Fantastyka

  • Trwają zgłoszenia do strefy wystawców na Wrocławskie Dni Fantastyki 2018!

    Do lata zostało jeszcze dużo czasu, ale to nie oznacza, że nie powinniśmy myśleć o naszych planach wakacyjnych, szczególnie wtedy, gdy chcemy przy tym trochę zarobić. Wrocławskie Dni Fantastyki odbędą się w dniach od 29 czerwca do 1 lipca, a już teraz poszukiwani są wystawcy na tegoroczną edycję.

    Zainteresowani wystawieniem swojego asortymentu na Dniach Fantastyki powinni wypełnić kartę zgłoszeniową. Następnie organizatorzy skontaktują się z wystawcami z interesującą ich ofertą i ustalą szczegóły podpisania umowy. Zgłoszenia rozpatrywane będą w trzech terminach: 31.03, 30.04 i 01.06 (te, które nie zostały przyjęte, a spełniają warunki regulaminu, będą automatycznie przenoszone do rozpatrzenia w kolejnym terminie).

    Istnieje jeszcze możliwość złożenia oferty w konkursie na stoisko piwne – zgłoszenia na takowe przyjmowane będą mailowo do dnia 30.03.2018 r.do godz. 12:00.

    Wszystkich zainteresowanych serdecznie zapraszamy do zapoznania się z pełnym regulaminem dostępnym na stronie internetowej Dni Fantastyki.

    Szczegóły oraz formularz zgłoszeniowy tutaj.
    Regulamin strefy wystawców tutaj.
    Regulamin konkursu ofert na stoiska piwne tutaj.

    Logo Wrocławskich Dni Fantastyki

  • Maskarada – kolejna edycja pyrkonowego konkursu kostiumowego!

    Maskarada to konkurs dedykowany osobom, które zajmują się cosplayem konkretnych postaci lub tworzeniem autorskich strojów, zrobionych – oczywiście – własnoręcznie. Prowadzącym jak zwykle będzie Jakub Ćwiek. Tegoroczna edycja wprowadzi jednak pewne zmiany.

  • Recenzja książki: Andy Hoare „Polowanie na Voldoriusa”

    polowanie na voldoriusa

    Andy Hoare - „Polowanie na Voldoriusa”

    copernicus corporationWydawnictwo: Copernicus Corporation
    Liczba stron: 320
    Cena okładkowa: 44,00 zł

    Białe Szramy to jeden z zakonów Space Marines, o których ktoś, kto historią Warhammera 40 000 interesuje się sporadycznie i powierzchownie, nie mógłby wiedzieć zbyt wiele. A szkoda, bo potomkowie z krwi Prymarchy Jaghatai Khana są nikim innym, jak kosmicznymi Tatarami, tylko odzianymi w pancerze wspomagane i dosiadającymi odrzutowych motocyklów. Świetny pomysł, prawda? Tym bardziej ucieszyłem się, gdy usłyszałem, że „Polowanie na Voldoriusa” Andy'ego Hoare, trzecia odsłona cyklu „Bitwy Kosmicznych Marines”, za przedmiot weźmie właśnie dzieje Białych Szram. Im dłużej jednak o tym myślę, tym bardziej dochodzę do wniosku, że mogłem się ucieszyć nieco zbyt wcześnie.

    Nadszedł wreszcie czas, by położyć kres knowaniom księcia demonów, Kernaxa Voldoriusa, pionka Mrocznych Potęg i sprawcy Krwawej Fali, która pochłonęła miliardy istnień. Zbrodniarz zostanie zgładzony – tak przed obliczem Prymarchy przysiągł Mistrz Polowania Kor'Sarro z zakonu Białych Szram – a jego głowa, odrąbana od obmierzłego cielska, zawiśnie w sali tronowej Mistrza Zakonu. Białe Szramy wyruszają szaleńczy pościg za demonem, próbując unicestwić go, zanim wcieli w życie kolejny diaboliczny plan, który bez wątpienia zbierze żniwo jeszcze straszniejsze niż do tej pory.

    Najlepszą cechą „Polowania na Voldoriusa” są zdecydowanie opisy starć. Czego można oczekiwać po powieści ze świata Warhammera, traktującej o Kosmicznych Marines polujących na demona Chaosu, scen walki jest tu zatrzęsienie. Te, odpowiednio rozpisane, widowiskowe i brutalne zdecydowanie spełniają oczekiwania. Jednak to nie wszystko – oprócz prania się po gębach, prucia z bolterów i obcinania sobie rozmaitych kończyn, przyda się też jakieś uzasadnienie, dlaczego właściwie piorą, prują i obcinają. Z tym jest... nieco gorzej.

    Zarzucić mu można przede wszystkim nieprzemyślaną, ale i tak przewidywalną budowę fabuły. Niech posłużę się przykładem – arcywróg ściąga tropiących go Marines w pułapkę, z której nie tylko uchodzą żywcem, ale też dowiadują się o jego niecnych zamiarach, które trzeba powstrzymać – a po co, skoro wystarczyło siedzieć cicho, robić swoje, a Kor'Sarro dalej szukałby na ślepo? To ma być przebiegły książę demonów? Jego straszliwe zamiary wyszłyby na jaw dopiero na samym końcu, w ramach iście szaleńczego zwrotu fabuły, gdyby nie obszerna tyrada w pierwszym rozdziale powieści na temat tego, czym do tej pory wsławił się Voldorius, ze szczególnym uwzględnieniem tej jednej, szczególnej rzeczy, którą zrobił raz i może zrobić powtórnie. Z resztą, chociaż same założenia fabuły brzmią interesująco, te same „straszliwe zamiary” ani na chwilę nie sprawiają, że czytelnik ma – choćby przez chwilę! – jakiekolwiek poczucie zagrożenia głównych bohaterów.

    To, niestety, dopiero początek wyliczanki licznych uchybień w „Polowaniu na Voldoriusa”. Do lektury najbardziej zniechęciło mnie przekonanie autora, że czytelnikowi trzeba wszystko powtarzać paręnaście razy, żeby załapał. Przykład? Ależ proszę. Za każdym razem, kiedy podkomendni Kor'Sarro mówili coś w bitewnym slangu, musiał on zaznaczyć, że używają sekretnego szyfru bojowego Białych Szram. „Słuchajcie”, wydaje się mówić, „Teraz bądźcie uważni, bo powiedzą coś kompletnie bez sensu, ale to nie dlatego, że są bardzo głupi, tylko używają takiego sekretnego języka do porozumiewania na polu bitwy, ok?”. Prawdę powiedziawszy, wywołuje to efekt kompletnie odwrotny do zamierzonego: częściowo z przekory, a częściowo dlatego, że trudno mi wyobrazić sobie bardziej niepraktyczny sposób porozumiewania się na polu walki niż poetyckie opisy zachodzącego słońca mające oznaczać, że grupa ma przyjąć formację bojową.

