Fantastyka

  • Recenzja książki: Ben Aaronovitch - „Szepty pod ziemią”

    szepty pod ziemia

    Ben Aaronovitch - „Szepty pod ziemią”

    magWydawnictwo: MAG
    Liczba stron: 336
    Cena okładkowa: 35,00 zł

    „Szepty pod ziemią” są ostatnią z dotąd przetłumaczonych na język polski książek o posterunkowym Peterze Grancie, który przemierza Londyn, goniąc za duchami, wampirami oraz innymi magicznymi stworzeniami. Powieść utrzymuje klimat poprzedniczek, a do tego znacznie poszerza stworzone przez Aaronovitcha uniwersum, tym razem prowadząc czytelnika do podziemi metropolii.

    Autor wprowadza innowację już na poziomie budowy książki: treść podzielił na dni, między którymi rozpięta jest fabuła, rozpoczynająca się tydzień przed Bożym Narodzeniem. Nazwy poszczególnych rozdziałów pochodzą od miejsc, gdzie rozgrywa się akcja - w większości skoncentrowana na stacjach metra. Całe szczęście autor nie ulega nastrojowi świąt. Sprawa, którą zajmują się bohaterowie, nie ma nic wspólnego z reniferami czy pomocnikami Mikołaja: tym razem fabuła rozpoczyna się od pojawiającego się na torach kolejowych ducha, a następnie tajemniczego morderstwa Amerykanina, znalezionego na - o ironio! - stacji Baker Street. Trop zabójcy prowadzi do podziemnej sieci tuneli i ukrytych przejść.

    W trzeciej części serii główny bohater zdaje się być już w pełni przyzwyczajony do dziwnych zdarzeń w swoim otoczeniu, ale nadal możemy dokładnie śledzić proces jego nauki pod czujnym okiem Nightingale'a. Obserwujemy, jak zdobywa doświadczenie i powoli kształtuje swój charakter. Po zaskakującym zakończeniu „Księżyca nad Soho” posterunkowemu towarzyszy też Lesley, której metodyczność i skoncentrowanie stanowią ciekawą przeciwwagę dla lekkomyślnego i ulegającego intuicji Petera. Poza młodymi adeptami magii pojawiają się też nowe postaci poboczne - równie barwne i wzbudzające sympatię.

    Znaczącą poprawą względem poprzednich części jest to, że ciągłe wtrącenia przemyśleń bohatera i jego dygresyjnych obserwacji nie są już tak uciążliwe. Autor za pomocą Petera przedstawia bowiem czytelnikowi historyczne fakty i rzeczywiste miejsca, a następnie, trzymając się tych punktów zaczepienia, płynnie prowadzi fabułę powieści. Aaronovitch pokazuje, że nie tylko potrafi korzystać z pojawiających się w miarę rozwoju wydarzeń zmyślonych postaci, zjawisk czy kolejnych zaklęć, ale także, osadzając akcję pełną fantastycznych zjawisk na realnym gruncie, sprawić, że wydaje się ona nadzwyczaj logiczna i żywa.

    O ile język i charakterystyczny styl powieści nie różnią się znacznie od tego z poprzednich części, to odniosłam wrażenie, że humor, stanowiący w owych zaledwie przyjemny dodatek, w „Szeptach pod ziemią” stał się jeszcze bardziej trafny i faktycznie bawi czytelnika. Poprawie ulega też tempo akcji: w trzeciej części cyklu interesujące, ale nieskutkujące żadnym postępem w fabule wątki zostają niemal zupełnie wyparte przez ciekawe zdarzenia skupione wokół prowadzonego przez bohaterów śledztwa.

    Zaskakująco proste rozwiązanie zawiłej sprawy wychodzi na jaw po wielu fałszywych tropach i bardzo realnie oddanych postępach. Autor nie szczędził nam nawet obrazowego opisu wycieczki po kanałach ściekowych, jednak dzięki wartkiej akcji nie zauważałam, jak szybko ubywa stron do przeczytania.

    Trzecia część serii o Peterze Grancie jest nie tylko udaną kontynuacją, ale też obrazem postępów autora, który coraz pewniej czuje się w uniwersum i naprawia błędy popełnione w pierwszej i drugiej części. „Szepty pod ziemią” to przede wszystkim pozycja wciągająca, pełna niespodzianek i oryginalnych rozwiązań - uważam ją za najbardziej wartą polecenia z całej serii, która dotąd ukazała się w Polsce, i z niecierpliwością czekam na kolejny tom.

  • Fantastyka w Siedlcach - Prusakon 2018 pod patronatem Konwentów Południowych

    Z przyjemnością ogłaszamy objęcie patronatem konwentu Prusakon 2018, odbywającego się w dniu 09.06.2018, w Siedlcach!

    Będzie to pierwsza edycja siedleckiego eventu fantastycznego. Jak mówią sami organizatorzy, nie będzie można na nim spotkać żadnych zagranicznych gwiazd, ale jest to wydarzenie idealne do nawiązania nowych znajomości z innymi osobami zainteresowanymi fantastyką. Wkrótce dostępne będą bardziej szczegółowe informacje dotyczące wydarzenia.

    Twórcom życzymy powodzenia w zorganizowaniu ciekawego konwentu, a zainteresowanych udziałem zapraszamy do Siedlec na Prusakon 2018!

  • Ruszyła sprzedaż biletów na Pyrkon 2018!

    W dniu dzisiejszym, o godzinie 16:00, Festiwal Fantastyki Pyrkon uruchomił możliwość zakupu biletów na najbliższą edycję imprezy. Oprócz przedstawienia cen, na oficjalnej stronie festiwalu pojawiły się również szczegółowe informacje dotyczące akredytacji, w tym informacje dla Gżdaczy oraz prelegentów, którzy proszeni są o wstrzymanie się z zakupem wejściówek do momentu ogłoszenia przyjętych.

    Ceny biletów najbliższej edycji Pyrkonu prezentują się tak, jak te ogłoszone parę dni temu. Po pełne informacje, w tym ceny biletów na Pyrkon 2018 właśnie, odsyłamy do poprzedniego posta na naszej stronie, tutaj.

  • Recenzja książki: Olga Gromyko - „Wiedźma Opiekunka”

    wiedzmaopiekunka

    Olga Gromyko - „Wiedźma Opiekunka”

    papierowy ksiezycWydawnictwo: Papierowy Księżyc
    Liczba stron: 496
    Cena okładkowa: 46,90 zł

    Każdy student, którego czas nauki zmierza już powoli ku końcowi i ostatecznej bitwie na argumenty z komisją egzaminacyjną, zadaje sobie jedno pytanie: co robić po studiach? Opcji jest teoretycznie sporo, jednak rzeczywistość weryfikuje większość oczekiwań, sprowadzając marzenia i entuzjazm do poszukiwania sposobu na przetrwanie. Ale czy kiedykolwiek zastanawialiście się, co mógłby robić po zakończeniu nauki taki Harry Potter? No, to w końcu fantastyka, powiecie, na pewno od razu znajdzie dobrze płatne i równie ekscytujące co nauka zajęcie! A jeśli jego plany i zamiary zostałyby pokrzyżowane… to co wtedy? Olga Gromyko w dość przewrotny sposób potraktowała swoją bohaterkę, w poprzednim tomie Kronik Belorskich sprawnie zajmującą stanowisko najlepszej uczennicy i wiedzącą dobrze, gdzie i jak chce spędzić resztę życia.

    Wolha Redna zdała egzaminy śpiewająco. No, może nie do końca, jako że miało miejsce parę dziwnych i nie do końca wytłumaczalnych zdarzeń (jak blokada psychiczna nałożona na mistrza, która po prostu nie miała prawa się udać), niemniej całość zakończyła się względnym powodzeniem. Szczęśliwą i gotową do rychłego powrotu do Dogewy, gdzie czekać na nią ma oficjalne stanowisko, wiedźmę szybko wyprowadza z błędu sam mistrz. Otóż nici z pracy dla wampirów – bardziej prestiżowym miejscem na odbycie stażu ma być dwór królewski. Sprawa jest już ugadana, załatwiona, dokumenty podpisano, pokój dla młodej, ładnej absolwentki położony tuż przy sypialni króla (no, przecież zawsze można mu nie otwierać! Prawda?...) jest już przyszykowany. I tylko sama zainteresowana jakoś nie wygląda na zachwyconą. Z macek biurokracji nie da się wywinąć, ale to przecież ta słynna W. Redna – możemy być pewni, że załatwi sprawę po swojemu, na pohybel starym lubieżnym władykom!

