Czy gatunek young adult może nas jeszcze czymś zaskoczyć? Podążając za wytycznymi, jakie stawiane są książce, by mogła ona zaliczyć się właśnie do tego rodzaju, wydawałoby się, że możliwość taką posiądą tylko te, które nawiązywać będą do innych, mniej znanych czy popularnych motywów i wątków. Ale czy to dla takich zaskoczeń czyta się young adult? Czy to powiew świeżości decyduje o satysfakcji czytelniczej? Poszukujący powiedzieliby pewnie, że i owszem, ale ja odpowiem: niekoniecznie. Częstokroć nawet początkowy brak entuzjazmu może zostać rozwiany przez ciekawie poprowadzoną fabułę, przewidywalną, ale pełną zwrotów akcji intrygę i bohatera, z którym łatwo się identyfikować. Tak też miałam z debiutancką powieścią Marii Zdybskiej, „Wyspą Mgieł”.
Elirrianoi jest dzieckiem morza. Dosłownie! Jako kilkulatka wyłowiona przez załogę okrętu pirackiego, wychowana została na jego pokładzie, a przeszłości, tej zanim trafiła do tak specyficznego opiekuna, nie pamięta. Dziewczyna jednak dorasta, a wraz z tym procesem statek piracki przestaje być dla niej najlepszym – i najbezpieczniejszym – miejscem. Lirrian trafia więc do Ysborga, gdzie wyraźnie nie jest mile widzianym gościem. Nieoczekiwanie jednak stan zdrowia księżnej Maeve, jej formalnej opiekunki, bardzo się pogarsza, co komplikuje nie tylko życie dziewczyny, ale i jej relację z księciem Caelem, który jest tam jej jedynym bliskim – i do którego żywi ukryte jeszcze uczucie. Gdy do zamku przybywa medyk, człowiek o dziwnym wyglądzie i jeszcze dziwniejszym sposobie bycia, tajemnica choroby Maeve wydaje się być rozwiązana – oto ktoś rzucił na księżną klątwę, a w jej zdjęciu pomóc mogą tylko słynne Łzy Zarii, które znaleźć można na tytułowej Wyspy Mgieł. Na ową wyspę wpuszczane są jednak wyłącznie kobiety, a tą, której przypadnie zaszczyt udania się tam, będzie… no właśnie.
A więc mamy chorą macochę i kopciuszka, który musi ją uratować, chociaż najchętniej utopiłby babsztyla w najbliższym szambie. Na nieszczęście jest jeszcze czynnik motywujący w postaci syna księżnej, dość niezdecydowanego początkowo w zakresie własnych uczuć do towarzyszki, ale całkowicie zdecydowanego zrzucić na jej wątłe i cokolwiek niestabilne barki misję uratowania matki. Cóż zrobić… Przygód po drodze jest co niemiara, włączywszy w to rusałkę, która jednak nie potrafi zrobić bohaterce krzywdy oraz poproszonego o pomoc maga, będącego katalizatorem dla wielu dalszych wydarzeń. Łzy Zarii mają uratować księżną, ale i ten ratunek wydaje się być mocno wątpliwy – władczyni i medyk coś knują, Cael, ta młodzieńcza, idealna miłość, okazuje się działać tylko w interesie matki, dla tegoż interesu wykorzystując też uczucie, które żywi do niego towarzyszka... Sama zaś Wyspa zapowiada się jako miejsce mało przyjazne przyjezdnym, nawet kobietom. Bohaterka zdaje się więc brnąć w coraz większe kłopoty, zaślepiona uczuciem i przekonaniem, że wypełnienie misji pomoże w zyskaniu względów ukochanego.
Na dobrą sprawę należałoby zacząć od tego, że „Wyspa Mgieł” pod względem fabularnym i warsztatowym jest książką co najwyżej średnią. Rozpoczyna się sceną polowania i przedstawia główną bohaterkę jako wrażliwą na los zabijanych zwierzątek, zakochaną po uszy w synu księżnej i podporządkowaną całkowicie idei „notice me, senpai”. Dalej nie jest wiele lepiej – Lirrian, pomimo wyraźnych oznak, że Cael zainteresowany jest nią tylko na tyle, na ile może mu się ona przydać w zdobyciu leku dla matki, trwa w swoich do niego uczuciach. Problemem niemal nie do przejścia okazał się dla mnie jej charakter – Lirr jest po prostu niesamowicie irytująca. Niestabilna emocjonalnie, roszczeniowa, egoistyczna i porywcza, wpada z przesadnej egzaltacji w paskudną hipokryzję. Jej zachowanie jest nielogiczne – odrywając fakt, iż Cael jej nie kocha, nadal usilnie się go trzyma, nawet gdy ten stosuje wobec niej groźby i inne środki przymusu. Ucieka, mając w perspektywie bezpieczne schronienie – ale potem zmienia zdanie i wraca, rujnując wysiłki wszystkich, którzy działali na korzyść wyrwania jej z wrogiego już wówczas obozu straży księcia.