    Bohaterowie? Jednowymiarowi, wszyscy, bez wyjątku. Protagonista „Polowania”, Kor'Sarro, charakterologicznie nie różni się kompletnie niczym od dowolnego wysoko postawionego Space Marine z jakiejkolwiek innej miernej powieści w tym uniwersum – jest bardzo dumny i honorowy, często sławi swojego prymarchę, a jego jedynym sposobem na komunikowanie się z otoczeniem jest harde powarkiwanie kolejnych gróźb pod adresem wrogów Imperatora i Khana. W poprzedniej powieści z serii, „Helsreach”, mieliśmy podobny problem, ale tam Rekluzjarcha Grimaldus chociaż starał się sprawiać wrażenie postaci głębokiej, rozdartej pomiędzy wypełnieniem swojego obowiązku a dążeniem do osobistej chwały, strachem przed pozostawaniem w cieniu własnego mistrza, ale i obawą przed zajęciem jego miejsca. Narzekałem na niego jako kogoś, kto jak na nieśmiertelną maszynę do zabijania przejawia ciut zbyt dramatyczne, zbyt wydumane rozterki – to prawda, ale w porównaniu z Mistrzem Łowów Kor'Sarro i tak sprawia wrażenie kogoś posiadającego barwne tło. „Helsreach” było chociaż ratowane przez fajnie wykreowanych bohaterów pobocznych – ubolewam, że „Polowanie na Voldoriusa” nie ma nawet tego. A główny antagonista? Tu jest trochę lepiej, mimo początkowej wpadki z planowaniem własnych działań, choć niewiele lepiej – przede wszystkim Kernax Voldorius dostaje nieco za mało okazji, żeby rozwinąć się w pełnoprawną postać, do ostatnich stron pozostając tylko pretekstem. Ostatecznie ciężko powiedzieć, który z nich jest bardziej typowy – książe demonów czy jego pogromca.

    Podsumowując, uważam „Polowanie na Voldoriusa” za najsłabszą z do tej pory spisanych „Bitew Kosmicznych Marines” – po świetnym „Świecie Rynn” i nieco słabszym, ale wciąż nastrojowym „Helsreach” tekst Andy'ego Hoare sprawia wrażenie mocno nieudanej próby. Hoare pisze jak ktoś, kto zna składowe uniwersum Warhammera 40 000 i rozumie, jakie motywy uznaje się za wiodące w mrocznej przyszłości 41. tysiąclecia, ale nie potrafi przetworzyć ich w ciekawy, kreatywny sposób, zamiast tego powielając kolejne klisze, bez jakiejkolwiek własnej refleksji czy wkładu. Polecam tylko najbardziej zagorzałym fanom Kosmicznych Marines – ale niekoniecznie Białych Szram, ci mogą być nieco zdegustowani.

  • Powieść „Sztylet ślubny” pod patronatem Konwentów Południowych!

    Reakcją na hasło „kobieca fantastyka” jest zwykle pobłażliwy uśmiech. No, bo jak to tak? Płomienny romans, w większości przypadków prowadzony dość monotonnie, z otoczką elementów fantastyki - nie brzmi to jak literatura szczególnie wysokich lotów. A gdzie krwawe bitwy, wojownicze krasnoludy, podniosłe elfy, widmo wojny i zagłady połączone z konfliktami wewnętrznymi i głębszymi refleksjami bohaterów? Jednak i w tym gatunku, jak w każdym innym, pojawiają się dzieła pisane lepiej i gorzej. Dzisiaj chcemy przedstawić Wam powieść zaliczającą się do tej pierwszej kategorii.

  • Znamy kolejnego gościa Warsaw Comic Con!

    Andrzej Sapkowski, słynny pisarz fantasy, autor wielokrotnie nagradzanego cyklu „Wiedźmin”, Trylogii Husyckiej, powieści „Żmija”, esejów i licznych opowiadań, zawita na wiosennej edycji Warsaw Comic Con oraz Targach Książki – Warsaw Book Show.  Pisarz weźmie udział w sesjach Q&A, będzie podpisywał książki oraz dyskutował na temat swojej twórczości.

    Warsaw Comic Con odbędzie się w dniach 20-22 kwietnia w nadrzyńskim Ptak Warsaw Expo. 

    Bilety są dostępne tutaj.

    A tu fanpagei oficjalna strona wydarzenia

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #61

    Hej! Tym, którzy mają ferie, życzymy bezpiecznego i udanego wypoczynku. Tym, którzy jeszcze czekają lub powrócili już do codzienności – powodzenia! Bez względu jednak na to, gdzie się aktualnie znajdujecie, sprawdźcie, jakie wydarzenia czekają na Was w ostatni weekend lutego. Tym razem do wyboru macie Kola 2018, Remcon 2018, Kokon 2018, miłosne Aishiteru, Fun Fest 2018, a na dokładkę ESL One Katowice 2018.

  • Recenzja książki: Denis Szabałow - „Prawo do zemsty”

    Okładka książki prawo do zemsty Denis Szabałow

    Denis Szabałow - „Prawo do zemsty”

    logo wydawnictwa insignisWydawnictwo: Insignis
    Liczba stron: 481
    Cena okładkowa: 39,99 zł

    To już trzecia i zarazem ostatnia książka Denisa Szabałowa z serii osadzonej w Uniwersum Metro 2033 – przynajmniej na ten moment – z tych przełożonych i wydanych na rynku Polskim. Stanowi ona bezpośrednią kontynuację cyklu „Prawo do…”. W jego ramach ukazały się „Prawo do użycia siły”, „Prawo do życia” oraz opisywane tutaj „Prawo do zemsty”. Niestety nie da się zrecenzować kolejnej książki z danej serii, unikając wszystkich możliwych spojlerów i nawiązań do poprzedniczek. Czujcie się ostrzeżeni.

    Akcja rozgrywa się na terenie Rosji, dwadzieścia lat po wojnie nuklearnej – w roku 2033. Po tym, jak Daniła, główny protagonista, przebył pieszo 2000 kilometrów do rodzinnego schronu po zdradzie Bractwa i odkrył jego ruiny, poprzysiągł on zemstę na oprawcach. I to właściwie streszcza całą fabułę. Wydarzenia rozwijają się w dobrym, jednostajnym tempie, które nie nudzi i sprawia, że z niecierpliwością przewracamy kolejne kartki powieści, by w odpowiednich momentach na chwilę odetchnąć i móc zwolnić lub przerwać lekturę jeżeli czytamy na raty.

    Tak jak w poprzednich książkach, tak i tutaj znajdziemy mnóstwo świetnie rozpisanych scen batalistycznych z użyciem różnorakiego sprzętu wojskowego. Fani militariów z pewnością odnajdą się w gąszczu oznaczeń amunicji, pojazdów czy konkretnych modeli karabinów o każdym możliwym kalibrze. Dla mniej zaznajomionych z cyklem są opisy wyjaśniające działanie każdej nowej „zabawki” pojawiającej się na polu walki. Nie brakuje też zjawisk paranormalnych, których mogliśmy zakosztować już wcześniej, więc jest to całkiem ciekawa mieszanka, która mimo ukazywania naprawdę odrębnych i z pozoru nie pasujących do siebie wątków, okazała się być całkiem smaczna.