    Od czasu wydania przez Papierowy Księżyc „Zawód: Wiedźma” minęło sporo czasu, zanim mogłam nacieszyć oczy i serducho kontynuacją przygód mojej ulubionej adeptki. Dla wydawnictwa to rok przerwy, dla mnie – z rożnych przyczyn nawet więcej. Nie wiem, jak to było z autorką, ale w książce da się zauważyć pewien postęp w kwestii warsztatu pisarskiego. W drugim tomie nie uświadczymy już bowiem ani chwili sztucznego przestoju akcji, momentów, w których nie dzieje się kompletnie nic, a które byłyby rozwleczone do absurdalnej objętości tekstu, jak to miało miejsce w tomie pierwszym. Akcja prowadzona jest w dużo pewniejszy sposób, nie zbacza z ustalonego toru i nie daje uczucia znużenia. Dynamika jest taka, jak być powinna w przypadku tak żywiołowej i uwielbiającej wpadać w kłopoty bohaterki.

    Ona sama zaś nie zmieniła się ani na jotę, chociaż motywy, które nią kierują, są już jakby bardziej… dorosłe? Wolha zdecydowanie chce wrócić do Dogewy, w pobliże władcy, co do którego jej uczucia są… są… no, są jakie są, chociaż ona sama jeszcze się do tego nie przyzna. A przynajmniej nie na głos. Konieczność zmierzania w zupełnie przeciwnym kierunku nastraja ją wojowniczo, a to, co z tego wojowania wyniknie, szybko zmieni się w miejscową legendę pt. „Jak adeptka magii okpiła króla”. Jak się jednak szybko okaże, instynkt każący dziewczynie wracać co sił w gościnne progi wampirzych chat (kto by pomyślał!) słusznie wymuszał pośpiech. Zarówno Len, jak i cała nacja przez niego rządzona stają bowiem w obliczu problemu o znacznie większej wadze. Wolha będzie musiała jednak zmierzyć się z nieprzychylnymi spojrzeniami różnych osób, od których zależy jej los, a także tym, co przyjdzie jej odkryć na własny temat.

    Chyba najbardziej wyczekiwałam rozwinięcia wątku miłosnego pomiędzy Wolhą a Lenem – bo że coś takiego nastąpić musi, było niemal pewne. Wspomniane w pierwszym tomie małżeństwo władcy z kobietą z tejże kasty nabiera kształtów – zupełnie zresztą niemile widzianych i przez bohaterkę, i czytelniczkę, którą wówczas byłam. Wokół tego motywu osnuta jest cała historia części drugiej. Wrażenia (mocno mieszane, ale nadal zmuszające po prostu do weryfikacji przypuszczeń) potęguje myśl autorstwa niejakiego Cynicznego Minstrela, zawarta na wstępie książki: „Historia miłosna ze szczęśliwym zakończeniem nie ma cienia szansy, by przejść do legend…”. To ona była głównym powodem, dla którego „Wiedźmę Opiekunkę” skończyłam czytać praktycznie w jeden dzień. Po prostu musiałam wiedzieć!

    Druga część Cyklu Belorskiego jest zdecydowanie udaną kontynuacją. Zachowuje lekki, żywy, interesujący styl poprzedniczki, minimalizując bądź w ogóle nie zawierając jej wad. Całość traci nieco infantylnego uroku i sztubackiego humoru na rzecz spojrzenia bardziej otwartego, dotyczącego życia jako takiego, nieograniczonego szkolnymi murami i sprowadzającego się do wyboru własnej drogi życiowej, nadal jednak jest wyjątkowo atrakcyjna. Drugą „Wiedźmę” czyta się świetnie, a niecierpliwość wiążąca się z koniecznością oczekiwana na tom kolejny, jest po skończeniu lektury ogromna.

  • Wywiad: Hall of Fame Cosplay - Quell

    Imię i nazwisko: Piotr Quell
    Nick: Quellu
    Wiek: 24
    Fanpage: Quell Crafts
    Miasto: Poznań
    Wywiad

    Timantin: Cześć! Tym razem gościmy nikogo innego, jak samego... Quell Crafts! Bardzo nam miło, że zgodziłeś się na chwilę rozmowy. Czy mógłbyś powiedzieć nam co nieco o sobie?

    Quellu: Cześć, mi również jest miło, nazywam się Piotr Quell, zajmowałem się malarstwem, a obecnie studiuję rzeźbę na uniwersytecie artystycznym w Poznaniu. Jestem wielkim fanem Śródziemia, geekiem, gamerem i cosplayerem. Cosplayem zajmuję się od stycznia 2015 roku i tak jakoś dalej się one tworzą… *śmiech*

    T: W jaki sposób zrodziło się Twoje zamiłowanie do cosplayu? Zainteresowania? Znajomi? Studia? A może był to czysty przypadek?

    Q: Pamiętam, że to zrodziło się na pierwszym konwencie, na jakim byłem, a był to Pyrkon 2014. Byłem dość zmęczony szykowaniem pracy dyplomowej i nauką do matury. Moja narzeczona wpadła na pomysł zorganizowania jakiegoś fajnego wyjazdu. Kolega zaproponował Pyrkon. Długo się nie zastanawialiśmy, zebraliśmy drużynę i wyruszyliśmy. Pyrkon był magiczny: atmosfera, klimat i ludzie o podobnych zainteresowaniach. Po zobaczeniu Maskarady stwierdziłem, że też bym chętnie coś takiego zrobił. Po maturze, podczas spotkania z znajomymi, świętując wyniki, pomyśleliśmy, że to dobry moment, by coś porobić, tylko co? To może... zróbmy hełmy? Bez zastanawiania się nad tym dłużej, wstaliśmy i wzięliśmy się do pracy. Wiadomo, wyszło jak wyszło, heh. Ale to sprawiło, że postanowiłem, że jak już dostanę się na studia, to zrobię swój pierwszy cosplay. A jak już robić, to czemu by nie na konkurs? A jeśli na konkurs, to jaki? Więc obrałem Maskaradę 2015 za termin i chwilę debiutu.

    T: Co przygotowałeś na swój debiut podczas Maskarady?

    Q: Zbroję strażnika Ereboru. Jako fan twórczości Tolkiena oraz doskonałej pracy studia Weta nie mogłem zdecydować się na nic innego. A z racji tego, że wtedy też „Hobbit” był emitowany w kinach, tym bardziej się skłaniałem ku temu, by cosplay inspirowany był właśnie światem Tolkiena.

    T: Wspaniale! Widać, że jesteś prawdziwym pasjonatą. Nie każdy zwraca uwagę na takie kwestie, a szczególnie do tego stopnia. Czy napotkałeś jakieś trudności podczas tworzenia stroju? Jeśli niekoniecznie, to co Twoim zdaniem było najtrudniejsze w jego powstawaniu?

    Q: Trudności… Hmm. Z racji tego, że byłem za młodu modelarzem, nie wydało mi się to aż tak trudne. Teraz, jak sobie przypominam, strasznie się denerwowałem przy pomiarach i przenoszeniu skali, by wszystko na mnie dobrze leżało i pasowało. Najwięcej czasu poświęciłem chyba właśnie na wyliczenia. Krasnoludzkie pancerze są bardzo geometryczne, więc uznałem, że wszystko musi być idealnie. Kolejnym problemem było dobranie materiałów, chciałem początkowo robić strój z papier-mache, ale wiedziałem, że to będzie nietrwałe. Więc zacząłem badać, z jakich materiałów robią to prawdziwi cosplayerzy. Tak właśnie poznałem twórczość np. Shappi Workshop. Tym bardziej się ucieszyłem, gdy zobaczyłem ją jako jurorkę na moim debiucie, wiedząc, że to ona doceniła moją ciężką pracę, wręczając mi nagrodę za najlepszy cosplay Maskarady 2015! Nigdy nie czułem się tak dumny z siebie.

    T: Gratulacje, gratulacje! Jakie to uczucie, otrzymać tak wyjątkową nagrodę? Jak czułeś się stojąc tam, przed tłumem i będąc docenionym jako twórca?

    Q: Fenomenalne, magiczne, wyjątkowe! Długo by można wymieniać, a i tak nie byłbym w stanie opisać pełni uczuć towarzyszących mi wtedy na scenie. Za każdym razem, gdy widzę ją na mojej półce, to moje serce napełnia się dumą. Stojąc tam, czułem się zmęczony, głodny (heh), zmieszany, zaskoczony, ale przede wszystkim szczęśliwy! Nigdy nie sądziłem, że moja praca może się podobać tak wielu ludziom!

    T: Czy to właśnie ten event jest Twoim ulubionym, czy też najbardziej pamiętnym?

    Q: Choć odwiedziłem już bardzo wiele eventów, konwentów, imprez masowych czy też targów gier, to z Pyrkonem jestem najbardziej zżyty. Jest to mój pierwszy i najbardziej pamiętny konwent.

    T: A jak w kwestii Twoich strojów i wszelkich tworów? Który z nich jest najbardziej pamiętnym lub najmocniej napawa Cię dumą?

