Fantastyka

  • Jagacon ponownie objęty patronatem

    Jagacon to świętokrzyski konwent miłośników fantastyki, mangi i anime, gier i tematom pokrewnym, trwający aż trzy dni w terminie 28-30 lipca. Tegoroczna, piąta już edycja odbędzie się w Miedzianej Górze w pobliżu Suchedniowa. Ten multifandomowy konwent z roku na rok przyciąga rzesze uczestników i zbiera całkiem dobre recenzje, co oznacza, że warto się tam wybrać. Dodatkowo nie mogliśmy odmówić organizacji i sobie samym, objęcia patronatu nad kolejną już edycją Jagaconu. Wszystkie potrzebne informacje jak zwykle znajdziecie w naszym kalendarium.

    Logo konwentu Jagacon

  • Recenzja książki: Susan Dennard - „Wiatrodziej”

    wiatrodziej

    Susan Dennard - „Wiatrodziej”

    sqnWydawnictwo: SQN
    Liczba stron: 400
    Cena okładkowa: 36,90 zł

    Uwaga! Poniższa recenzja może zdradzać wątki fabularne z poprzedniej części cyklu „Czaroziemie”. Recenzję pierwszego tomu powieści Susan Dennard można znaleźć tutaj.

    Drogi Czytelniku, zanim przejdę do właściwego tematu tego tekstu, czyli zdradzę Ci, czy warto sięgnąć po „Wiatrodzieja” Susan Dennard, muszę Ci się do czegoś przyznać: cierpię na pewnego rodzaju fobię. Boję się kolejnych tomów powieści. Zdecydowanie wolę opowieści zamknięte w jednej książce, które nie zmuszają mnie do ponownego zagłębiania się w konkretny powieściowy świat. Martwię się, czy zostaną zaspokojone moje oczekiwania, bo te w niektórych przypadkach bywają zbyt wysokie. Tym razem z pewnymi obawami sięgnęłam po kontynuację „Prawdodziejki”. Czy były one uzasadnione?

    „Wiatrodzieja” wypatrywała cała rzesza fanów Susan Dennard. Pisarka ponownie zafundowała swoim bohaterom mnóstwo niezwykłych przygód, brawurowych ucieczek, pogoni, porwań i wybuchów, a nam zaserwowała książkę interesującą, poziomem zbliżoną do pierwszej części cyklu. Trzeba też znów Dennard przyznać, że od pierwszych stron nie cacka się z czytelnikiem i wrzuca go w sam środek akcji, a ten – oszołomiony tym, co otrzymał – musi w locie łapać wszelkie informacje.

    Dwa tygodnie po wydarzeniach, które miały miejsce w „Prawdodziejce”, na Janie dochodzi do wybuchu. Wszystko wskazuje na to, że był to skrupulatnie zaplanowany zamach na życie Merika. Potwornie poparzony i poraniony książę cudem uchodzi z życiem, dla świata jednak umarł. Pozwala wszystkim sądzić, że napad był udany. Dzięki temu może bez skrępowania wieść życie człowieka cienia i spróbować odkryć zagadkę swojej „śmierci”, o zabójstwo posądzając własną siostrę, Vivię. Wkracza tym samym na mroczną i niebezpieczną ścieżkę zemsty, z której ciężko będzie mu zawrócić. Jednak chęć odkrycia prawdy i jej zrozumienia będą silniejsze niż strach, a to, czego się dowie, całkowicie odmieni jego sposób patrzenia na świat.

    Podobny wybuch jak na okręcie księcia ma miejsce także na statku cesarzowej Vanessy. Niestety, jej załoga nie ma tyle szczęścia, co ludzie Merika – prawie wszyscy giną w płomieniach morskiego ognia, którego woda nie jest w stanie ugasić. Dzięki magii Vanessa i Safi ratują życie, jednak wciąż nie są bezpieczne – w ślad za nimi podąża grupa piekielnych bardów, których zadaniem jest spacyfikowanie cesarzowej i dostarczenie domny Safiyi przed oblicze cesarza Henrica.

    Sytuacja Iseult oddzielonej od swojej więziosiostry również nie jest zbyt ciekawa. Uciekła z pola walki w Lejnie, jednak rozszczepieńcy wysłani przez Lalkarkę podążali za nią krok w krok aż na Ziemie Niczyje. Tam niespodziewanie więziodziejka znalazła sojusznika, dzięki któremu będzie w stanie poznać istotę swojej magii.