    Również mamy tutaj do czynienia ze znacznie większymi operacjami niż miało to miejsce do tej pory. Poznajemy tajniki sztuki wojennej roku 2033 na znacznie większą skalę, ze sztabem dowodzenia, przepływem informacji, formacjami, taktykami, ciężkim sprzętem, zdobywaniem pozycji wroga, okopywaniem się czy inżynierią wojskową.

    Nie mogło też zabraknąć rozwiązania wielu rozpoczętych wątków i wyjaśnienia zagadek porozrzucanych we wcześniejszych odsłonach trylogii. Niestety, część z nich jest dosyć oczywista i mimo że autor stara się nas trzymać w niepewności, nie do końca ten zabieg się udaje. Zbyt dużo zostaje zdradzone zbyt wcześnie i ciężko się dziwić, kiedy pewne sprawy stają się oczywiste już w połowie książki. Jednak nawet mimo tej wpadki był przynajmniej jeden moment, który mnie faktycznie mocno zaskoczył.

    Podczas czytania i splatania rozpoczętych wątków w jedną, logiczną całość, rzuca się w oczy tendencja autora do wyciskania ze wszystkiego możliwie jak najwięcej nawiązań do głównego bohatera, co finalnie wygląda nieco sztucznie, sprawiając, że cały wykreowany świat (a ten nie jest przecież mały!) wydaje się skupiony wyłącznie wokół niego, jego wyborów i splotów przypadków.

    Mimo tych niedoskonałości „Prawo do zemsty” czyta się naprawdę przyjemnie. Jest to książka, którą dosłownie pożerasz i nie zauważasz, kiedy przewracasz setną z rzędu stronę. Zgrabnie domyka wszystkie rozpoczęte wcześniej wątki i rozwiewa wątpliwości, więc fani zamkniętych zakończeń poczują się jak u siebie w domu. Od początku do końca jest też utrzymana w jednej, spójnej konwencji narzuconej już w poprzednich dwóch powieściach. Nie żałuję ani chwili spędzonej z tą pozycją.

  • Martin Klebba kolejnym gościem Warsaw Comic Con!

    Martin Klebba, znany m.in. z serii filmów „Piraci z Karaibów”, w których wciela się w rolę Marty'ego, spotka się z polskimi fanami w Warszawie. Będzie on gościem festiwalu popkultury Warsaw Comic Con, którego trzecia edycja odbędzie się w dniach 20-22 kwietnia w Ptak Warsaw Expo. Wśród gości poprzedniej edycji wydarzenia byli m.in. Pamela Anderson oraz aktorzy z najpopularniejszych produkcji kinowych i telewizyjnych: „Gwiezdnych Wojen”, „Piratów z Karaibów”, „Harry'ego Pottera” czy „Gry o Tron”. Jakie jeszcze atrakcje czekają na odwiedzających imprezę?

  • Recenzja książki: Istvan Vizvary - „Vivo”

    vivo istvan vizvary

    Istvan Vizvary - „Vivo”

    genius creationsWydawnictwo: Genius Creations
    Liczba stron: 436
    Cena okładkowa: 39,99 zł

    Z twórczością Istvana Vizvarego spotkałem się przy okazji „Dobro złem czyń”, zbioru konkursowych opowiadań Genius Creations, gdy niemal mimochodem podbił moje serce opowiadaniem o... morderczym ekspresie do kawy. Zupełnie odrębna od pozostałych prac konwencja, rześkie podejście do tematu, świetny, lekki styl – wszystko to sprawiło, że czekałem na okazję, by z twórczością tego dobrze rokującego autora bliżej się zaznajomić. Wreszcie było mi dane: oto „Vivo”, debiutancka powieść pisarza z Łodzi, której główną tematyką są światy wirtualne... Ale nie do końca.

    Czym więc są tytułowe Vivo? Najprostsze skojarzenie, jakie się nasuwa, to coś w rodzaju rzeczywistości wirtualnej, w której ludzie zanurzają się dla rozrywki – albo używają jej jako sposobu na przedłużenie własnej egzystencji, „uploadując” skan swojego mózgu do sieci. W praktyce jednak Vivo jest czymś więcej – łącznością ze światami równoległymi, w których avatary użytkowników żyją własnym życiem w chwilach, w których akurat nikt się w nie nie wciela. Jak się jednak ma wkrótce okazać, nie tylko nasz świat może ingerować w inne... Ale o tym za chwilę.

    Istnieje cała masa różnych Vivo. Na przykład takie, które różnią się tylko jednym, maleńkim szczegółem – choćby tym, że w świecie przyszłości wciąż żyje John Lennon, jako kochanek jednej z głównych bohaterek tej opowieści, Diany Whitmore, ekscentrycznej milionerki, na której zlecenie zespół techników wyznaczył współrzędne takiego świata. Są realia kompletnie różne od naszego, jak Drumloft, będący uniwersum fantasy na podobieństwo naszego World of Warcraft – pełne baśniowych stworzeń, takich jak krasnoludy, hybrydy karaluchów i modliszek czy chutliwe smoki. Niektóre światy istnieją jako sarkofagi dla osób dawno zmarłych – takie jak ten, w którym Liza Trommer uwieczniła swojego ojca, Hansa – jeszcze inne to sposób na życie dla jednostek pokroju Alfreda Ulvera, psychoterapeuty utrzymującego się z sesji wykonywanych przez jego wirtualnego klona w uniwersum, w którym taki zawód ma jakąś rację bytu.

    Istnieje sposób, by dostać się do Vivo, tak samo jak istnieje droga z Vivo do naszego świata. Bohaterowie przekonają się o tym na własne oczy, kiedy ojciec Lizy odwiedzi ją ponownie, Diana spotka Lennona z krwi i kości, a na Londyn spadnie truchło Alskoppa, smoczego władcy, którego wybuchowa dusza zawiśnie nad nieszczęsnym miastem, zwiastując mu rychłą zgubę wśród ryczących płomieni. Ścieżki naszych bohaterów zbiegną się, kiedy jedni spróbują powstrzymać kataklizm, inni staną się jego świadkami, a jeszcze inni półświadomie przyczynią się do coraz to nowszych kłopotów. Jeśli chodzi o bieg splatających się ze sobą wypadków, „Vivo” stanowi konstrukcję przemyślaną i ciekawą: losy bohaterów łączą się w nieoczekiwany, niejednokrotnie zaskakujący sposób, sprawiając, że całość może wciągnąć.

