy z Warhammerem 40000 dopiero zaczynają swoją przygodę i chcieliby wiedzieć więcej o tym niezwykłym kosmicznym techno-fantasy.