Postacią ratującą książkę jest Raiden. Pomijając skojarzenie, jakie wywołało u mnie jego imię i opis wyglądu (mag, jasnobłękitne, zimne oczy – i mam przed oczami Raidena z serii gier „Mortal Kombat” już do końca powieści), to właśnie jego charakter i działania były tu najbardziej logiczne i sensowne. Lirrian w towarzystwie przygodnie poznanej rusałki wchodzi (niechcący) w konflikt z miejscowymi plemionami, które ścigają ją zażarcie aż do bram – bram posiadłości maga właśnie. Resztkami sił Lirr prosi o azyl, który otrzymuje. Tam, w twierdzy postaci, która z założenia powinna być wroga dziewczynie pochodzącej z ziem, na których nie toleruje się magii, wyjaśni się wiele tajemnic, ale i pojawią się kolejne. Intrygujący jest motyw kruka towarzyszącego dziewczynie odrobinę wbrew jej woli, który, jak się okazuje, potrafi przemawiać do niej w myślach – a potem robi to także Raiden. Pada kilka sugestii co do pochodzenia bohaterki (nieludzkiego!), jednak na wyjawienie tego sekretu przyjdzie nam jeszcze poczekać. Tak czy siak, wątek relacji tworzącej się pomiędzy Lirrian a Raidenem jest jedną z przyczyn, dla których tę książkę czytało się tak dobrze – jest zdecydowanie dobrze nakreślony, odpowiednio buduje napięcie, odwracając uwagę od niedociągnięć fabularnych. Raiden też balansuje niedojrzałość emocjonalną bohaterki swoją powagą i pewnością siebie. Powstaje tu też oczywiście standardowy dla young adult trójkąt romantyczny – no cóż, ja wiem, kogo wybrałabym na miejscu Lirr!
Problemem powieści pozostaje jednak konstrukcja świata. Jest ona bowiem dość uboga, a przez brakujące szczegóły trudno jest wiele zjawisk i zachowań zrozumieć. Zacząć można już od nielogicznego zachowania głównej bohaterki – dlaczego właściwie została oddana pod opiekę osoby, która wyraźnie nie żywi ku niej zbyt ciepłych uczuć? Na to i podobne pytania możemy jednak jeszcze uzyskać odpowiedź w dalszych tomach, pozostaje jednak fakt bardzo słabo nakreślonej sytuacji Ysborga, w którym z jakiegoś powodu nie toleruje się magii – w przeciwieństwie do, jak się wydaje, reszty świata. Brakuje też jakiegokolwiek opisu wierzeń mieszkańców księstwa, wiadomo o nich tyle, że są – i nic ponadto. Książka jest też niestety pełna potknięć logicznych (rusałka wychodząca z jeziora w powiewających szatach, natomiast gdy chwilę potem siada, już ociekają wodą. Deszcz? Nic o tym nie wspomniano), zdarzają się w niej także błędy, które mogłaby usunąć odrobinę dokładniejsza korekta.
Ostatecznie, pomimo wieku wad tej pozycji, muszę przyznać, że czytało mi się ją bardzo dobrze. Jest w niej pewien potencjał, przedstawiona w niej historia jest intrygująca, trudno też mówić o większej przewidywalności lub domyślić się, co też może kryć się za niepewnym pochodzeniem Lirrian czy jej dziwną, nadnaturalną więzią z Raidenem. Nade wszystko jednak wciąga i trudno nie kibicować bohaterce, by w końcu wzięła się w garść i wykazała odrobinę zdrowego rozsądku. Osoby wrażliwsze na pewną nieporadność warsztatową nie zagustują w tej powieści, ale wszystkich spragnionych lekkiego, bardziej kobiecego czytadełka serdecznie zapraszam do zapoznania się z „Wyspą Mgieł”.