    I wciągałaby z pewnością, gdyby bohaterowie byli ciut ciekawsi – tymczasem ledwie części z nich da się przypisać jedną, najwyżej dwie charakterystyczne cechy, gdy pozostali nie posiadają nic, co odróżniałoby ich od reszty albo chociaż intrygowało. Diana sprawiała dla mnie wrażenie wyłącznie pretekstu, by wprowadzić do fabuły postać Johna Lennona, nie prezentując sobą niczego oprócz obsesji na punkcie piosenkarza. Ulver był ciut za mało przekonujący jak na osobę o podziurawionym mózgu (zaburzenia neurologiczne będące skutkiem transferu do Vivo to przecież temat na masę ciekawych zwrotów akcji, a wszystko, co dostaliśmy, to po prostu zezwierzęcony freudysta) i raczej blado wypadł w roli czarnego charakteru, zaś cała obsada pochodząca z Drumflotu wydawała mi się jednym wielkim bezkształtnym zbitkiem statystów (krasnolud ma charakterystyczną manierę mówienia, ale poza tym nie sposób powiedzieć o nim niczego ciekawego). Na tym tle wybija się wspomniany wcześniej Lennon – jak na ironię, bohater konstruktu, byt sztuczny, prezentuje sobą więcej ludzkich cech niż skaczące dookoła niego stadko „prawdziwych” androidów. Jego radosna postawa doprawiona odrobiną ciętego dowcipu i brytyjskiej flegmy sprawiły, że nie dało się go nie polubić i ostatecznie stał się jedynym powodem, dla którego chętnie śledziłem ciąg dalszy.

    Lawinę mieszanych uczuć zawaliła mi na głowę konstrukcja świata przedstawionego, z którą bardzo długo nie mogłem się oswoić. Z jednej strony mamy niedaleką przyszłość pełną futurystycznych udogodnień (drukowanie przedmiotów codziennego użytku w domu za pomocą specjalnej maszyny, cybernetyczny wszczep asystenta pozwalający łączyć się z siecią, komunikować się na odległość czy sterować funkcjami domu), nasuwającą masę skojarzeń choćby z bogatszą częścią „Peryferala” Williama Gibsona, z drugiej cała idea Vivo powoduje dziwaczny dysonans, kiedy wśród świata przyszłości pojawiają się z nagła smoki, przerośnięte robale, samoświadome środki lokomocji o dziwacznych imionach czy dawno zmarli piosenkarze. Jedna z bohaterek, Liza Trommer, cierpi na interesujące zaburzenie, za sprawą którego ma trudność z odróżnieniem świata realnego od Vivo – Istvanowi Vizvaremu udało się z powodzeniem zarazić nim również czytelnika, który, zanim przyswoi świat przedstawiony w takiej postaci, co i rusz zadaje sobie pytanie, czy to, co przeczytał, dzieje się w utworze naprawdę, czy w jednym z wirtualnych realiów – czy świat, w którym żyją bohaterowie, gdzie nad Londynem wisi dusza smoka, a ulicami spaceruje stukilkuletni John Lennon jest naszym światem, czy po prostu kolejnym Vivo, w którym wszyscy siedzą, a nie mają o tym pojęcia? Jednocześnie pomysł, choć ciekawy, wydał mi się tutaj rozwinięty w sposób wybiórczy, miejscami frustrująco niedomknięty (na przykład: skoro my możemy wcielać się w mieszkańców Vivo, dlaczego nie zachodzi relacja odwrotna? Skoro możemy tworzyć światy na życzenie, czemu nie rozwiązać wszystkich problemów fabuły „z poziomu administratora”, po prostu stwarzając w Vivo poszukiwane przez nas przedmioty?).

    Styl Vizvarego utrzymuje się nadal na wysokim poziomie – jest lekki, przyjemny w odbiorze, miejscami dowcipny (oszczędnie – w czasie lektury można się czasem uśmiechnąć, jednak bez przesady, a humor to akurat rzecz, z którą łatwo przesadzić) i, co najważniejsze, nie stanowi przeszkody w obcowaniu z utworem. Sprawia, że chętnie poczytałbym coś tego autora, ale w mniej udziwnionym stylu, bardziej przyziemnego tematycznie. Jedyne miejsce, w którym mi zazgrzytało, to scena zbliżenia między niechętną bohaterką i nazbyt chętnym bohaterem – opis jest niepotrzebnie anatomiczny i budzi szczere obrzydzenie. Prawdopodobnie był to celowy zabieg, ale, mimo wszystko, można było go sobie darować. To żadna przyjemność – czytać takie rzeczy, a i do całości nie za bardzo one pasują. Za to autorskie tłumaczenia tekstów piosenek na rodzimy wypadły wprost kapitalnie, zachowano klimat angielskiego oryginału i fajnie wpleciono je w rozwój wydarzeń.

    „Vivo” nie jest złą książką, ale biorąc się za lekturę, trzeba być świadomym kilku rzeczy: zanim się z nią zacznie obcować, trzeba przygotować się psychicznie na nietypowy świat przedstawiony, absolutnie porzucić wszelkie skojarzenia z podobnymi tematycznie tekstami (jak choćby ten nieszczęsny „Peryferal”, z którym znajomość sprawiła mi tu wiele trudu) i akceptować wydarzenia takimi, jakimi są, a nade wszystko – nie sugerować się tekstem z okładki. Mamy tu do czynienia z powieścią przygodową, niecodziennią, awangardową, mogącą skłaniać do ciekawych przemyśleń, jasne – ale to ostatnie zdecydowanie nie powinno być powodem, dla którego sięga się po najnowszą powieść Istvana Vizvarego. Bierzcie, czytajcie, bawcie się dobrze – a poszukiwania odpowiedzi na pytania o życiu, śmierci i naturze rzeczywistości zostawcie na inne okazje.

  • Recenzja książki: Marissa Meyer – „Cinder”

    cinder

    Marissa Meyer – „Cinder”

    papierowy ksiezycWydawnictwo: Papierowy Księżyc
    Liczba stron: 416
    Cena okładkowa: 44,90 zł

    Niezwykła opowieść o ubogiej dziewczynie, która dzięki zgubionemu szklanemu pantofelkowi odnajduje miłość i szczęście u boku księcia – któż nie zna wspaniałej baśni o Kopciuszku. Od wielu lat historia ta rozbudza wyobraźnię nie tylko młodych dziewcząt marzących o cudownej przyszłości u boku księcia z bajki, ale też wszelkiej maści twórców: muzyków, plastyków, filmowców, a przede wszystkim pisarzy. Marissa Meyer także postanowiła zaczerpnąć z tego źródła i stworzyła powieść o Cinder – dziewczynie żyjącej ze złą macochą i jej córkami. Przeniosła jednak akcję w odległą przyszłość, do Nowego Pekinu.

    Świat podnosi się powoli z gruzów po IV wojnie światowej, jednak pokój wciąż jest niepewny. W dodatku w zatrważającym tempie rozprzestrzenia się wśród ludzi litumoza – śmiertelna choroba, na którą nie znaleziono lekarstwa ani szczepionki. Wiele osób z obawą spogląda w niebo, na srebrną tarczę Księżyca, gdzie żyje tajemnicza rasa Lunarów, przewodzona przez królową Levanę. W takiej rzeczywistości przyszło żyć Cinder Linh. Dorastająca dziewczyna, adoptowana jeszcze jako dziecko, nie ma w życiu lekko – nie dość, że jest cyborgiem, to jeszcze według obowiązującego prawa stanowi własność sprawującej nad nią opiekę macochy, która nawet nie sili się na ukrywanie niechęci w stosunku do niej i traktuje przygarniętą córkę jako świetne źródło dochodu. Cinder jest bowiem najlepszym mechanikiem w Nowym Pekinie zajmującym się naprawą androidów. Pogłoski o jej umiejętnościach docierają w końcu do pałacu, a młody następca tronu decyduje się skorzystać z jej usług. Spotkanie księcia Kaia i Cinder będzie miało poważne konsekwencje, które wpłyną nie tylko na życie tej dwójki, ale także zaważą na stosunkach dyplomatycznych między Ziemią a Księżycem.