    Q: Myślę, że każdy strój nauczył mnie czegoś nowego. Przy krasnoludzie uczyłem się pracy z pianką EVA. Potem robiłem Vesemira, który nauczył mnie szycia i plecenia kolczugi. Robiąc Ivana („Heroes might and magic VII”) pierwszy raz używałem materiałów termoplastycznych typu Worbla, a miecz odlewałem w żywicy. To było wyzwanie! Robiąc Ragnara Lodbroka uczyłem się pracy w skórze i wykonałem tarczę zgodnie z tym, jak robią to rekonstruktorzy historyczni. A mój Dovakiin dał mi szansę opanowania wielu technik i pracy w metalu. To było wyzwanie, odlanie, polerowanie, heh, a myślałem, że ciężko się żywicę poleruje. Ale, odpowiadając na twoje pytanie, Dovakiin zdecydowanie!

    T: Przyznam, że Dovakiin to również mój ulubiony strój, znajdujący się w Twojej kolekcji. Planujesz pojawić się w nim podczas któregoś przyszłorocznego eventu? Czy to jednak zbyt wcześnie na jakiekolwiek gdybania?

    Q: Absolutnie nie jest za wcześnie! Na pewno pojawię się w nim na Pyrkonie! Oraz, jeśli się wyrobię, z następnym dużym projektem.

    T: Zdradzisz nam, nad czym tak rezolutnie pracujesz?

    Q: Oczywiście! Nie jest to jakaś wielka tajemnica, chyba że poliszynela, heh. Obecnie wracam do początków i zdecydowałem się na strój pewnego władcy ciemności z pięknym złotym pierścieniem. Już zdecydowałem, że przy tym projekcie też pouczę się nowych technik i część pracy będzie wykonana za pomocą druku 3D. Choć to nie jedyny projekt, bo jeszcze kończę mój strój Jiraiyi z „Naruto” – jest jednak już na tyle skończony, że nie traktuję go już jako nowy projekt.

    T: Wychodzi na to, że będzie to kolejny raz, gdy połączysz ze sobą miłość do fantastyki, sztuki oraz z pewnością kilku innych umiłowanych dziedzin, prawda?

    Q: Tak. Zdecydowanie. Ale ważny jest też dla mnie samorozwój, warto sobie kłaść poprzeczkę nieco wyżej. Kocham to, co robię, inaczej bym tego nie robił. Mam tylko nadzieję, że się wyrobię z terminem, bo detali do zrobienia jest mnóstwo. Ten projekt jest naprawdę pracochłonny.

    T: Stuprocentowo, nie ma innej możliwości. Będziemy bacznie przyglądać się przygotowaniom. Powiedz, czy istnieje coś bądź ktoś, będący Twoim źródłem inspiracji?

    Q: Na pewno moim głównym źródłem inspiracji jest studio, które już wcześniej wymieniłem, a mianowicie Weta Workshop. Już w za młodu ich scenografie w trylogii Petera Jacksona wprawiały mnie w zachwyt. Potem sprzedawano w gazetach figurki do kolekcjonowania z „Władcy Pierścieni” i tak, zbierając je, zaczynałem sam tworzyć makiety i modele do nich. Później robili scenografie i kostiumy do wielu innych produkcji, jak na przykład nowy „Ghost in the shell” i za każdym razem niedowierzałem, jak bardzo można dbać o detale wykonania. W samym cosplayu myślę, że mam dwoje faworytów, którzy mnie inspirują, Shappi Workshop oraz Lightning Cosplay. Shappi była moim pierwszym źródłem inspiracji w cosplayu i w sumie poprzez jej tutoriale dowiadywałem się, czym jest pianka czy jak odlewać gemy. Dziś wydaje mi się to dość oczywiste, lecz na początku bardzo mi to pomogło. Poza tym jest przesympatyczną osobą. Lightning Cosplay to pierwsza zagraniczna cosplayerka, która pokazała mi, jak niezmiernie ważny jest sposób dobierania materiałów, jak i różnicowanie ich oraz stosowania różnych technik przy pracy. Po dziś dzień zaskakuje mnie swoją dbałością o detale, starannością wykonania, a także profesjonalizmem.

    T: Jakie techniki preferujesz podczas tworzenia?

    Q: Zdecydowanie odlewy wszelkiego rodzaju. Lubię rzeźbić formę od podstaw. Mierzenie i robienie wykrojów mnie trochę meczy i kiedy nie są potrzebne, staram się ich unikać. Odlewane elementy dają mi satysfakcję, że zrobiłem coś trwałego i porządnego. Przy częściach z pianki najbardziej obawiam się o uszkodzenia. Choć to lekkie i wygodne rozwiązanie, przyznaję. Ale z reguły dobieram taką metodę, jaka wydaje mi się najbardziej odpowiednia do danego elementu.

    T: Zadziwiające. Zdradź proszę, jak udaje Ci się łączyć pasję z życiem prywatnym? Nie odczuwasz braku czasu lub presji? Nie musisz poświęcać jednego na poczet czegoś całkiem innego?

    Q: Heh... Brak czasu to mało powiedziane. Staram się jak najbardziej wszystko pogodzić, choć bywa to trudne. Za to w weekendy nie muszę się długo zastanawiać i sięgam po piankę czy inne materiały, i biorę się do dzieła. Presja niestety jest obecna cały czas. Jeden termin goni następny, a jak w międzyczasie coś jeszcze trzeba nagle zrobić, to już w ogóle się zastanawiam, czy mogę spać.

    T: „Nie możesz”, a wręcz powinieneś! *śmiech* Jak możemy zaobserwować, żadne czynniki nie powodują u Ciebie braku motywacji, ba! Wręcz pchają Cię ku kolejnym wyzwaniom, które chętnie podejmujesz. Powiedz proszę, czy jako artysta, cosplayer, posiadasz coś na kształt marzeń, których spełnienia wyczekujesz? Czego skrycie pragniesz?

    Q: Każdy ma jakieś swoje małe marzenia, w tym również ja. Jako artysta i cosplayer pragnę, by moja praca była doceniana przez innych. By docierała do jak największej liczby odbiorców. Może pewnego dnia to ja kogoś zainspiruję do działania! Kto wie. Byłoby na pewno bardzo miło.

    T: Wierzę, że się to ziści. Natomiast czy, jako osoba, posiadasz również jakieś marzenie, które czeka na realizację?

    Q: Jako że zawsze inspirowałem się kulturą japońską, to chciałbym zwiedzić Japonię, Nagasaki, Tokyo oraz oczywiście Kioto! Zobaczyć ten kraj zarówno od tradycyjnej strony, jak i współczesnej.

    T: I tego właśnie wszyscy gorąco Ci życzymy. Dziękuję za wspaniałą, wypełnioną po brzegi pasją rozmowę. Czy chciałbyś powiedzieć coś od siebie wszystkim, którzy właśnie nas czytają?

    Q: Każdy jakoś zaczyna swoją drogę. Gdyby mi ktoś powiedział, co wyjdzie w przyszłości z mojej pasji do fantastyki oraz modelarstwa, i jak to się rozwinie za 15 lat, to w życiu bym mu nie uwierzył. Najważniejsze, to dalej się rozwijać i nie zatrzymywać, a na pewno przerodzi się to w niesamowitą przygodę.

    T: Przy tym pozostańmy. Do zobaczenia znów!

    Q: Do zobaczenia.

     

  • Recenzja książki: Leigh Bardugo – „Język cierni”

    jezyk cierni

    Leigh Bardugo - „Język cierni”

    magWydawnictwo: MAG
    Liczba stron: 320
    Cena okładkowa: 39 zł

    Baśnie, bajki, bajeczki… Większość z nas miała z nimi do czynienia już od najmłodszych lat, gdy opiekunowie czytali nam je lub opowiadali do kołyski, rozbudzając naszą wyobraźnię. Potem przyszedł czas na samodzielne poznawanie niezwykłych historii spisanych przez Hansa Christiana Andersena czy Charlesa Perraulta. Odważniejsi sięgali po opowieści braci Grimm, by poczytać nie tylko o tym, jak dobro zwycięża, ale też poznać różne oblicza zła. W szkole wytłumaczono nam, czym różni się baśń od bajki czy legendy, wtłoczono do głów regułki, często skutecznie zniechęcając do dalszego zagłębiania się w baśniowy świat. Warto jednak odrzucić uprzedzenia i zwrócić uwagę na niezwykły zbiór opowiadań zainspirowanych baśniami, mitami i folklorem, czyli „Język cierni. Opowieści snute o północy i niebezpieczna magia” Leigh Bardugo.