    Susan Dennard nie poprzestaje jednak na ukazywaniu losów tylko tej trójki głównych bohaterów znanych już z poprzedniej części. Przybliża nam także dwie inne postacie, które do tej pory mogliśmy uznawać za poboczne. Sporo miejsca poświęca krwiodziejowi, Aeduanowi, oraz siostrze księcia Merika, Vivii. Dzięki temu możemy spoglądać na wydarzenia z perspektywy już nie trzech, ale pięciu osób, w dodatku również tych, które do tej pory uznawaliśmy za przeciwników – poznajemy pobudki działaj Vivii, dowiadujemy się sporo o przeszłości Aeduana.

    Każda z tych postaci snuje własną historię, ma swoje przygody. Wywołuje to wrażenie pewnego „poszatkowania” fabuły, jednak nie przeszkadza specjalnie w odbiorze całości. Plusem takiego rozwiązania jest możliwość poznawania bohaterów dokładnie, kawałek po kawałku.

    Całość akcji powieści rozgrywa się w ciągu siedemnastu dni. W tym czasie losy wszystkich postaci ulegają gwałtownej zmianie. Dostajemy tym samym opowieść mroczniejszą od poprzedniczki: Merik stracił przyjaciela, jego kraj jest na granicy wojny, poddani głodują, na Safi polują bezwzględni piekielni bardowie, za Iseult podąża nie tylko Lalkarka, ale też krwiodziej. Na dokładkę władcy okolicznych państw pragną śmierci Vanessy oraz mocy prawdodziejki, która zapewni im zwycięstwo w zbliżającej się nieubłaganie wojnie. To wszystko składa się na dość ciekawą opowieść, jednak zawiedzie się ten, kto oczekiwał wyjaśnienia kwestii intrygujących już od czasu „Prawdodziejki”. Próżno szukać tu odpowiedzi na pytanie, czym właściwie są Cahr Aweni czy Prastudnie, na jakiej zasadzie działa magia tego świata, o co właściwie toczy się w Czaroziemiach wojna. Mam wrażenie, że Dennard ciągnie czytelnika za rękę, ponagla i przekonuje, że to, co nas wcześniej intrygowało i chcielibyśmy poznać bliżej, jest zupełnie nieistotne. Ważna jest akcja! Gdy spojrzy się na to w ten sposób, „Prawdodziejka” przestaje być prologiem do czegoś większego (a takie wrażenie odniosłam przy lekturze). Pisarka wprowadza nowe elementy bez wyjaśniania starych zagadek – ważniejsze jest to, co dzieje się wokół bohaterów, niż świat, w którym wszystko się rozgrywa.

    Jednemu jednak nie można zaprzeczyć: Susan Dennard posiada umiejętność kreowania ciekawych bohaterów. Wszyscy wydają się być postaciami z krwi i kości, mają konkretnie określone charaktery, a motywy ich postępowania są zrozumiałe i uzasadnione. Na pochwałę zasługuje również język – jest plastyczny i obrazowy, utrzymuje jednocześnie poziom z pierwszej części powieści.

    Jeśli chodzi o wydanie „Wiatrodzieja”, to wydawnictwo SQN jak zwykle stanęło na wysokości zadania, oddając czytelnikowi do rąk książkę z piękną okładką, która idealnie koresponduje z opowieścią w niej zawartą.

    Czy zatem moje obawy odnośnie do sięgnięcia po kontynuację „Prawdodziejki” były uzasadnione? Częściowo na pewno. Przede wszystkim miałam nadzieję, że autorka przybliży nam swój powieściowy świat, rozwieje chociaż niektóre wątpliwości, wyjaśni niezrozumiałe kwestie. Niestety, nie doczekałam się. Dostałam za to galopującą akcję, która momentami przyprawiała o zawrót głowy, oraz ciekawych bohaterów.

    Czy warto sięgnąć po „Wiatrodzieja”? Jeżeli przypadła Wam do gustu „Prawdodziejka”, to nie będziecie zawiedzeni. Poznacie dalsze losy ulubionych postaci i dowiecie się o nich kilku interesujących rzeczy, będziecie mogli też popłynąć z wartkim nurtem akcji wprost w otwarte zakończenie i oczekiwać kontynuacji powieści.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #33

    Dziś pobijamy kolejny rekord. W dzisiejszym Poniedziałkowym Flashu Konwentowym aż 9 (!) wydarzeń! Będą to XXIV Międzynarodowy Festiwal Fantastyki w Nidzicy, Stalowowolskie Spotkania z Fantastyką 2017, Gdańskie Spotkania Komiksowe GDAK 2017, Zlot fanów Uniwersum Metro 2033, Gostkon 2017, Wondercon 4.0, Krzyżakon 2017, GoodGame League 2017 oraz LAGcon 2017. Nie ma co przeciągać, przejdźmy do dania głównego ;-).

