Pierwszy tom serii „Gamedec” Marcina Przybyłka zrobił dla polskiej fantastyki bardzo wiele. Przede wszystkim - spopularyzował tak specyficzny nurt, jakim w literaturze jest cyberpunk. „Granica rzeczywistości” może nie należała do sztandarowych przedstawicieli tego gatunku, nawiązywała jednak do niego w tak przyjemny, subtelny sposób, że trudno się dziwić, że kto sięgnął po opowiadania Przybyłka, ten wsiąkał w świat ludzi żyjących w grach na dobre. Świat ten nie był bowiem znowu tak daleki od naszej rzeczywistości i chociaż przedstawiał społeczeństwo dalece bardziej zwirtualizowane, to jednak nie trzeba było wielkiej wyobraźni, by zobaczyć w tym wszystkim własne otoczenie za parę lat. Opowiadania w „Granicy rzeczywistości” były czymś, co można by określić mianem świetnego wstępu do dłuższej formy. Pojawiały się jednak tu i ówdzie głosy o tym, że przełożenie „Gamedeca” na powieść nie wyszło już tak dobrze. O tym, jak wygląda to w rzeczywistości, trzeba było się więc przekonać samemu.
Torkil Aymore nie mógł długo cieszyć się spokojem w towarzystwie Anny. Oboje zaproszeni zostali na urodziny syna Pauline, Konona, do jednego z wirtualnych światów, Brahmy. Na przyjęciu jednak dochodzi do dziwnego wypadku – po zjedzeniu tortu postacie niektórych z gości, w tym Anny i Konona, ulegają zniszczeniu w paskudny sposób. Na szczęście problem dotyczy tylko ich awatarów, reszta gości wylogowuje się w awaryjnym tempie. Łatwo zauważyć, że zdarzenie dotknęło tylko zoenetów – a więc tych, którzy żyją w wirtualu, nie posiadając (już, jak u Konona, albo w ogóle, u Anny) prawdziwego ciała. Jak się okazuje nie jest to jednorazowy przypadek – kolejne incydenty mają miejsce już nie tylko w Brahmie, ale i innych wirtualnych światach, pojawiają się w nich stworzenia atakujące graczy i inne nieprzyjemności sprawiające, że ludzie zaczynają się bać przebywania w światach poza realnym. Na detektywa Aymore będzie więc czekać kolejna zagadka do rozwiązania.
O ile w przypadku „Granicy rzeczywistości” mieliśmy do czynienia z kilkoma krótkimi formami, z których każda przedstawiała osobne zlecenie, o tyle tutaj można spodziewać się bardziej złożonej fabuły. Sama intryga jednak, chociaż zawiązana zostaje bardzo szybko, a wiele kolejnych szczegółów zostaje podane w krótkim czasie, rozwija się długo i miewa kilka chwil, w których wydaje się, iż wiemy już wszystko – tylko po to, by autor udowodnił, że prawda nie jest tu ani prosta, ani miła, ani nawet ostateczna. Poziom skomplikowania tylko się zwiększa, a z przyjemnego, gierczanego otoczenia gamedeca przechodzimy w intrygę na skalę światową. Stopniowe wnikanie w realia korporacyjne pozwoli na dokonanie wielu odkryć, które uzmysłowią i Torkilowi, i czytelnikowi, jak niewiele do tej pory rozumiał.
Wreszcie dostajemy też możliwość rozejrzenia się po Warsaw City i okolicach. Wcześniej Torkil przebywał głównie w wirtualu, a jeśli nie, to za opis świata wystarczyć musiało nam nakreślenie umeblowania pokoju, w którym akurat podłączał się do gry. „Sprzedawcy lokomotyw” rozpoczynają się spacerem po miejskim parku, zdarzają się w nich też sceny gonitw czy pościgów na ulicach, a nawet i wyjście poza gamedecową „strefę komfortu”, czyli w dziki busz. Tu srodze zaskoczył mnie fakt podziału na bezpieczne miasto i pełne zagrożeń ziemie leżące poza barierą ABB, tym bardziej, że za tą granicą życie jakby toczyło się swoim rytmem, produkując faunę przerośniętą i wynaturzoną (co w sumie wobec tak daleko posuniętej urbanizacji nie jest wcale niczym dziwnym…). Z drugiej strony jednak nie sposób uchronić się przed wrażeniem, że owa fauna nie jest znowu aż tak groźna, jedynie człowiek jakby… zmalał wobec niej, chroniąc się w swoim bezpiecznym, ciepłym, klimatyzowanym, ale w gruncie rzeczy dość ciasnym światku.
Wrażenie to pogłębia wyraźnie ukazany przez autora wpływ przebywania w wirtualu na organizm ludzki. Pomimo wysoce rozwiniętych technik stymulowania mięśni podczas spoczynku, rezultat okazał się daleki od oczekiwanego – i tu ponownie widać porównanie miejskiego życia z bardziej wymagającą naturą. Torkil wychodzący sobie na kilkukilometrowy spacer do dziczy stanowi widoczek dość zabawny, jednakowoż nastrój prześmiewczy schodzi na dalszy plan wobec analizy skutków, jakie miało dla jego ciała życie gamedeca. Otóż więc człowiek, którego sylwetka wskazywałaby na to, że jest zupełnie przyzwoitej kondycji, nie może przebiec krótkiego dystansu, ponieważ stymulowane na łożu mięśnie nijak nie radzą sobie z rzeczywistym wysiłkiem. A do tego dochodzi jeszcze stan stawów, więzadeł, wydolność oddechowa… To wszystko zostało poddane gruntownej analizie i opisane w bardzo szczegółowy, realistyczny sposób.