    Autorka, znana między innymi z dylogii „Szóstka Wron” czy cyklu Grisza, tym razem pokusiła się o znalezienie odpowiedzi na pytanie, na jakich opowieściach mogli wychowywać się bohaterowie jej książek. Sięgnęła po znane nam motywy i w oparciu o nie stworzyła coś innego, świeżego i pięknego, ale jednocześnie mrocznego. Nieznajomość wspomnianych powieści Bardugo nie przeszkadza w odbiorze zbioru „Język cierni”, który – mimo że wydarzenia w nim ukazane mają miejsce w świecie wykreowanym już wcześniej – stanowi odrębną, zamkniętą całość.

    W książce znajdziemy sześć opowiadań podzielonych na cztery kategorie – zgodnie z krajem pochodzenia danej historii. Mamy więc opowieści z Nowoziemia, Ravki, Kerchu i Fjerdy (ich lokalizację możemy sprawdzić na dołączonej mapce). Pierwsza z nich, „Ayama i cierniowy las”, to osnuta na motywach „Pięknej i Bestii” baśń o pochodzącej z ubogiej rodziny Ayamie, która zostaje wysłana do magicznego lasu z misją ratowania królestwa. Dziewczyna nie jest ani urodziwa, ani zbyt mądra (jak się niektórym wydaje), zaś w domu pełni rolę służącej. Ludzie traktują ją z pogardą, a rodzice nie wahają się poświęcić jej życia i wysłać z poselstwem do bestii zagrażającej mieszkańcom królestwa. Potwór, na spotkanie którego idzie Ayama, to zbieg z lochu, a jednocześnie syn królewskiej pary i następca tronu. Odważna dziewczyna trzykrotnie odwiedza bestię w magicznym lesie, opowiada jej trzy historie mające „nawrócić” ją na właściwą drogę, a przy okazji odkrywa kilka prawd: o sobie, o tym, kto jest prawdziwym potworem, i o ludziach, którzy są zdolni do największych podłości nawet w stosunku do swoich bliskich.

    Druga opowieść przenosi nas do Ravki, gdzie poznajemy pewnego bardzo sprytnego lisa, Koję, który potrafi wyjść cało z każdej opresji – wymyka się śmierci w paszczy własnej matki, ucieka trzem ogarom, fortelem zmusza groźnego niedźwiedzia, by ten uwolnił go z sideł, w których niechybnie by zginął. Jednak prawdziwym sprawdzianem umiejętności Koi będzie rozprawienie się z niezwykle groźnym myśliwym, który przybył wraz z siostrą na polowanie. Okaże się, że to, co na początku wydaje się dobre, w rzeczywistości takie nie jest, a pierwsze wrażenie często jest mylące, o czym przekona się nie tylko sprytny Koja, ale też bohaterka kolejnej historii noszącej tytuł „Wiedźma z dumy”. Tym razem Leigh Bardugo przedstawiła nam alternatywną wersję „Jasia i Małgosi”, dużo mroczniejszą, brutalną, z wieloma morderstwami młodych dziewcząt w tle. Nadia, którą macocha wygna z domu w czasie panującego w ich wiosce głodu, przejdzie długą drogę, zanim dowie się, że nie zawsze ci, których uważamy za złych, są naprawdę źli, oraz że często nie dostrzegamy, iż w naszych najbliższych czają się prawdziwe bestie.

    W czwartej opowieści, „Małym Nożyku”, została pokazana historia upadku Velisyany, słynącego z najlepszej mąki miasta. Zarządca grodu, bogaty diuk, miał znaną ze swej urody córkę Yevę. Chcąc wybrać dla swojej jedynaczki najlepszego męża, wpadł na pomysł poddania kandydatów do jej ręki kilku próbom. Wśród śmiałków znaleźli się między innymi: książę, syn najbogatszego rzemieślnika w Velisyanie oraz Semion Obdartus – ubogi czarownik-akwatyk. Semion posiadał niezwykłą moc rozkazywania strumieniowi przepływającemu przez miasto. Porywisty potok, nazwany Małym Nożykiem, pomógł czarownikowi w wypełnieniu zadań, ale jednocześnie ujawnił kilka prawd o ludzkich sercach i pozwolił Yevie na dokonanie najważniejszego w jej życiu wyboru, który na pewno niejedną osobę bardzo zaskoczy.

    Piąte opowiadanie, które znajdziemy w książce, osnute jest na dwóch dobrze znanych nam historiach. Leigh Bardugo połączyła w nim motywy z „Pinokia” i „Dziadka do orzechów”, a głównym bohaterem uczyniła zabawkowego żołnierzyka, którego specjalnie dla Clary Zeverhaus wykonał słynący ze swych niezwykłych zegarków, mosiężnych śpiewających ptaków i odgrywających scenki małych zabawek zegarmistrz Droessen. Pochodzący z Ravki Droessen umyślił sobie, że poślubi młodziutką Clarę, ale żeby zdobyć jej serce, musiał najpierw poznać jej najgłębiej skrywane tajemnice, marzenia i pragnienia. W tym celu stworzył dla niej oryginalne zabawki, a w końcu podarował eleganckiego dziadka do orzechów – drewnianego żołnierza – z zastrzeżeniem, że ma mu się zwierzać ze wszystkich swoich sekretów. Zabawka miała wyjątkową zdolność przenoszenia dziewczynki do krainy marzeń. Z czasem jednak żołnierzyk zyskał świadomość, a w jego sercu zrodziło się pragnienie, by stać się człowiekiem i w końcu śnić swoje, a nie cudze sny. Czy udało mu się zrealizować ten cel, musicie sprawdzić sami – zakończenia rodem z „Pinokia” raczej nie należy się spodziewać.

    Ostatnia, szósta opowieść, „Jak woda wyśpiewała ogień”, to historia przedstawiająca wydarzenia poprzedzające te, które zostały opisane w „Małej syrence”. Leigh Bardugo przybliża nam postać Urszuli na długo przed tym, gdy spotkała rudowłosą Ariel. Ulla, przedstawicielka morskiego ludu sildroherów, jako dziecko nie była szczęśliwa – szykanowana ze względu na kolor skóry, włosów i pochodzenie (sugerowano, że jej ojciec wcale nim nie był), długo szukała swojego miejsca w podwodnym królestwie. Znalazła je u boku Signy, z którą dzięki magii pieśni i niezwykłej przyjaźni potrafiła wyczarować wszystko, o czym tylko zamarzyła. Wkrótce na młode syreny zwrócił uwagę królewski syn, książę Roffe, a „nieszczęście podniosło swój brzydki łeb”, przynosząc smutek, zdradę i cierpienie, kształtując przyszłą wiedźmę z głębin…

    Jak można zauważyć, opowieści snute przez Leigh Bardugo nie są przeznaczone dla młodszych czytelników. Chociaż charakteryzuje je specyficzny styl znany z baśni, odpowiedni do czytania na głos, i czuć w nich „kobiecą rękę”, nie pokazują zła w zawoalowanej formie, lecz wprost – jest krew, zbrodnia, zdrada, seks i brutalność. Dojrzałość emocjonalna w tym przypadku pomaga w odbiorze i pozwala dostrzec pewne niuanase, niewidoczne na pierwszy rzut oka.

    Opowiadania, chociaż niezbyt długie, są zaskakująco wciągające i przewrotne. Dobro nie zawsze jest dobrem, a zło złem. Kiedy już wydaje nam się, że wiemy, jak potoczą się wydarzenia (bo na przykład rozpoznaliśmy znany motyw), dzieje się coś, czego zupełnie się nie spodziewamy. Nie otrzymamy też klasycznych zakończeń z happy endem. Będą one jednak satysfakcjonujące, mimo że często słodko-gorzkie.

    W przypadku „Języka cierni” warto docenić piękne wydanie – jedno z ładniejszych, jakie widziałam ostatnio. Wydawnictwo MAG zadbało o każdy szczegół. Otrzymujemy zatem książkę w twardej oprawie, ze złoceniami i delikatnymi tłoczeniami, oraz tekstem drukowanym na dobrej jakości papierze. Na uwagę zasługuje też czcionka – przyjemna dla oka, odpowiednio dobrana i czytelna, w dodatku z ligaturami, których nie spotyka się zbyt często. Ponadto występuje ona w dwóch kolorach – mamy przydymioną czerwień i ciemny turkus zamiast klasycznej czerni.

    Niewątpliwym atutem książki są ilustracje, staranie wykonane i wydrukowane. Znajdziemy tu typowe „pełnowymiarowe” obrazki, ale też niewielkie rysunki na marginesie każdej ze stron, które z kolejną odwróconą kartką „rozrastają się”, by pod koniec opowiadania stworzyć niezwykłą i bogatą obramówkę tekstu, a jednocześnie fragment ilustracji przedstawiającej scenę z opowiadania. Ryciny, które znajdziemy w „Języku cierni”, wyszły spod ręki uzdolnionej artystki Sary Kipin i tylko w niewielkim stopniu przypominają obrazki z książek dla dzieci – ich kolorystyka jest stonowana, ograniczona do różnych odcieni czerwieni, brązu oraz turkusu i wzbogacona o czerń.