  • LAGcon wspiera akcję „Cosplayer też człowiek”!

    Organizacja konwentu LAGcon wyraziła wsparcie dla organizowanej na rzecz wszystkich uciśnionych konwentowiczy akcji „Cosplayer też człowiek”. Wbrew nazwie, nasze działania mają znacznie szerszy zakres i mają na celu przysłużyć się każdemu uczestnikowi. Więcej szczegółów znajdziecie TUTAJ.

    Tymczasem jak się ma wsparcie do faktycznych działań? Dzięki uprzejmości Adrianny Mac, znanej także jako Daiyamondo, będziecie mogli odwiedzić prelekcję poruszającą tematykę konwentowego savior vivre, na którym także będzie poruszony temat naszej akcji. Serdecznie zapraszamy na jej panel, który odbędzie się w sobotę o godzinie 15:00, w sali panelowej 1. Atrakcja nazywa się „Cosplayowy savoir-vivre, czyli „weź mnie nie dotykaj””.

    Cały program atrakcji znajdziecie TUTAJ.

    logo konawentu Lagcon

  • Ostry patronat na Chrzanowskich dniach fantastyki

    Wiele miast ma swoje Dni Fantastyki. Między innymi Wrocław, Olsztyn czy Kutno. My opowiemy Wam o Chrzanowskich Dniach Fantastyki, których dziewiąta odsłona została objęta naszym patronatem medialnym. Impreza odbędzie się 16-17 września w Miejskim Ośrodku Kultury Sportu i Rekreacji w Chrzanowie, który jest jednocześnie organizatorem wydarzenia.

    W planach są oczywiście LARP-y, prelekcje o tematyce literackiej i pokrewnej oraz gry planszowe. Nie można także zapominać o konkursie literackim „Pigmalion Fantastyki”, którego rozstrzygnięcie planowane jest na drugi dzień CHDF.

  • Zagraniczni goście i program atrakcji Wrocławskich Dni Fantastyki

    Wysyp programów spowodowany jest zbliżającymi się terminami poszczególnych wydarzeń. Choć Wrocławskie Dni Fantastyki mają nieco więcej czasu w zapasie, także publikują swój program atrakcji (znajdziecie go TUTAJ). Jest on bardzo czytelny i podzielony na siedem bloków lun 17 sal. Możemy także przeszukiwać rozpiskę po tagach lub godzinowo, więc zaplanowanie sobie czasu jest niezwykle proste.

    To jednak nie wszystkie wieści. Zaproszono gości z zagranicy i to nie byle jakich. Wrocławski Zamek na poczatku lipca odwiedzą między innymi:
    Graham Masterton - brytyjski pisarz horrorów, który napisał dziesiątki świetnych książek z tego gatunku;
    Angus Watson - również pochodzący z Wielkiej Brytanii dziennikarz, podróżnik i odkrywca;
    Brian McClellan - wprost z USA, pisarz znany choćby ze swojej Trylogii Magów Prochowych;
    Lazare Gvimradze - mieszkający w stolicy gruzji rysownik współpracujący między innymi z Bioware przy produkcji „Mass Effect: Andromeda”.

    Jak widzicie, nie będzie można narzekać na nudę, a Dni Fantastyki jeszcze chyba nigdy aż tak nie kusiły do przyjazdu!

    Baner Wrocławskie Dni Fantastyki 2017

  • Arkhamer 2017 publikuje program atrakcji

    Niedawno Arkhamer opublikował program atrakcji najnowszej edycji wydarzenia. Co w nim znajdziecie? Prelekcje z zakresu popkultury i fantastyki, baśni i legend czy choćby kultury azjatyckiej. Ponadto będzie można wziąć udział w warsztatach i konkursach lub rozegrać LARP-a. Szczegóły i rozpiskę poszczególnych punktów znajdziecie w TEJ TABELI.