Podobnie wnikliwie potraktowano głównego bohatera. Narracja pierwszoosobowa pozwala nam na wgląd w jego myśli i obserwowanie wydarzeń z bardzo subiektywnego punktu widzenia (co zresztą daje się odczuć mocno w kwestii podążania za intrygą, w której przypadku dostajemy tyle informacji i domysłów, ile posiada bohater, a miejsca na własną interpretację nie pozostaje wiele), co autor wykorzystał po mistrzowsku do przedstawienia wpływu wydarzeń na stan psychiczny Torkila. Miał on, jak pamiętamy, urojenia już w opowiadaniach – stan ten jedynie się pogłębia, a gdy dojdzie do tego wpływ stanowczo przedawkowanej zaawansowanej technologii (do momentu, w którym było mi gościa po prostu żal), zwidów robi się coraz więcej, ich wpływ na bohatera narasta, aż w końcu po prostu traci on kontakt z rzeczywistością. Cały czas mamy jednak relację z jego punktu widzenia (z nielicznymi wyjątkami), więc tę utratę poczytalności obserwować będziemy w postaci coraz bardziej bełkotliwego języka narracji, bezsensownych obserwacji bohatera, utraty szczegółów, wreszcie – zaburzających wszystko inne szumów. Trudno nie zauważyć wtedy, że Torkil nie zawsze zdaje sobie sprawę ze swojego stanu, część ze swoich urojeń traktuje jako realne zjawiska, co zaburza też jego kontakt z otoczeniem – i jest przyczyną wielu tragicznych sytuacji. To jest realistyczne do bólu – i przerażające. Osobom, które lubują się w książkach z motywem zaburzeń psychicznych poleciłabym właśnie „Sprzedawców lokomotyw”.
W reszcie przypadków Torkil zostaje starym Torkilem, wiodącym żywot człowieka rozrywanego nie tylko przez korporacyjne spiski i własną psyche, ale i miłostki do różnych kobiet. Annę i Pauline już znamy, chociaż więc pojawiają się i tu, biorąc aktywnie udział w niektórych wydarzeniach, to jest ich jakoś… mało. O ile za Anną jakoś nie przepadałam nigdy, gdyż jej wykreowany charakter plastikowej lalki do mnie nie przemawiał (tu nie jest lepiej, z okazjonalnym zaskoczeniem jej kompetencjami jako diginetki – niestety osobowości jej to nie dodało nic a nic), o tyle za charyzmatyczną Pauline trochę mi się tęskni. Wraca za to inna postać kobieca znana z „Granicy rzeczywistości”, z rolą nieco bardziej znaczącą, pojawia się też Monika, która wydaje mi się być już interesująca nieco bardziej (ale, auć, trochę boli jej geneza). No i Torkil z lubością „bierze pod uwagę” każdą nową napotkaną postać płci żeńskiej obdarzoną urodą – co w pewnym momencie robi się nudne.
W obliczu tego, jak dopracowana została znaczna większość wątków w książce, trudno mi pogodzić się z faktem zgrzytu, który towarzyszył ujawnieniu kolejnego z motywów. Postęp technologiczny w Gamdecverse posunął się naprzód o wiele bardziej niż skłonni są to przyznać na forum publicznym przedstawiciele poszczególnych korporacji, a ich wzajemne animozje tylko podkręcają tempo. Wszelakie wynalazki i nowości wprowadzane są tu z pieczołowitością godną pochwały, jako że nie pojawia się nic, co nie byłoby odpowiednio umotywowane i wyjaśnione w sposób momentami przypominający wręcz naukowy żargon, bez logicznych wpadek i niespójności. Dlatego ten nieszczęsny czwarty wymiar, którego pojawienie się ma uzasadnić wiele zjawisk zachodzących w ciągu fabuły, tak tu nie pasuje. To element niemalże magiczny, niewytłumaczalny i niepoznany, brakuje mu tego „zakotwiczenia” w realiach, które posiadają wszystkie inne wątki w powieści. Wiemy jednak, że to nie koniec historii, a więc poczekam cierpliwie na dalszy ciąg – i na to, czy trapiące mnie wątpliwości są słuszne, czy też nie.
Ostatecznie po lekturze „Sprzedawców lokomotyw” wrażenia mam ogólnie bardzo dobre – nie licząc paru momentów zniecierpliwienia nad przesadnie w moim mniemaniu wyeksponowanymi wątkami pobocznymi (erotyka w wykonaniu motombów, Torkil oceniający wygląd każdej napotkanej kobiety). Jest to książka (a może nawet seria – to się zobaczy!) jak na warunki krajowe wyjątkowa. Dopiero w tej formie – powieści, nie opowiadań – dało się zauważyć złożoność świata nakreślonego przez Przybyłka, jego rozmach i poziom skomplikowania, który momentami przeraża, a czasem… No dobrze, może nie zachwyca, bo zachwyt skończył się w chwili, gdy pojawiło się zagrożenie płynące z gier – ale z całą pewnością potrafi zrobić ogromne wrażenie.