Wydany w roku 2014 „Pokój światów”, debiutancka powieść Pawła Majki, znanego również z kilku książek w Uniwersum Metro, był książką, która wprowadziła coś nowego i świeżego do polskiej fantastyki. Do dzisiaj trudno jest określić dokładnie ramy gatunkowe tej pozycji, zawierającej w sobie mieszankę motywów podanych w sposób, który nawet wydawnictwo zwykło określać mianem „majkowych”. Po pierwszym tomie długo przyszło nam czekać na kontynuację, niemniej jednak te trzy lata zaowocowały powieścią kilkukrotnie przekraczającą objętością poprzedniczkę. „Wojny przestrzeni” są zaś tym bardziej specyficzne, że akcję powieści, która luźno mogłaby przywodzić na myśl urban fantasy przeniosły... w kosmos. Czyżby więc zemsta miała trwać wiecznie?
Statek patrolowy OTG „Dorka”, na którego pokładzie chorąży Adam Drygieł ma zaszczyt przeżywać swoje pierwsze rozterki miłosne, próbując przekonać niedostępną, choć piękną jak malowanie (dosłownie) Marikę do zauważenia jego obecności w sposób inny niż oficjalny, trafia w nie najszczęśliwsze okoliczności. Któż jednak mógłby się spodziewać, że planowany postój na orbicie Kallisto, na stacji wybudowanej na szczątkach bogini Tiamat, niegdyś wskrzeszonej i z powrotem uśmierconej, okażą się dla statku i misji zgubne? Oto bowiem smoczyca za sprawą nieznanych jeszcze osób budzi się ponownie, sprawiając, że załoga „Dorki” musi się ewakuować – w wyniku czego Drygieł, wraz z wiernym, choć dość ironicznie nastawionym do życia towarzyszem Petyrem Hoygrenem, pakują się do kapsuły ratunkowej i dryfują przez kosmos prosto w ręce... piratów?
Niemal dwieście lat wcześniej Mirosław Kutrzeba próbuje skontaktować się z księciem Markiem, rezydującym w Belgradzie i posiadającym, być może, jakieś informacje na temat Szóstego – ostatniego z ludzi odpowiedzialnych za śmierć jego rodziny. Kolejne spotkania w mieście nie dają jednak jednoznacznej odpowiedzi, mieszając mu tylko jeszcze bardziej w głowie i udowadniając, że nie on jest tu tym, który dyktuje warunki. Miasto okazuje się być punktem, w którym ścierają się różne siły – i wszyscy jednakowo chętnie pozbyliby się niewygodnego mściciela, który zdążył już im zaleźć za skórę. Muszą jednak najpierw pozbyć się Zmory...
Sięgając po „Wojny przestrzeni” należy się szykować na naprawdę solidną mieszankę gatunkową. Jeśli ktoś czytał „Pokój światów” jakiś czas temu, może poczuć się srogo zagubiony – książka zaczyna się wątkiem „kosmicznym”, który koresponduje z poprzednim tomem tylko poprzez obecność namalowanej postaci – Mariki, która odpowiada za łączność na statku. To wybitnie absurdalny pomysł – wykorzystywać, zamiast klasycznie-nowoczesnych metod znanych z książek sf, właśnie Malowaną Moskwę. Ma to sens, ale nie jest chyba pierwszym, co mogłoby przyjść do głowy człowiekowi, który szukałby dla żyjących w obrazach ludzi zastosowania praktycznego. Wracając jednak do głównej myśli: przeskoki pomiędzy wątkami i postaciami, znane już z poprzedniego tomu, tutaj występują również, są jednak bardziej wyraźne, bo obejmują więcej czasów i perspektyw. Mamy więc panów z kapsuły ratunkowej „Dorki” w roku 2172, Malowaną Moskwę, również w przyszłości, do tego dołącza później Mars i urządzona na nim kolonia bogów pod rządami Wandy; z drugiej strony jest „przeszłość”, czyli aktualne działania Kutrzeby i ukrywający się Korycki. Wszystko to podawane jest w formie krótkich fragmentów na przemian, tworząc wrażenie chaosu informacyjnego i wymagając dłuższego czasu, aby przyzwyczaić się do takiej postaci i oswoić z wydarzeniami rozgrywającymi się na rożnych płaszczyznach. Potem już jest z górki.