    Arkhamer 2017 baner

  • Fort 2017 pod patronatem

    Pora na kolejny patronat! Bardzo cieszy nas fakt, iż mogliśmy objąć nim trzynastą edycję konwentu Fort. 5 dni zabawy, gdzie główną atrakcją będzie Gra Terenowa na motywach Warhammer Fantasy Roleplay to z pewnością przepis na udany wyjazd. Dlatego jeżeli i Wy chcielibyście choć na chwilę przenieść się do świata wykreowanego przez Games Workshop, zajrzyjcie w dniach 5-9 lipca do Czyżowic w województwie śląskim.

  • Relacja z wydarzenia: Warsaw Comic Con - Do trzech razy sztuka

    Pyrkon długo nie miał godnej konkurencji, był też imprezą obowiązkową dla każdego fana fantastyki i nie tylko. Niemniej, prawdopodobnie przez ten swoisty monopol, impreza ta traciła na jakości, podejściu do uczestnika i kilku innych aspektach. I wtedy pojawił się Warsaw Comic Con, promujący się hasłem „Pierwszy Comic Con w Polsce”. I jest to prawda, lecz nie był to pierwszy Comic Con, który próbowano zorganizować. W zeszłym roku w Kielcach inna organizacja wpadła na podobny pomysł, który nie doszedł do skutku. Dodatkowo, tydzień po wydarzeniu, o którym traktować będzie ta relacja, miał się odbyć jeszcze inny Comic-Con, tym razem organizowany przez niemiecką firmę i posiadający prawa do marki (różnica to dywiz między członami nazwy). Niemal w ostatniej chwili, bo na nieco ponad trzy tygodnie przed planowanym terminem, impreza została odwołana i ogłoszono, że łączy się z Warsaw Comic Con, co spowodowało niewiarygodną liczbę problemów, od rezerwacji hotelowych w odpowiednim terminie, przez odwołanie zaproszonych gości, na zamieszaniu z akredytacjami kończąc. Ale z tego całego chaosu wyłonił się wreszcie ten jeden, właściwy Comic Con, który odwiedziło 46 896 osób! Jak wyszło? Sprawdźcie!

  • Fantastyczni goście Arkhamera

    10 dni pozostało jeszcze do kolejnej edycji konwentu Arkhamer. Wierzcie lub nie, ale możecie liczyć tam na naprawdę sporą ilość atrakcji. Czymże jednak byłby konwent fantastyki bez fantastycznych gości, prawda? Jeżeli jeszcze nie wiecie kogo możecie spodziewać się w Kaliszu, koniecznie zajrzyjcie poniżej.

  • Recenzja książki: Tomasz Marchewka - „Wszyscy patrzyli, nikt nie widział”

    wszyscy patrzyli nikt nie widzial.jpgTomasz Marchewka - „Wszyscy patrzyli, nikt nie widział”

    sqn Autor: Tomasz Marchewka
    Wydawnictwo: SQN
    Liczba stron: 336
    Cena okładkowa: 36,90 zł

    Tomasz Marchewka znany jest jako jeden ze scenarzystów z grupy CD PROJECT RED. Pracował przy takich produkcjach, jak „Wiedźmin: Krew i Wino” czy „Wiedźmin 3: Dziki Gon”. Mnie zaś wpadła w ręce jego debiutancka powieść, którą z nieskrywaną przyjemnością przyszło mi ocenić. Z klimatów słowiańskich wskakujemy prosto w brudny świat, gdzie prawu nie podlega nikt.

    Witajcie w Hausenbergu – mieście rządzonym przez oszustwo, grę w karty i przemoc. Mieszkańcy miasta są tak przesiąknięci nocnym życiem, że rozwija się ono także w dzień. Slava jest uzdolnionym młodym szulerem, który za wszelką cenę postanawia udowodnić wszystkim, że jest najlepszy. Jednak w tym mieście nie jest to najprostszą sztuką. W osiągnięciu celu pomagają mu zabójca Nino i złodziej Petr, „artyści” w swoim fachu. Niestety, podczas jednej z akcji nie wszystko idzie po ich myśli. Slava zostaje wystawiony, a do miasta przybywa nowy gracz.

    Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę, jest oryginalna fabuła i interesujący klimat.  Autor pokazuje miasto, w którym trudno znaleźć powszechnie znane nam dobro, bo wszystko jest przesycone oszustwem i nieufnością. Na początku bałam się, jak Marchewka da sobie radę z tak zbudowanym światem, gdzie środek równowagi, granica pomiędzy dobrem a złem, jest nieokreślona. Muszę jednak przyznać, że Hausenberg jest bardzo spójnie pokazanym miejscem. Każda spotkana osoba jest świetnie dopasowana do lokalizacji, w której żyje.