    Czy ta książka ma jakieś minusy? Według mnie jeden zasadniczy: opowiadań jest zdecydowanie za mało! Jeśli szukacie niezobowiązującej, ale ciekawej lektury, do której będziecie chcieli wracać, z czystym sumieniem mogę polecić „Język cierni”. O ile nie boicie się zranić...

  • Już wkrótce - kolekcja książkowa Mistrzowie Polskiej Fantastyki

    Każdego miłośnika literatury fantastycznej na pewno ucieszy informacja, że Edipresse Polska rusza z nową kolekcją książkową: Mistrzowie Polskiej Fantastyki.

  • Recenzja książki: Ben Aaronovitch - „Księżyc nad Soho”

    Księżyc nad Soho

    Ben Aaronovitch - „Księżyc nad Soho”

    magWydawnictwo: MAG
    Liczba stron: 352
    Cena okładkowa:35,00 zł 

    Po niedosycie, z jakim zostawiły mnie mające duży potencjał „Rzeki Londynu”, sięgnęłam po kontynuację z nadzieją na rozwinięcie wątków, którym nie poświęcono dostatecznej uwagi w pierwszej części. Całe szczęście „Księżyc nad Soho” nie zawiódł moich oczekiwań i już po kilku stronach byłam pewna, że wciągnie mnie jeszcze bardziej niż poprzednik.

    W drugiej części przygód Petera Granta wracamy do znanych nam już postaci. Główny bohater nadal jest adeptem magii, któremu zdarza się wysadzić coś przez przypadek, Nightingale w dalszym ciągu stara się zrozumieć czasy, w których się znalazł, a wszyscy muszą otrząsnąć się po wydarzeniach opisanych w „Rzekach...”, bo w londyńskim Soho zaczynają grasować kolejne magiczne istoty, które upodobały sobie polowanie na utalentowanych muzyków.

    Ze wspomnień Petera wiemy już, że jego dzieciństwo za sprawą ojca – zapalonego jazzmana – wypełnione było muzyką. To właśnie jazz przewija się przez całą fabułę: od rozdziałów nazwanych tytułami piosenek aż do melodii, która stanowi główną wskazówkę w śledztwie. Sprawą zajmuje się Grant, odkąd jego uwagę przyciąga nagła śmierć obiecującego saksofonisty. Podobnie jak w pierwszej części, bohaterowie nie mają chwili wytchnienia – początkowo skupiają się na odnalezieniu i powstrzymaniu stworzeń żerujących na artystach, ale w trakcie śledztwa ujawnia się sieć powiązań między kolejnymi podejrzanymi. Dochodzenie prowadzi posterunkowego Granta w rozmaite miejsca: na festiwal muzyczny, do klubów burleski, a także szkoły, w której uczył się Nightingale. W miarę rozwijania się akcji stworzenia takie jak chimery czy dziewczęta-koty przestają już zadziwiać.

    Bardziej skomplikowany i ciekawszy niż w pierwszej części koncept fabularny jest jedną z mocnych stron książki. Autor konsekwentnie rozbudowuje uniwersum, którego tworzenie rozpoczął w pierwszej części cyklu, wprowadzając do niego nowe stworzenia i coraz bardziej wymagających przeciwników, a także równolegle prowadząc kilka wątków, w które zaplątani są Grant i Nightingale. Niestety, łączące się śledztwa i natłok dygresyjnych przemyśleń bohatera powodują, że czytelnik czuje się zagubiony, próbując połączyć postać ze sprawą, w którą jest zamieszana.

    Styl pisania Aaronovitcha nie różni się od tego, który zaprezentował już w pierwszej części cyklu. Rozpoczynając akcję niedługo po wydarzeniach z „Rzek Londynu”, stopniowo buduje fabułę, przedstawiając nowe postaci w przemyślany i uzasadniony sposób. Nie rezygnuje jednak ze swojej skłonności do wprowadzania dygresji i myśli bohaterów, nawet w trakcie intensywnej i płynnej akcji. Autor rozpędza fabułę, po czym nagle zwalnia - dla czytelnika bywa to irytujące, ale jedną z zalet takiej narracji jest fakt, iż książka nie jest na siłę sensacyjna, a zaklęcia nie latają w każdą stronę między postaciami. Zachowany został też realizm w podejściu do magii, który bardzo chwaliłam w pierwszej części serii - Grant nadal jest tylko uczniem, a nie potężnym czarodziejem. Autor pozostał przy rozsądnej dawce humoru - wyczuwalnego, ale nienachalnego i dopasowanego do klimatu.

    Dodatkowym plusem książki jest rozwinięcie wątku nauki magii i przyczyn, dla których zaczęła wymierać. Pojawia się on jedynie na chwilę – i, całe szczęście, jest uzasadniony przez dochodzenie prowadzone przez bohaterów – ale poszerza pogląd czytelników na świat przedstawiony w powieści.

    Aaronovitch dobrze czuje się w uniwersum, które stworzył: nawiązuje do wydarzeń i postaci z poprzedniej części, sprawnie łączy je z nowymi pomysłami i uzyskuje logiczną, ciekawą fabułę, która wciąga czytelnika. Jedynym znaczącym zarzutem może być wprowadzony przez wielowątkowość chaos czy, po raz kolejny, osobliwy sposób opóźniania akcji, który niektórym odbiorcom może nie przypaść do gustu. Mimo tych błędów, książka jest naprawdę ciekawa i dla tych, którzy po przeczytaniu pierwszej części czuli, że nie wykorzystano w pełni jej potencjału, jest pozycją obowiązkową oraz - co ważne - zachęcającą, by sięgnąć również po kolejny tytuł z cyklu.

  • Fantasmagoria w poszukiwaniu wolontariuszy!

    Gnieźnieńskiej Fantasmagorii żadnemu fanowi fantastyki nie trzeba chyba przedstawiać. Dziewięć edycji, dziewięć bardzo udanych lat wypełnionych pasją i zaangażowaniem sprawiły, że wydarzenie to stało się już swoistym klasykiem w naszym kalendarzu. Prelekcje, konkursy, sesje RPG, LARP, pokazy cosplay, sala mangowa, warsztaty, sale z grami planszowymi — tego i więcej doświadczyć możecie w czasie Fantasmagorii.

    Wydarzenie to jednak, nieważne z jak dużą bazą fanów i stałych gości, nie może się odbyć bez bezinteresownej pomocy wolontariuszy, którzy z miłości do fantasy oraz dla własnej satysfakcji pomagają doprowadzić Fantasmagorię do sukcesu. Dlatego też, właśnie rozpoczęło się poszukiwanie wolontariuszy chętnych do tworzenia historii gnieźnieńskiego konwentu. Zgłoszenia składać można do czternastego stycznia, podążając za linkiem zamieszczonym pod artykułem.

    Serdecznie zachęcamy do użyczenia ręki i głowy organizatorom - bo kto wie, może za rok będziesz jednym z nich?

    LOGO FANTASMAGORIA

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #56

    No hej, zima ściska mocno? Śnieżek skrzypi pod butami? Na rozgrzanie mamy dla Was kolejne wydanie Poniedziałkowego Flasha Konwentowego, w którym znalazło się miejsce na Nordcon, LubLarp Festiwal, East Games United i krakowski XmasCon. Gdzie wybierzecie się tym razem?

  • Recenzja książki: Ben Aaronovitch - „Rzeki Londynu”

    Rzeki Londynu

    Ben Aaronovitch - „Rzeki Londynu”

    magWydawnictwo: MAG
    Liczba stron: 368
    Cena okładkowa: 35,00 zł

    Pierwsza część z cyklu książek odgrywa zazwyczaj znaczącą rolę wobec całości. To od niej zależy, czy czytelnik porzuci lekturę, czy, zachęcony przez ciekawych bohaterów, fabułę i świat przedstawiony sięgnie po kolejne tytuły. Taka rola przypadła „Rzekom Londynu, otwierającym opowieść o Peterze Grancie, który przez zbieg okoliczności zmuszony jest  jako pierwszy od kilkunastu lat – poznać tajniki wymierającej już magii.

    Akcja rozpoczyna się od makabrycznej zbrodni w londyńskim Covent Garden, a czytelnik przygląda się działaniom policji oczyma kończącego swój okres próbny posterunkowego. Peter, pozbawiony większych szans na wymarzoną posadę, roztrzepany i niezadowolony ze swojego położenia policjant, jest raczej nietypowym bohaterem powieści, ale jego charakter wpływa znacząco na sposób prowadzenia narracji. Język książki jest lekki i łatwy w odbiorze, a w dodatku okraszony poczuciem humoru osoby zmęczonej i zirytowanej sytuacją, w której się znalazła.
    Tak wykreowana postać zostaje skonfrontowana z czymś, co dotąd wydawało jej się niemożliwe, kiedy znaczącym świadkiem w sprawie morderstwa okazuje się duch.