    Brzmi trochę znajomo? Zawiedzie się jednak ten, kto oczekuje historii jak z baśni, ponieważ Cinder nie jest uległą dziewczyną podobną do Kopciuszka, która z pokorą przyjmuje to, co przynosi jej los. Potrafi walczyć o swoje marzenia nawet wtedy, gdy ma przeciwko sobie cały świat, bo życie cyborga w Nowym Pekinie nie jest proste. Wszyscy, którzy posiadają robotyczne elementy w swoim ciele, nie są traktowani jak ludzie, lecz jak przedmioty. W dodatku panna Linh szybko traci jedyną bratnią duszę na tym okrutnym świecie – przybraną siostrę Peony – a także zostaje uwikłana w wielką politykę i spisek Lunarów przeciwko Ziemianom. Nie ma też dobrej Matki Chrzestnej, jedynie tajemniczy doktor Erland, zamiast strojenia się na bal będą przygotowania do ucieczki, zgubiony pantofelek zastąpi metalowa stopa, a utrzymanie w tajemnicy prawdy o cybernetycznym ciele stanie się trudniejsze, niż można przypuszczać…

    Marissa Meyer pełnymi garściami czerpała z opowieści o Kopciuszku, nie można jej jednak zarzucić, że stworzyła historię wtórną i nieciekawą – wręcz przeciwnie, podeszła do tematu bardzo nieszablonowo. Cinder poznaje księcia, ale potem wszystko idzie zupełnie inaczej niż w pierwowzorze. Budzące się nieśmiało uczucie nie jest tu najważniejsze, prawie go nie widać, a sami zainteresowani też jakby go nie dostrzegali. Istotne za to staje się wyjaśnienie tajemnicy pochodzenia Cinder, poradzenie sobie z intrygami podstępnej i złej, a jednocześnie nieziemsko pięknej królowej Levany, utrzymanie pokoju na świecie i znalezienie lekarstwa na przywleczoną z Księżyca litumozę, która dziesiątkuje mieszkańców Ziemi.

    Autorka pokazała nam również ciekawą wizję świata przyszłości naszpikowanego nowoczesną technologią. Niestety, ta rzeczywistość nie jest tak wspaniała, jak się na pierwszy rzut oka wydaje. Każdy obywatel posiada chip, dzięki któremu może być bez problemu zidentyfikowany i zlokalizowany. Wiele obowiązków przejęły androidy, co w konsekwencji powoduje pewne ubezwłasnowolnienie, a ludzie posiadający biomechaniczne części wszczepione w ciało tracą swoje prawa, stając się przedmiotami. Dopuszcza się eksperymenty (czasem nawet nieetyczne) na cyborgach.

    Do takich realiów postać Cinder pasuje idealnie – traktowana jak rzecz, nie boi się walczyć o swoją przyszłość, stara się przełamywać bariery i narzucone jej ograniczenia. Poszukuje własnej drogi w nieprzyjaznym świecie. Dzięki silnej woli, uporowi i poczuciu humoru prze wciąż do przodu, choć życie rzuca jej kłody pod nogi. Pozostali bohaterowie to również ciekawe osobowości: książę Kai stanowi wzór cnót i jest rozsądnym następcą tronu, macocha panny Linh irytuje, doktor Erland zachowuje się jak dobry, choć tajemniczy wujek, a królowa Levana perfekcyjnie knuje intrygi.

    „Cinder” stanowi bardzo ciekawy przykład przeniesienia baśni o Kopciuszku w fantastyczny świat przyszłości, jednakże bez „żyli długo i szczęśliwie”. Dobro na razie nie zwycięża, zostaje jedynie ujawniona część ukrytej prawdy. Fabuła momentami jest przewidywalna, ale samo zakończenie może okazać się zaskakujące. Kolejne tomy Sagi Księżycowej na pewno przyniosą więcej informacji i rozwiną wątki, które tutaj zostały tylko zarysowane. Na uwagę zasługuje również ładne wydanie – twarda oprawa, oryginalna grafika na okładce i delikatne ozdobniki na każdej ze stron.

    Czy warto sięgnąć po „Cinder”? Miłośnicy baśni opowiedzianych na nowo nie zawiodą się. Tą pozycją powinni też zainteresować się zwolennicy gatunku young adult.

  • Recenzja książki: Małgorzata Lisińska - „Tropiciel”

    tropiciel malgorzata lisinska

    Małgorzata Lisińska - „Tropiciel”

    genius creationsWydawnictwo: Genius Creations
    Liczba stron: 380
    Cena okładkowa: 39,99 zł

    Klasyczne fantasy może przybierać różne formy: od heroicznych przygód z magią i mieczem w roli głównych narzędzi walki aż do lekkich, karczemnych opowieści. Osobiście zaliczam się do grona fanów całego spektrum tego gatunku, tym bardziej więc cieszyłam się z możliwości recenzenckiego relaksu, którym miały być chwile spędzone z „Tropicielem” Małgorzaty Lisińskiej. Wdzięczna, choć brzydka mordka krasnoluda, przedstawiciela mojej ulubionej fantastycznej rasy, na okładce, tylko wzmogła pozytywne nastawienie do lektury. Wiadomo jednak, że budowanie oczekiwań względem książki na podstawie tak kruchych przesłanek, jak okładka, przed czytaniem nie jest rozsądne… Tym razem jednak obyło się bez strat czy ofiar.

    Sodi Yudherthardere, zaprzysiężony (czy może raczej oddany do usług) królowej Krainy, w towarzystwie pierwotnego maga Yasy (mniej lub bardziej zadowolonego z takiego stanu rzeczy – w zależności od humorów obu) zostaje przez Jaśnie Wielmożną wysłany do wioski leżącej na skraju Ciemnych Lasów. Sprawa wydaje się być nieszczególnie warta uwagi – ginący po zmroku wieśniacy to przecież nic nowego, a i powodów tego zjawiska może być mnóstwo, z najbardziej prozaicznymi na czele. Towarzysze nie wiedzą jeszcze jednak, że największa niespodzianka czeka na nich w wiejskiej karczmie. Uratowana przez Yasę młoda służka, przerażona do głębi zagrożeniem czyhającym na nią ze strony grupki miejscowych chłopaczków, w tym syna wójta, okazuje się mieć bowiem swój udział w wydarzeniach rozgrywających się w okolicy… Sama jednak będzie stanowić tajemnicę o wiele bardziej intrygującą.