    Jednym z największych plusów książki są doskonale zbudowane dialogi. Popychają akcję do przodu i pozwalają nam lepiej poznać bohaterów, którzy wypowiadają się we własny, specyficzny dla ich charakterów sposób. Bardzo łatwo czytelnikowi wpaść w „rytm” myślenia danej osoby.

    Warto zaznaczyć, że postacie są stworzone w interesujący sposób, a zwłaszcza Slava– chłopak jest uparty, sprytny, arogancki i nie wszystkie decyzje podejmowane przez niego są słuszne. Autor daje nam człowieka z krwi i kości, bez niepotrzebnej idealizacji, który idzie przez życie z całkowitym zaufaniem do swoich własnych wyborów. Uwagę zwraca również Petro, mający własne plany złodziej, a jednocześnie osoba, którą najciężej mi było rozgryźć. Jego intencje nie są do końca jasne.

    Powieść „Wszyscy patrzyli, nikt nie widział” jest napisana przystępnym językiem, który sprawia, że czyta się ją z przyjemnością. Przez książkę przechodzi się lekko, nie wiadomo kiedy dociera się do końca. Duże wrażenie robi również oprawa graficzna. Podkreśla monochromatyczny brud i zniszczenie zarówno moralne, jak i społeczne.

    Skupmy się jednak również na mniej pozytywnych aspektach książki Tomasza Marchewki
    Największym minusem powieści jest zabawa czasem, która powoduje chaos i dezorientację. Autor „skacze” o lata, tygodnie, dni do tyłu lub do przodu, często w zupełnie inne sytuacje. Zabieg wydaje się bezcelowy oraz przeszkadza w odbiorze akcji. Łatwo jest zgubić „kotwicę teraźniejszości” – miejsce, od którego następują dane skoki. Na szczęście nie jest to zabieg stosowany przez cały czas, występuje głównie w początkowych rozdziałach.

    W odbiorze przeszkadza również interpretowanie przez Marchewkę pojęcia główny bohater. Na początku myślałam, że główną postacią w książce będzie Slava, ale pod koniec opowieści byłam daleka od takiego stwierdzenia. Akcja dzieje się również wokół innych osób, którymi otacza się chłopak. Postać pierwszoplanowa jest zwykle punktem, który łączy wątki i splata je w logiczną całość. Głównym bohaterem w dziele jest Hausenberg – miejsce, w którym toczy się akcja. Mógłby występować tu też bohater zbiorowy, lecz Slava jest zbyt wysunięty na przód.  Nie daje mi to poczucia przywiązania do żadnej postaci, przez co mam wrażenie, że książce czegoś brakuje.

    Dzieło ma około 330 stron. Nie spodziewałam się tu takiej liczby wątków, które w pewnym momencie otoczą mnie niczym ściany w więzieniu i nie będę w stanie powiedzieć, co się w danym momencie w książce dzieje. Autor czasami skupia się na elementach wyglądających dla czytelnika na prozaiczne, przez co historia wydaje się niekompletna, czuć niedosyt.

    „Wszyscy patrzyli, nikt nie widział” jest na pewno książką wartą polecenia. Autor przedstawia nam się jako osoba potrafiąca zbudować niesamowity, ciężki klimat i interesujące postacie. Mam nadzieję, że Tomasz Marchewka ma w planach stworzenie kolejnej części, ponieważ z chęcią poznam dalsze losy bohaterów i dowiem się, jak toczy się „życie” Hausenberga.

    Zapisz

    Zapisz

    Zapisz

    Zapisz

    Zapisz

    Zapisz

  • Pomóż Funconowi

    Dokładnie 58 dni zostało do żywieckiego konwentu Funcon. Owszem, jest to jeszcze całkiem spora ilość dni, ale już teraz mamy dla Was kilka informacji związanych z tym wydarzeniem. Konkretnie trzy.