    Od jednej, trudnej do wyjaśnienia zbrodni, która definiowałaby książkę jako kryminał, akcja stopniowo rozrasta się o mnóstwo pobocznych wątków za sprawą tajemniczego inspektora Nightingale'a, który uświadamia Granta o istnieniu świata magii, zaklęć, wampirów i bogów tytułowych rzek. Trzeba przyznać, że Aaronovitch wprowadził pewną świeżość do tematu, który przerobiony został już na mnóstwo sposobów  szczególnie ciekawe wydaje się „odczuwanie” magii przez głównego bohatera. Godne pochwały są też opisy kolejnych lekcji. Pod tym względem autor zachował racjonalne podejście do głównego bohatera  Peter nie jest żadnym wybrańcem czy potomkiem starożytnego czarodzieja, a proces jego nauki obfituje w nieudane próby i zniszczone urządzenia elektroniczne.

    Dużym plusem książki jest też stanowiący tło wydarzeń Londyn, ukazany nie tylko jako miasto, ale i wielki, żyjący organizm, pełen istot i zjawisk do tej pory ukrytych przed Grantem. Brytyjska stolica zostaje opisana szczegółowo, pozwalając czytelnikowi niemal przenieść się na jej ulice wraz z bohaterami, a także obserwować, jak stają się one sceną, na której coraz częściej zdarzają się zbrodnie przypominające groteskowe przedstawienie.

    Główny bohater już na początku powieści zapowiada, że łatwo go rozproszyć, a następnie konsekwentnie to udowadnia. Niewątpliwie dodaje to postaci autentyczności, a wplatane w fabułę historie i spostrzeżenia urozmaicają ją, jednak ich nie zmniejszająca się ilość powoduje spowolnienie akcji. Dla miłośników powoli rozwijających się wątków stanowi to zaletę, ale u pragnących jak najszybciej odkryć rozwiązanie sprawy taki zabieg powoduje nerwowe przebieganie wzrokiem po tekście w poszukiwaniu istotnych wskazówek.

    Postaci poboczne również nie są pozbawione wad  przede wszystkim można im zarzucić bardzo łatwe zaakceptowanie istnienia magii. Co wydaje mi się o wiele bardziej istotne, są jednak postaciami, które da się polubić i które zachęcają do towarzyszenia im oraz Peterowi w poszukiwaniu rozwiązań nie do końca jasnych zagadek Londynu.

    Rozczarowaniem okazuje się niestety zakończenie. Kiedy kolejne strony powinno się przerzucać ze wstrzymanym oddechem – akcja nagle spowalnia, ostatnie rozdziały książki obfitują w wątki niedostatecznie rozwinięte, pojawiające się tylko na chwilę lub zbyt łatwo rozwiązane, a nader optymistyczny koniec stanowi raczej bolesny zawód po tak ciekawie budowanej i wielowymiarowej fabule.

    „Rzeki Londynu” przedstawiają bardzo ciekawe połączenie kryminału z fantastyką. Wykreowany przez autora świat niewątpliwie ma duży potencjał, ale to właśnie z jego niedostatecznego wykorzystania wynika największa wada książki. Tytuł ten pozostawia niedosyt, a przecież to w zależności od ogólnego jego odbioru zależy, czy zachęci czytelnika do przeczytania kolejnych przygód przyszłego czarodzieja, czy porzucenia przygody z detektywem Peterem Grantem w roli głównej.

  • Serialowy Władca Pierścieni?

    serial wpNiedawno świat obiegły wieści o planach nakręcenia serialu w uniwersum wykreowanym przez J.R.R. Tolkiena, znanym z trylogii „Władcy Pierścieni” i „Hobbita”. Po długich negocjacjach, podmioty zarządzające licencją marki doszły do porozumienia i serial zostanie wyprodukowany przez platformę Amazon Studios.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #54

    Zaczął się kolejny tydzień wytężonej pracy, nauki i wszelkich innych rzeczy, którymi się zajmujecie. Pora zatem na 54. wydanie Poniedziałkowego Flasha Konwentowego, w którym odwiedzimy zabrzański Pionek, Poznańskie Dni Fantastyki, wrocławski X-Mas Time oraz odbywający się w Nadarzynie Warsaw ComicCon Fall Edition. Enjoy!

  • Recenzja mangi: Aya Shouoto - „Strażnik domu Momochi"

    Strażnik domu Momochi

    Strażnik domu Momochi

    waneko

    Autor: Aya Shouoto
    Wydawnictwo: Waneko
    Ilość tomów: 12+
    Cena okładkowa: 19,99 zł

    Himari Momochi nieoczekiwanie na swoje szesnaste urodziny dostaje dom. Główna bohaterka to dziewczyna z sierocińca, która straciła rodziców w wypadku i nie miała żadnych krewnych. Niespodziewanie list z testamentem zmienia jej życie do góry nogami. To także jest jedyna rzecz, która łączy ją w jakiś sposób z rodziną. Z wielkim entuzjazmem bohaterka odnajduje posiadłość Momochich, która jest w kompletnej ruinie, ale co ważniejsze - mieszka tam trójka przystojnych chłopaków. Jeden z nich – Aoi Nanamori – już na samym wejściu oznajmia dziewczynie, że nie powinna zamieszkać w tym domu. Okazuje się, że posesja stoi na pograniczu świata śmiertelników oraz duchów i demonów, a Aoi jest strażnikiem tego miejsca. Jest on talizmanem, który posiada ogromną moc, choć został nim przez przypadek. Młodzieniec oraz jego dwójka towarzyszy, którzy są shikigami (duchami wzywanymi do wykonywania rozkazów), walczą z nieposłusznymi demonami, utrzymują barierę oraz odprawiają egzorcyzmy.

    Od pierwszych stron tytuł przypominał mi mangę „Jak zostałam bóstwem?!”, ponieważ mamy tutaj dziewczynę, demona pełniącego rolę strażnika, przystojnych pomocników, a w powietrzu unosi się romans. Spodziewałam się tutaj haremówki, ale na szczęście się myliłam, bo słodka osobistość ma tylko jednego zwolennika. Na pierwszym planie występują Aoi i Himari. Bohaterka powoli dowiaduje się więcej o mieszkańcach domu oraz demonach i duchach. Na szczęście nie jest nieporadną istotką o maślanych oczach, bo chociaż trzeba ją prawie nieustannie ratować, to ma charakterek i potrafi bronić swoich racji. Natomiast Aoi jest rycerzem w lśniącej zbroi, wiernym głównej bohaterce. Potrafi przełożyć jej dobro nad swoje własne.

    Ogólnie nie spodziewałam się zbyt wiele po tej serii, jednak czytając pierwszy tomik, zostałam pozytywnie zaskoczona. „Strażnik domu Momochi” to bardzo lekkie, ciepłe shoujo, uzupełnione japońskim folklorem. Obwoluty mangi są miłe dla oka - przedstawiają bohaterów, choć na większości występuje Aoi. Tytuł ładnie wpasowuje się w całość i na każdym tomie ma inny kolor w zależności od dominującej barwy okładki. W środku są cztery kolorowe strony, w tym jeden dwustronicowy kadr ukazujący główne postacie. Użyta czcionka jest czytelna, a lekkie tłumaczenie sprawia, że mangę czyta się przyjemnie i dość szybko. Zaskakujące jest to, że numeracja pojawia się sporadycznie, więc bez zakładki trudno jest zapamiętać, w którym miejscu przerwało się czytanie. Podoba mi się, że w wypowiedziach złych demonów i duchów stosowane są „straszne” czcionki. Kreska od razu wpadła mi w oko, trzyma styl popularny dla klimatów shoujo.

    Po przeczytaniu pierwszego tomu odniosłam wrażenie, że będzie to lekka historia z motywem romansu w tle. Tyle że nie do końca tak jest… Z każdym kolejnym tomem odkrywamy nowe demony, na wierzch wychodzą tajemnice Aoiego, a w zakamarkach domu Momochi czai się zło. Polecam ten tytuł fanom fantastycznych romansów, którzy gustują w demonach, lisich ogonach oraz przystojnych bohaterach. Owa pozycja powinna także przypodobać się zwolennikom japońskiej mitologii. W pierwszych tomach mamy okazję zobaczyć legendarne stworzenia takie jak: Nue - demon występujący pod postacią chimery małpy, szopa, tygrysa i węża; Onmoraki – czarnopióry ptak stworzony z energii zmarłych, którzy nie otrzymali odpowiedniego pochówku; Shoojoo – stworzenie podobne do małpy, słynące z upodobania do alkoholu. Jednakże nie znajdziemy tu gwałtownych zmian akcji, krwawych bitew z demonami czy strasznych scen. Osobiście uważam, że w porównaniu do „Jak zostałam bóstwem?!” manga pani Ayi Shouoto stoi o poprzeczkę niżej. Jednak zachęcam do zapoznania się z tą serią, jeśli akurat szukacie czegoś przyjemnego i lekkiego.