    Biorąc pod uwagę powyższe, zaskakującym może być fakt, że bohaterów w „Tropicielu” jest trójka, nie dwójka. Młoda Likal, poznana w tak nietypowych okolicznościach, dołączy bowiem do grupy może nie jako jej pełnoprawny członek, ale stanowczo jako ktoś, bez kogo trudno się obejść. Ale od początku: Kraina, w której rozgrywają się wydarzenia z udziałem trójki towarzyszy, nakreślona została dość ogólnie – części miejsc brakuje nazw, a opisy są skąpe. Nie jest to jakiś znowu duży minus i chociaż sama chętnie widziałabym tu jakaś mapę do pomocy, to łatwo da się porzucić rozważania praktyczne na rzecz innych elementów. Fabuła powieści jest lekka, nieangażująca, bazuje na kliszach i nawiązuje do klasyków gatunku oraz, jakżeby inaczej, baśni. Jest tylko pretekstem do żartów sytuacyjnych i scenek rozgrywających się między bohaterami – a motyw łączący poszczególnie części, choć pojawia się dość wcześnie, daje jednak nadzieje na „coś grubszego” w przyszłości. Bo przecież na jednym tomie się nie skończy?...

    W „Tropicielu” króluje humor – dość specyficzny, należy dodać, który nie każdemu przypadnie do gustu. Opis z okładki mówi, że książka przeznaczona jest dla czytelnika dorosłego, z czym się nie do końca mogę zgodzić – pewna niewrażliwość na wulgaryzmy niewiele ma bowiem do magicznego progu wiekowego, w którym możliwe jest legalne nabywanie alkoholu. Słów uznawanych powszechnie za niecenzuralne jest w książce mnóstwo (Sodi, pozostający w centrum uwagi narratora, rzadko kiedy uznaje za stosowne hamować się w tym względzie), ale nie to powoduje mieszane uczucia. Żarty, którymi sypie bohater, są bowiem rubaszne aż do granic możliwości, oparte na prześmiewkach z tylnej części ciała, stosunków płciowych (o których mowa będzie często i gęsto) rzeczywistych czy domniemanych, a także sporej dozy złośliwych docinek, którymi przerzucają się Sodi i Likal przy sporadycznym udziale Yasy.

    Tym, co w „Tropicielu” jest rzeczywiście dobre, są bohaterowie. Sodi, tytułowy Tropiciel, poza specyficznym poczuciem humoru, cechuje się także bystrością i tym rodzajem pewności siebie, który sprawia, że z miejsca wskakuje na pozycję osoby godnej zaufania. Posiadający unikalną zdolność wykrywania magii, jest na nią niezwykle wrażliwy, przez co wybór maga jako kompana wydaje się być nie do końca właściwy (cierpiący na migrenę zrozumieją)... Pewnym jednak jest, że ostatecznie obu panom niejednokrotnie wyjdzie to na dobre. Żarty krasnoluda zaś, zamiast irytować, prowokują do poszukiwania odpowiednio zaczepnej odpowiedzi – co z upodobaniem wykorzystuje Likal, pozostająca w dość niepewnej pozycji podopiecznej maga. Jej charakter ewoluuje szybko z nieśmiałej dziewczynki w przekorną i samodzielną, ale nadal wrażliwą młodą kobietę. Na nieszczęście – zaangażowaną emocjonalnie w klasycznej relacji uczennicy i nauczyciela z Yasą. A on jest, cóż… Pierwotnym magiem, najpotężniejszym i najstarszym, jedynym i ostatnim (no, prawie), a ponad wszystko – nieszczególnie przywiązanym do ludzkich wartości. Byłabym skora przeczytać, jak się to rozwinie dalej. Pani autorko, da się?...

    Ta mieszanka sprzeczności nadaje rytm i barwę książce. Na dość monotonnym tle trójka bohaterów tym wyraźniej odznacza się za sprawą pewnie i konsekwentnie nakreślonych osobowości. Dlatego też, pomimo pewnych zgrzytów i niepewności względem mojego stosunku do poziomu i rodzaju żartów, „Tropiciel” był dla mnie wcale znośną rozrywką, którą chętnie bym kontynuowała. Polecam

  • „Bestie i Ludzie” Jacka Piekary pod patronatem Konwentów Południowych!

    I kolejny patronat książki Jacka Piekary. Tym razem „Bestie i Ludzie” - zbiór 9 opowiadań, w których znajdziecie czysty, pierwotny lęk, grozę wywołaną świadomością, że największy koszmar czeka na nas tuż obok. Przychodzi w postaci uśmiechniętego sąsiada albo smutnej dziewczyny zaczepionej w barze. Czasem w osobie kogoś, kogo znamy od wielu lat... 

  • Wznowienie powieści Jacka Piekary pod patronatem Konwentów Południowych!

    Powieści Jacka Piekary nie można nazwać „typowymi”. Pisarz używa swoich umiejętności do tworzenia dzieł prowokujących, kontrowersyjnych, a przez to tak bardzo uwielbianych.
    Taka jest też aktualnie wznowiona powieść „Przenajświętsza Rzeczpospolita” – historia o Polsce. Polsce obrzydliwej, bo nabrzmiałej chciwością, rozdartej egoistycznymi interesikami, pozbawionej jakiegokolwiek honoru i wyzutej z wszelkiej nadziei.

  • Poszukiwani wolontariusze na Pyrkon 2018!

    Pyrkon powoli się zbliża, a wraz z nim nadchodzi czas na otwarcie zgłoszeń dla wolontariuszy! Jak co roku, organizatorzy tego festiwalu poszukują chętnych do dołączenia do grona gżdaczy i pomocy przy stworzeniu tego fantastycznego wydarzenia.

  • Recenzja książki: Robert Jackson Bennett – „Miasto schodów”

    miasto schodow

    Robert Jackson Bennet – „Miasto schodów”

    papierowy ksiezycWydawnictwo: Papierowy Księżyc
    Liczba stron: 600
    Cena okładkowa: 44,90 zł

    Niemiecki filozof Friedrich Nietzsche w jednym ze swoich dzieł zawarł tezę, że Bóg nie żyje. Nie chodziło mu o Jego śmierć w sensie fizycznym, ale zainspirował tym stwierdzeniem innych oraz rozpoczął dyskusję na temat wiary, wartości moralnych i samej koncepcji Boga. Trudno jednoznacznie stwierdzić, czy Robert Jackson Bennett, autor „Miasta schodów”, pomysł na powieść zaczerpnął z filozofii Nietzschego, postanowił bowiem w wykreowanej przez siebie rzeczywistości uśmiercić wszystkie bóstwa. Poszedł nawet o krok dalej, zakładając, że zabił je człowiek.
     