Dość absurdalny pomysł, który ujawnia już okładka, przedstawiająca, jak się okazuje, kapsułę ratunkową Drygła i Hoygrena tuż przed przechwyceniem jej przez Czarną Sarę – okręt piracki, jest jednym z najciekawszych w powieści. Obraz klasycznego od strony wizualnej statku rodzi szereg pytań, rozpoczynających się od słowa „jak” – nie należy się jednak martwić, wszystko zostało zgrabnie wyjaśnione. Pływający w próżni kosmicznej jak na falach mórz piraci, odtwarzający wciąż szanty w celu wywołania zakłóceń i obniżenia morale przeciwnika (skutecznie, chociaż bardziej niż lęk wywołując zapewne osłupienie), dowodzeni przez samego Burzymura wiozą jednak tajemnicę większą niż to, jak stary olbrzym mógł przetrwać dwieście lat i wyruszyć w rejs po kosmosie. Co tu dużo mówić – będzie się działo.
Równie urokliwa jest Malowana Moskwa, jak się okazuje bardzo rozbudowana przez kolejnych jurodiwych malarzy. Ród Rostowów, chociaż nadal trzymający tam władzę, nie ma już monopolu na życie w obrazach, miasto rozrosło się więc i zyskało specyficzną strukturę, zawierającą, jak większość starych grodów, swoje mroczne tajemnice. Wspomniana na początku Marika szybko jednak ustępuje miejsca na pozycji głownej bohaterki Oldze Rostow, wokół której obracać się będą dzieje miasta i jego powiązań z rzeczywistością – jak się okazuje, wielu uznało Malowaną Moskwę na miejsce, w którym warto mieć jakieś kontakty.
W obliczu tych wątków stary, „dobry” Kutrzeba okazuje się niemal nudny, a jego misja – odrobinę zbyt daleko pociągnięta. Ale tylko do pewnego momentu, w którym wszystkie fragmenty układanki zaczną do siebie pasować i odkrywa się połączenie pomiędzy wszystkimi przedstawionymi czasami. Mało mamy za to Marsjan – pan Nowakowski co prawda się pojawia, ale tylko na chwilę, reszta to kontynuacja tylko lekko zarysowanego wątku z pierwszego tomu. Organizacja Ludzkościowców ma się dobrze i obmyśla kolejne teorie odnośnie tego, co właściwie Marsjanie robią na Ziemi i czy rzeczywiście ich przybycie było tak nieudane, jak sami twierdzą. W roli spiskowców dostajemy zaś pisarzy-fantastów (z najgłośniejszymi polskimi nazwiskami na czele), którzy, jak się okazuje, widzą więcej i są przez to niebezpieczni (zwłaszcza we własnym mniemaniu). Ale i trochę racji mogą mieć.
Co do całości muszę jednak przyznać, że odczucia miałam dość mieszane. Spowodowała to w znacznej mierze mnogość wątków, motywów i postaci, która w pewnym momencie wydawała się wręcz przesadna. Jeśli miałabym określić książkę pobieżnie, jednym słowem, byłoby to zapewne „przekombinowana”. Sporo do tego wrażenia dokłada Malowana Moskwa, będąca zbiorem elementów niekonieczne pasujących do siebie. Widzę w tym celowe działanie, które dodaje sporo do uroku powieści, stanowi jednak o jej przyciężkim charakterze, jakby przeładowanej ilością ozdobników. Również postać Olgi, która początkowo sprawiała wrażenie solidnej i charakternej, późnej okazała się bardzo powierzchowna – zamiast pewnej siebie kobiety zdecydowanej walczyć o swoje dostaliśmy panienkę, która tupie nóżką i głośno krzyczy o swojej roli, ale w rezultacie jest jedynie przerzucana pomiędzy lokacjami przez bohaterów, którzy więcej robią, a mniej mówią. Mocną stroną jest za to zakończenie – czy odkrywcze, czy banalne, każdy musi ocenić sam, dla mnie było jednak zaskoczeniem nie tylko przez samą koncepcję, ale przez to, że... się udało. Z tymi bohaterami, z ich charakterami, całą otoczką niekończącego się pościgu za zemstą.
„Wojny przestrzeni” bardzo różnią się od „Pokoju światów”. Przede wszystkim skalą przedsięwzięcia - i nie mówię tu o samej liczbie stron, a o tym, jak szeroko została zarysowana fabuła. W tomie drugim rozmach (i stopień komplikacji) jest o wiele większy, książka jest trudniejsza w odbiorze, ale też i więcej radości z czytania jej będzie miała osoba zaznajomiona z klasyką polskiej literatury fantastycznej. Z drugiej strony powieść ta nie jest już opisem konkretnej misji, a całościową analizą konsekwencji, jakie ona wywołała, z reakcjami społeczeństwa włącznie. Jest tego dużo – ale i jest na co popatrzeć, w co się zagłębić i w czym odkrywać bogactwo szczegółów. Czy to jednak koniec historii? Niekoniecznie...