     

  • Recenzja książki: Dan Abnett „Ostatni Rozkaz”

    ostatni rozkaz

    Dan Abnett - „Ostatni Rozkaz”

    copernicus corporationWydawnictwo: Copernicus Corporation
    Liczba stron: 352
    Cena okładkowa: 44,00 zł

    Misja na Gereonie, twierdzy Chaosu w samym sercu terytorium wroga, powiodła się – przetrzymywany na okupowanym przez siły Anakwanara Seka świecie zdradziecki generał został zabity, zanim wyjawił najgłębsze sekrety, które mogły przesądzić o sukcesie lub porażce Krucjaty Sabbat. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu tuzin komandosów pod przewodnictwem Komisarza Gaunta wykonał zadanie i po dwóch latach absolutnego braku kontaktu powrócił na Ancreon Sextus. Zamiast zaszczytów czekają na nich jednak wrogość i podejrzenia o sprzyjanie wrogom Imperium – a gdy okazuje się, że Pierwszy i Jedyny z Tanith przestał istnieć jako jednostka, Gaunt będzie musiał dać z siebie wszystko, by ocalić swoich niegdysiejszych żołnierzy przed bezsensowną śmiercią na linii frontu, jednocześnie odpierając oskarżenia o to, że on i jego ludzie ulegli na Gereonie wpływom Chaosu i noszą w sobie jego skazę. Oto kolejna, dziewiąta już powieść z cyklu „Duchy Gaunta” autorstwa Dana Abnetta: „Ostatni Rozkaz”.

    Książka, ku mojemu rozczarowaniu, nie kontynuuje wątku niebezpiecznej misji na tyłach wroga, zamiast tego przenosząc akcję o kilkanaście miesięcy do przodu i osadzając ją z powrotem na froncie Krucjaty. Innymi słowy – wszystko powoli wraca do normy. Powoli, gdyż, jak się okazuje, Gaunt nie odzyskuje natychmiast dowodzenia nad Duchami, które zmuszone są służyć u boku 81. regimentu z Belladonu pod przewodnictwem komisarza Wilde'a. W tym czasie sam Ibram wykonuje zadania typowe nie tyle dla oficera, co dla komisarza, usiłując rozwiązać zagadkę notorycznego spadku morale i przejawów psychozy u z pozoru dobrze prosperujących żołnierzy. Ofensywa na Ancreonie wydaje się stać w martwym punkcie, gdy wróg w miejsce każdego zniszczonego oddziału sprowadza do obrony starożytnego miasta Sparshard Mons – nie wiadomo, skąd – kolejne formacje. Kluczem do rozwiązania obu tych kwestii staną się powracający z Gereonu komandosi – i to, co zmuszeni byli oglądać w samym sercu terytorium wroga...

    Pierwsza myśl, która przychodzi mi do głowy po przeczytaniu dziewiątej odsłony „Duchów Gaunta” jest taka, że to niezwykle chaotyczna książka. Jest tu niby główny wątek – ofensywa na Sparshard Mons pochłaniająca coraz więcej ofiar – ten jest jednak tylko i wyłącznie tłem dla Duchów usiłujących przeżyć kolejne starcia z wrogiem. Abnett przyzwyczaił nas już do takiej konstrukcji – mali, niewiele znaczący, bezsilni ludzie wobec koszmaru wojny większej niż jakiekolwiek wyobrażenie – jednak przy wszystkich dotychczasowych odsłonach „Duchów Gaunta” mimo wszystko miałem wrażenie, że w tych książkach o coś chodziło. Tutaj, owszem, pojawia się parę wątków związanych z ważniejszymi postaciami serii – głównie opierających się na tym, jak bardzo powracający z Gereonu żołnierze zmienili się i jak to wpłynęło na ich relacje z resztą Pierwszego i Jedynego – ale wszystko to wydaje się nieuporządkowane, oderwane od reszty, zwłaszcza kiedy główny wątek powieści tak naprawdę rozwiązuje się sam, przypadkiem. Fabularnie to, przynajmniej w moim odczuciu, jedna ze słabszych części serii jak dotąd.

    Pomimo tego, „Ostatni Rozkaz” pozostaje powieścią niezwykle nastrojową, dobrze osadzoną w ponurym, gorzkim klimacie czterdziestego pierwszego tysiąclecia. W całkiem interesujący sposób ukazano tutaj obecną na każdym kroku podejrzliwość wobec każdego, kto mógłby mieć cokolwiek wspólnego z knowaniami Chaosu – nawet kogoś tak wielkiego, znanego i zasłużonego jak Ibram Gaunt czy jego ludzie. Weterani samobójczej misji spotykają się z nieufnością i wyobcowaniem na każdym kroku: dowództwo napuszcza na nich Inkwizycję, dla której w oczywisty sposób szpieguje nowy adiutant komisarza, a dawni towarzysze broni odnoszą się do nich z dystansem i rezerwą. W świecie Warhammera 40 000 trudno wyobrazić sobie inny rozwój wypadków – a Dan Abnett po raz kolejny udowadnia, że jest to konwencja, którą poznał i wyczuł bardzo dobrze.

    Nic dodać, nic ująć. Mimo nieco nieprzemyślanej i niezgrabnie poprowadzonej fabuły, „Ostatni Rozkaz” stanowi jeszcze jedną dawkę tego, co polubiliśmy w cyklu o przygodach Pierwszego i Jedynego z Tanith – obrazu bezlitosnych pól walki świata przyszłości, charakternych bohaterów, wartkiej akcji. Jego nowa odsłona, bez względu na swoje przywary, pozostaje obowiązkową lekturą dla fanów uniwersum, twórczości Dana Abnetta czy Duchów Gaunta w szczególności.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #53

    W czasie, kiedy szykujemy dla Was kolejne materiały z Tsuru Japan Festival, warto spojrzeć na kolejny weekend, bowiem wcale nie będzie on jałowy, jeżeli chodzi o sferę konwentową. Na dobry początek proponujemy Opolcon, a jeśli mieszkacie bliżej wybrzeża - szczeciński Beton.

  • Regulamin konkursu: „Dobry, zły i Munchkin”

    REGULAMIN KONKURSU

     

    § 1
    POSTANOWIENIA OGÓLNE


    1. Konkurs jest organizowany pod nazwą „Dobry, zły i Munchkin” i jest zwany dalej: „Konkursem”.

    2. Organizatorem Konkursu jest redakcja Konwenty Południowe z numerem ISSN 2353-8996.

    3. Konkurs zostanie przeprowadzony wyłącznie w Internecie, na profilu Facebook-owym redakcji Konwenty Południowe w dniach 10 do 17 listopada 2017 roku (do godziny 18:00:00).

    § 2
    WARUNKI I ZASADY UCZESTNICTWA W KONKURSIE


    1. Uczestnikiem Konkursu („Uczestnik”) może być każda osoba fizyczna, która:
    a) wykonała zdjęcie konkursowe z tabliczką/kartką z napisem „Poszukiwany” i zamieściła je na swoim profilu w aplikacji Instagram, wraz z hashtagiem #dobryzlyimunchkin
    b) nie jest pracownikiem redakcji Konwenty Południowe ani wydawnictwa Black Monk Games;

    2. Warunkiem uczestnictwa w Konkursie jest łączne spełnienie następujących warunków:
    a) osoba biorąca udział w Konkursie musi posiadać status Uczestnika zgodnie z § 2 pkt 1.


    § 3
    NAGRODY


    1.Nagrodą w Konkursie jest:
    - Gra karciana „Dobry, zły i Munchkin”.

    2. Zdobywcą nagrody w Konkursie są Uczestnicy, którzy zostaną wybrani, przez redakcję Konwenty Południowe.

    3. Zdobywcy nagrody zostaną powiadomieni o wygranej komentarzem pod zwycięskim zdjęciem oraz będą publicznie ogłoszeni w poście podsumowującym Konkurs.

    4. Celem potwierdzenia chęci przyjęcia nagrody, powiadomiony Zdobywca powinien odpowiedzieć w terminie do 3 (trzech) dni od ogłoszenia zwycięzcy.