    Przez wiele wieków Kontynent znajdował się pod opieką wszechwładnych bogów. Nie były to jednak jakieś abstrakcyjne twory powstałe w ludzkich umysłach, ale rzeczywiste byty. Każdy z nich troszczył się o konkretny obszar Kontynentu, a miasto Bułyków, zlokalizowane w samym centrum, było miejscem, gdzie bogowie podejmowali wspólnie wiele ważnych decyzji. Ludzie zamieszkujący tę niezwykłą krainę czuli się wybrańcami, lepszymi od innych, a magię, ogromną mądrość i siłę bóstw spożytkowali do podboju sąsiednich krain. Jedną z nich był ubogi rolniczy Sajpur zamieniony na długi czas w niewolniczą kolonię. Sajpurzy, traktowani jak podludzie, wykorzystywani jako tania siła robocza, odważyli się w końcu na bunt przeciwko Kontynentanom i ich potężnym bóstwom. Rozpętali wojnę, której kulminacyjnym punktem było Mgnienie. W jednej krótkiej chwili bogowie zostali zgładzeni, a wszelkie przejawy ich mocy wymazane. Strzał z niezwykłej broni, wynalezionej przez niejakiego Kaja – późniejszego bohatera narodowego Sajpuru – sprawił, że potęga Kontynentu rozsypała się jak domek z kart.
     
    Siedemdziesiąt lat później to Sajpur jest światową militarną siłą sprawującą władzę nad Kontynentem. Potężny niegdyś Bułyków, który najbardziej ze wszystkich miast Kontynentu ucierpiał podczas Mgnienia, jest teraz ruiną, po której smętnie snują się ubodzy mieszkańcy, narzekający na swój los i przeklinający rządzących nimi Sajpurów. Na mocy Regulacji Międzynarodowych zakazano im jakiegokolwiek kultu bogów, zdobywania wiedzy na ich temat, używania ich symboli czy nawet badania przeszłości Kontynentu. Mają do tego prawo jedynie sajpurscy historycy, posiadający specjalne pozwolenie Ministerstwa Spraw Zagranicznych. Jednym z nich jest doktor Efrem Pangyui. Przybywa on do Bułykowa, by poznać historię miasta i dowiedzieć się, dlaczego właśnie tutaj można jeszcze doświadczyć cudów i natknąć się na magiczne przedmioty, które teoretycznie powinny zniknąć lub stracić swą moc po Mgnieniu. Sama obecność w mieście doktora Pangyuia wywołuje ogromne niezadowolenie i w końcu doprowadza do jego zabójstwa.
     
    Zadania wykrycia sprawcy (bądź sprawców) morderstwa podejmuje się najlepszy agent Sajpuru – Shara Thivani, a właściwie Ashara Komayd, potomkini sławnego Kaja, która przybywa do Bułykowa wraz ze swoim pomocnikiem Sigrudem – człowiekiem Północy, Drejlingiem o mrocznej i bolesnej przeszłości. Nie spodziewa się, że w trakcie dochodzenia odkryje dawno zapomniane sekrety. Śledztwo w sprawie śmierci doktora Pangyuia stanie się mało ważne, gdy okaże się, że w niezwykłym mieście pełnym pojawiających się nagle i prowadzących donikąd schodów dzieje się o wiele więcej, niż Shara się spodziewa, a morderstwo naukowca to zaledwie wierzchołek góry problemów, z którymi przyjdzie jej się zmierzyć.
     
    Muszę przyznać, że „Miasto schodów” pozytywnie mnie zaskoczyło nie tylko fabułą, ale także ciekawą, rozbudowaną mitologią, interesującymi postaciami bogów z konkretnymi cechami i atrybutami. Autor precyzyjnie połączył boskie i ludzkie elementy, tworząc tym samym złożony, wielopoziomowy świat pełen cudów i magii. Dokładnie nakreślił też geopolityczny układ sił – dawny i obecny, dzięki czemu ukazał zaskakującą przewrotność historii. Sprawił także, że trudno jest jednoznacznie opowiedzieć się za jedną ze stron, zarówno Sajpur, jak i Kontynent mają na sumieniu poważne grzechy.
    Akcja rozwija się powoli i liniowo, w stałym tempie, zmierzając wprost do punktu kulminacyjnego. To skomplikowana układanka, w której odkrywamy i dopasowujemy kolejne elementy, dzięki czemu otrzymujemy nie tylko interesujący kryminał, ale też urban fantasy, horror i powieść polityczną. Niestety, czasami coś tu „zgrzyta”, być może dlatego, że niektóre wątki bywają mało zaskakujące. Prowadzony za rękę czytelnik wiele sytuacji może przewidzieć wcześniej, gdyż Robert Jackson Bennett zostawia mnóstwo wskazówek odnośnie do wydarzeń i zakończenia. Nie bez znaczenia pozostaje też fakt, że na okładce książki umieszczono streszczenie sporej części fabuły i moim zdaniem ujawniono zbyt dużo, odbierając w ten sposób pewien element zaskoczenia.
     
    Główną bohaterką powieści Bennett uczynił młodą, inteligentną kobietę z dużą ciekawością świata oraz interesującą przeszłością, która daje o sobie znać w momencie przybycia do Bułykowa. Mimo wielu zalet, zwłaszcza ogromnej wiedzy na temat historii Kontynentu i jego bóstw, Shara nie wzbudza jednak szczególnej sympatii. Wydaje się chłodna, pozbawiona emocji i odrobinę sztuczna, w przeciwieństwie do postaci drugoplanowych, których nie sposób nie polubić – Sigruda czy Turyin Mulaghesh, gubernator polis.
     
    Narracja w „Mieście schodów” prowadzona jest głównie w czasie teraźniejszym. Ten zabieg sprawia, że stajemy się bezpośrednimi obserwatorami i uczestnikami wydarzeń. W większości przypadków towarzyszymy Sharze, nie licząc ważnych momentów wpływających znacząco na fabułę – wtedy podążamy za innymi bohaterami. Oprócz tego otrzymujemy fragmenty boskich ksiąg, sajpurskich dokumentów, urywki dzieł i dzienników doktora Efrema, a także wspomnień towarzyszy sławnego Kaja. To wszystko pozwala poznać bolesną historię wykreowanego przez pisarza niezwykłego i rozbudowanego świata oraz jego złożoną mitologię, które na pewno zaciekawi niejedną osobę, sprawia także, że otrzymujemy książkę pełną kryminalnych zagadek, które chcemy wraz z bohaterami rozwikłać, politycznych intryg i boskich tajemnic, interesującą, choć czasami zbyt przewidywalną. Warto jednak po nią sięgnąć choćby po to, by przenieść do niezwykłego, przepełnionego boską mocą Bułykowa i wraz z Sharą przejść się jego ulicami, które czasem prowadzą do zupełnie nieoczekiwanych miejsc.
  • Fantasmagoria od A do Z (...a może od F do A?)

    Gry, prelekcje, warsztaty, manga, anime, LARP, RPG... Wyliczać można długo, ale niezależnie od tego, jak dużo haseł rzucimy, fakty pozostają faktami: nadchodzi dziewiąta już edycja Fantasmagorii - gnieźnieńskiego święta fantastyki, które rok w rok nie zawodzi w dostarczaniu rozrywki zagorzałym fanom. W świetle zbliżającego się weekendu przedstawiamy Wam proste compendium faktów na temat tegorocznej Fantasmagorii - dla odświeżenia wiadomości oraz przekonania niezdecydowanych.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #60

    Hej! Pierwszy miesiąc 2018 roku już prawie za nami, pora więc sprawdzić, co przyniesie nam pierwszy weekend lutego. A przyniesie on konwent o nazwie, która dość jednoznacznie nawiązuje do pewnego leśnego stworzonka. Jest nim Liskon, a po szczegóły tradycyjnie zapraszamy na naszą stronę.