    5. Za przekazanie nagrody zwycięzcy odpowiedzialna będzie wydawnictwo Black Monk Games.


    § 5
    POSTANOWIENIA KOŃCOWE


    Organizator ma prawo do zmiany postanowień niniejszego Regulaminu, o ile nie wpłynie to na pogorszenie warunków uczestnictwa w Konkursie. Dotyczy to w szczególności zmian terminów poszczególnych czynności konkursowych. Zmieniony Regulamin obowiązuje od czasu opublikowania go na stronie www.Kowenty-Poludniowe.pl 

    Konkurs nie jest w żaden sposób powiązany z serwisem Instagram. Serwis Instagram nie jest sponsorem, nie administruje, nie zarządza ani nie jest w żaden sposób odpowiedzialny za konkurs.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #52

    Cześć i czołem! Serdecznie witamy Was w kolejnym Poniedziałkowym Flashu Konwentowym! Usiądźcie więc wygodnie z kubkiem ciepłej herbatki i poznajcie bliżej propozycje na najbliższy tydzień. Tym razem mamy ich pięć: Tsuru Japan Festival, Gratislavia XVII, Elgacon, Bebok VIII i Overcon 2017.

  • Recenzja książki: AaronDembski-Bowden „Helsreach”

    helsreach

    Aaron Dembski-Bowden - „Helsreach”

    copernicus corporationWydawnictwo: Copernicus Corporation
    Liczba stron: 416
    Cena okładkowa: 44,00 zł

    Armageddon (wcześniej Ullanor Prime, o czym wiedzą nieliczni), stolica sektora Armageddon, byłą jednym z ważniejszych dostawców promethium dla Segmentum Solar. Jako planeta o niebagatelnym znaczeniu strategicznym, stanowiła łakomy kąsek dla tych, którzy chcieliby obrócić Imperium Człowieka w ruinę – Armageddon oblegały już armie Chaosu pod przywództwem samego Angrona, a prawie pięćset lat później hordy orków zebrane pod sztandarami wodza Ghazghkulla Thraki. Obrońcom planety jak do tej pory udawało się obronić, jednak zazwyczaj płacili za to wysoką cenę. Bez względu na to, Thraka został pokonany, ale nie zabity... I, gdy zebrał kolejną hordę, wrócił na niedawne pole bitwy, by rozpocząć nową rzeź. Rzeź, która jest tematem „Helsreach”, drugiej odsłony cyklu „Bitwy Kosmicznych Marines”, wydawanego w Polsce przez Copernicus Corporation. Tym razem zadanie opowiedzenia o jednej z najkrwawszych bitew w historii tej formacji wziął na siebie Aaron Dembski-Bowden.

    Naprzeciw hordy staje łącznie dwadzieścia imperialnych formacji, w tym zakon Mrocznych Templariuszy. Przywództwo nad krucjatą, która wyrusza na powierzchnię, powierzono świeżo mianowanemu Rekluzjarsze, Grimaldusowi. Wraz z piątką swoich najbliższych towarzyszy oraz całą kompanią Templariuszy przyjdzie mu organizować obronę Kopca Helsreach, jednego z najważniejszych punktów wydobycia promethium. Misja od samego początku wydaje się marszem na pewną śmierć, niegodnym Templariusza – jednak rzeź tysięcy orków nie będzie jedynym zadaniem Rekluzjarchy na powierzchni Armageddonu. Obrońcy nie mają bowiem najmniejszych szans, jeśli wsparcia nie udzieli im Legio Titanica – odłam Kościoła Maszyny opiekujący się Tytanami, olbrzymimi mechami bojowymi, zaś i to nie wystarczy, jeśli z trzewi ogromnego bunkra nie uda się wydobyć Oberona, tajemniczego projektu Mechanicus. Jak skłonić do pomocy starą kapłankę, jednocześnie dopuszczając się największej profanacji jej religii? Grimaldus będzie musiał znaleźć rozwiązanie, zmagając się też z własnymi demonami...

    „Helsreach” czyta się bardzo dobrze. Olbrzymią zasługę mają w tym znakomite, nastrojowe opisy, świetnie oddające specyficzny klimat uniwersum, w którym utrzymana jest powieść. Sporo miejsca poświęcono tu, oczywiście, Tytanom, obrzędom otaczającym te najświętsze z maszyn i sposobowi ich działania. Mieszanka zaawansowanej technologii, tak złożonej, że niezrozumiałej i napawającej obawą nawet tych, którzy się nią opiekują, z religijnym bełkotem kapłanów w czerwieni, jest smaczkiem, którego brakowało mi w wielu innych powieściach osadzonych w czterdziestym pierwszym tysiącleciu. Świetnie przedstawiony jest ponury, zdewastowany świat Armageddonu, gdzie niezliczone masy ludności gnieżdżą się w ogromnych miastach, oddzielonych jedno od drugiego martwą pustynią czarnego popiołu. Samo to sprawia, że gdyby ktoś zapytał mnie, o co właściwie chodzi w tej całej „czterdziestce”, podałbym mu właśnie książkę Dembskiego-Bowdena.

    Bardzo nierówna jest natomiast kreacja bohaterów, których losy będziemy śledzić na tle ogromnego konfliktu. Główny protagonista, Grimaldus, jest... beznadziejny. Z tak rozlazłym usposobieniem po prostu zdumiewa, że w ogóle został Templariuszem (zamiast, bo ja wiem, świątynnym serwitorem?). Ciągle na coś narzeka – a to sława mistrza przyćmiewa jego własną, a to Marines z zakonu Salamander walczą niehonorowo, a to bracia umierają w walce i jemu też pewnie przyjdzie tu umrzeć... Pląta się ciągle gdzieś pomiędzy bitewną furią a jękiem godnym szesnastoletniego buntownika z grzywką, w żadnej sekundzie swojej bytności na Armageddonie nie pokazując ikry, która powinna cechować aniołów samego Imperatora i – co gorsza – nie przekonując czytelnika, że nim jest. Mam wrażenie, że głównym protagonistą zrobiono go tu trochę na siłę, żeby powieść pasowała do założeń cyklu, a przecież w bitwie brała udział cała masa świetnych, charakternych i rozpoznawalnych postaci, które być może ciekawiej opowiedziałyby tę historię – na przykład komisarz Yarrick...

    ...albo jeden z milionów gwardzistów, szeregowiec Andrej, z którego perspektywy także przyjdzie nam śledzić kilka rozdziałów. Andrej zdaje sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nie przeżyje inwazji orków. I wiecie co? Ani na chwilę nie traci przez to zimnej krwi i dobrego humoru. Ba, ma ich tyle, że jest w stanie obdzielić nimi cały oddział oddanych mu pod komendę cywilów – tak jest, zwykłych, przestraszonych robotników, którzy jeszcze ani razu w życiu nie mieli w dłoniach karabinów! – i poprowadzić ich nawet jeśli nie do zwycięstwa, to chociaż do godnej, honorowej śmierci. To dużo ciekawsze, bardziej inspirujące i po prostu bardziej strawne dla czytelnika niż rozterki biednej, nieszczęśliwej, niekochanej idealnej maszyny do zabijania zakutej we wspomagany pancerz, zmuszonej rzezać tysiące zielonoskórych przez zły, niesprawiedliwy los. Ech.

    Ciekawych drugoplanowych bohaterów jest tu więcej. Princepsa Zarha, staruszka sterująca Tytanem klasy Imperator, major Ryken, adiutant Cyria Tyro, techmarnie Jurisian – Mistrz Kuźni Templariuszy... Każde z nich wydaje się ciekawszym wyborem na głównego protagonistę i to oni, nie rozlazły Rekluzjarcha, najbardziej pchają fabułę do przodu, ale też sprawiają, że czytelnikowi chce się ją poznawać. I chociaż to Grimaldus otrzyma tytuł „bohatera Helsreach”, ani na chwilę nie ma wątpliwości, kto naprawdę był tutaj bohaterem. Bardzo wyraźnie zaznacza to sam autor w zakończeniu – bardzo mocnym, gorzkim stosownie do realiów, w jakich dzieje się jego powieść.

    Wyjąwszy moje narzekania na Grimaldusa, uważam, że „Helsreach” jest znakomitą kontynuacją bardzo dobrze rokującego cyklu. Fabuła trzyma w napięciu, opisy bitew są naprawdę wysokiej jakości, klimat aż wylewa się spomiędzy okładek. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana tego uniwersum – ba, poleciłbym ją nawet tym, którzy z Warhammerem 40000 dopiero zaczynają swoją przygodę i chcieliby wiedzieć więcej o tym niezwykłym kosmicznym techno-fantasy.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #51

    Listopad obfitował będzie w kilka naprawdę wartych uwagi wydarzeń o zróżnicowanym zakresie tematycznym. Postaramy się, by żadne z nich nie umknęło Waszej uwadze, dlatego koniecznie zaglądajcie do Poniedziałkowego Flasha Konwentowego. W tym tygodniu nasza wycieczka przejdzie od Namiconu na zachodzie po lubelski Falkon na wschodzie. Dołączycie?