  • Recenzja książki: Miroslav Żamboch - „Czas żyć, czas zabijać”

    czas

    Miroslav Żamboch - „Czas żyć, czas zabijać”

    fabryka slowWydawnictwo: Fabryka Słów
    Liczba stron: 616
    Cena okładkowa: 44,90 zł

    Z Miroslavem Żambochem jest tak, że albo się jego twórczość uwielbia, albo nie cierpi, choć uczucia te lubią przechodzić z zimnych w gorące z każdą przeczytaną powieścią tego autora. W istocie, po świetnym „Na ostrzu noża” czy „Wilku samotniku”, a także zupełnie miernych „Ostatni bierze wszystko” czy „Bez litości” kompletnie już nie wiedziałem, czego mam się spodziewać po kolejnej powieści osadzonej w autorskim uniwersum pisarza z Czech. Wiedząc, że „Czas żyć, czas zabijać” będzie w całości skupiona wokół osoby ponurego rębajły Baklego zamiast Koniasza, dotychczasowego protagonisty serii, oczekiwania miałem dosyć niskie. I, jak to z oczekiwaniami bywa, zawiodłem się – drugi już zbiór opowiadań poświęcony Baklemu okazał się bowiem świetną, wciągającą lekturą na dwa przyjemnie spędzone wieczory.

    Kim jest Bakly? Synem bogatego rodu, którego przeciwnicy doprowadzili do oskarżenia całej rodziny o czary. Niewielu udało się uniknąć stosu – ci, którym się powiodło, żyją tylko dzięki łasce pewnego wpływowego człowieka. Ów człek ma dobrze schowany akt oskarżenia i gwarantuje, że pozostanie on ukryty przed oczyma cesarskich urzędników... O ile na jego konto w banku wpływać będą regularnie bajońskie sumy. Żywot spędzony na odpłatnym użyczaniu swojego zbrojnego ramienia sprawił, że Bakly nie ma w sobie absolutnie niczego z wymuskanego szlachetki – to twardy, umięśniony olbrzym o złamanym wielokrotnie nosie i ciele pooranym bliznami, lubiący proste rozrywki oraz przypuszczalnie jeden z najniebezpieczniejszych ludzi na ziemi. Wkrótce przyjdzie mu spłacić ostatnią ratę okupu – czy po tym, co musiał przeżyć dla bezpieczeństwa swoich bliskich, zostanie mu jeszcze jakaś wola życia? Co jeszcze czeka na udręczonego kolosa, idącego przez życie po krwawym szlaku usłanym rozrąbanymi, połamanymi szczątkami wrogów?

    „Czas żyć, czas zabijać” to zbiór, na który składają się cztery opowiadania różnej długości i jedna minipowieść. Razem z Baklym przyjdzie nam wziąć udział w wojnach gangów o kontrolę nad handlem opium („Do szpiku kości”), w ryzykownej wyprawie w samo serce pustyni, aby ukryć tam artefakt o niewyobrażalnej mocy („Pogoń za Czerwoną Gwiazdą”), zagłębić się w trzewia ziemi w desperackim pościgu korytarzami kopalni („W ciemności”), zaznać trudów życia alfonsa („Alfons”) a nawet zgłębić sekret, za sprawą którego mimo wielu odniesionych ran Bakly nadal żyje („Zabójca czarodziejów”). Rozpiętość tematyczna jest dość imponująca, ukazując świat Żambocha z wielu nieoczekiwanych stron, podobnie jak miało to miejsce w zbiorze „Krawędź żelaza”. Pamiętam swoje wrażenia z tamtej pozycji, szczególnie to, że rozmaite elementy z początku wydawały się do siebie nie pasować – i przypuszczam, że jeśli wasza pierwsza styczność z tą serią przypadnie właśnie na „Czas żyć, czas zabijać”, możecie być nią zdziwieni. Zapewniam jednak, że do rozmaitych dziwności da się przyzwyczaić, a nawet je polubić.

    Bakly jako bohater wcześniej wywarł na mnie niezbyt pozytywne wrażenie. Pozostając pod wrażeniem Koniasza, „wrażliwego zabijaki”, trudno było mi spojrzeć łaskawym okiem na Baklego, osobę dużo mniej skomplikowaną niż wspomniany protagonista. O ile w „Bez litości” sprawiał wrażenie po prostu pozbawionego finezji prostaka, w którym nie ma niczego wartego opowiadania historii, o tyle teksty zawarte w „Czas żyć, czas zabijać” dodają mu nieco głębi i charakteru. Z początku zarysowany jako egoista i ktoś nieznośnie wręcz pragmatyczny, z czasem zaczyna okazywać pewne ludzkie odruchy – i chociaż wciąż pozostaje bezwzględnym mordercą, dla którego pozbawić bliźniego życia to jak splunąć, jawi się przy tym jako ktoś zaskakująco wielowymiarowy jak na trepa do wynajęcia. Po zakończeniu przyłapywałem się jeszcze na tym, że chętnie poznawałbym dalsze losy najemnika.

    Reszta to atuty standardowe dla Żambochowej fikcji – dowcipnie prowadzona, płynna narracja, świetne opisy walk i gęsty, niepowtarzalny klimat świata obcego, ale dziwnie znajomego, prostego, ale pełnego niedopowiedzeń. Może odrobinę za często powtarzają się sytuacje, w których krytycznie ranny Bakly odnajduje w sobie nowe pokłady sił i mimo wszystko przeżywa, przezwyciężając zagrożenie, tak, że po pewnym czasie czytelnikowi z trudem przychodzi wiara w te cudowne przypadki – da się jednak przymknąć na to oko, jako że po pewnym czasie znajduje swoje fabularne uzasadnienie.

    Czytając „Czas żyć, czas zabijać” bawiłem się świetnie, choć mamy przecież do czynienia z prostą literaturą rozrywkową. W rzeczy samej, w dobie coraz bardziej wymyślnych pomysłów na fabułę i konstrukcję świata jest czymś odświeżającym – poczytać o przygodach prostego rębajły, walącego się po ryjach z całą masą innych niesympatycznych gości, spędzającego wolny czas przy butelce gorzałki albo w kuźni. Kto zatęsknił za czymś takim, z pewnością będzie miał z przygód Baklego całą masę frajdy.

  • Konwent Kopalnicon 2018 odwołany!

    Z przykrością informujemy, że konwent Kopalnicon, który miał odbyć się w dniach 16-18.02.2018 r. w Kopalni Guido w Zabrzu, został odwołany z przyczyn technicznych. Szczegóły tej decyzji nie są znane.

  • Zmarła Ursula K. Le Guin – słynna pisarka sci-fi i fantasy

    Pisarka zmarła 22 stycznia w Portland. Informacja o jej śmierci została potwierdzona przez jej syna, Theo-Downes-Le Guin. Bezpośrednia przyczyna jej śmierci jest nieznana. Ursula pozostawiła męża, dwóch braci, troje dzieci i czwórkę wnucząt.