  • Patronat nad Dniami Fantastyki

    Nie tak dawno temu pisaliśmy jak możecie wesprzeć wrocławskie Dni Fantastyki. Dziś z kolei chcielibyśmy podzielić się z Wami wiadomością, iż zostały one objęte naszym patronatem medialnym. Dlatego tym bardziej zachęcamy Was do przybycia w dniach 7-9 lipca na zamek w Leśnicy, bo z pewnością i w tym roku wydarzenie udowodni, czemu określa się je mianem najstarszego w regionie.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #31

    Witamy w nocnej edycji Poniedziałkowego Flasha Konwentowego, w którym tym razem pojawi się tylko jedno wydarzenie. Nie jest to jednak informacja zła, bowiem wydarzeniem tym jest nic innego jak nadchodzący wielkimi krokami Warsaw Comic Con. Przekonajcie się sami, dlaczego warto się do niego dobrze przygotować.

  • Recenzja książki: Dan Abnett „Męczeństwo Sabbat”

    meczenstwo sabbatDan Abnett - „Męczeństwo Sabbat”

    copernicus corporation Autor: Dan Abnett
    Wydawnictwo: Copernicus Corporation
    Liczba stron: 352
    Cena okładkowa: 44,00 zł

     W czterdziestym pierwszym millenium jest tylko wojna. O ile jednak autorzy piszący powieści w uniwersum Warhammera 40 000 prześcigają się w opisywaniu przygód wielkich bohaterów tej ponurej rzeczywistości, tylko jedna seria rzeczywiście mówi o tym, jak wygląda konflikt na skalę galaktyczną widziany oczami zwykłych ludzi, zmuszonych przez okrutny los do walki w pierwszym szeregu. Mowa rzecz jasna o „Duchach Gaunta” autorstwa Dana Abnetta. Za sprawą Copernicus Corporation będzie nam wreszcie dane przeczytać kolejną odsłonę tej znakomitej serii: oto „Męczeństwo Sabbat”.

    Po sukcesie działań na Aexe Cardinal i rozgromieniu wojsk Krwawego Paktu oblegających pozycje Sojuszu, Pierwszy i Ostatni z Tanith otrzymuje nowe zadanie – decyzją Mistrza Wojny Macarotha żołnierze Komisarza Gaunta przeniesieni zostają na Herodor, gdzie wspomogą planetarne siły obronne w walce z nadciągającymi wojskami Arcywroga. Herodor... Cóż, stanowi tyłek Wszechświata, a przynajmniej sektora; jest planetą kompletnie pozbawioną jakiegokolwiek znaczenia strategicznego, położoną daleko od strefy najzacieklejszych starć. Dlaczego więc Krwawy Pakt usiłuje zdobyć ją z taką zaciekłością? Odpowiedź jest prosta – na Herodorze pojawiło się wcielenie samej Świętej Sabbat, a jej śmierć mogłaby być olbrzymim ciosem dla Krucjaty. Zadaniem Duchów Gaunta ma być obrona tego małego, nic nie znaczącego świata, ale przede wszystkim samej Świętej – bo oto jej śladem rusza dziewiątka zabójców, każdy z nich śmiertelnie niebezpieczny i opętany pragnieniem, by być tym, który zatknie głowę Sabbat na włóczni...

    „Męczeństwo Sabbat” kontynuuje tradycję przedstawiania małych historii żołnierzy pułku z Tanith na tle wielkich wydarzeń w strefie wojny. Jednak w przeciwieństwie do poprzedniej części, „Czystego Srebra”, miałem wrażenie, że te wielkie wydarzenia w tle mają tu trochę większe znaczenie i nieco więcej wysiłku włożono w prowadzenie głównego wątku fabuły. Ten rozwija się powoli – prawdziwa akcja zaczyna się dopiero mniej więcej w połowie objętości „Męczeństwa”, wraz z rozpoczęciem inwazji Krwawego Paktu – ale kiedy już się rozwinie, trzyma w napięciu do samego końca. Bardzo podobał mi się wątek samej Żyjącej Świętej, co do której bardzo długo nie ma pewności, czy rzeczywiście jest odwiedzającą komisarza-pułkownika w snach Sabbat, czy tylko chorą psychicznie dziewczyną zręcznie użytą jako narzędzie propagandowe.

    To również kolejna okazja, by spotkać znanych z poprzednich części bohaterów, a jak to u Abnetta bywa, niektórych po raz ostatni. Niektórych zaś... po raz pierwszy od bardzo dawna. Oprócz tych ponurych wzruszeń towarzyszących odejściu kogoś, kogo się polubiło, czekają bowiem na czytelnika również te radosne, gdy okazuje się, że ktoś, kto od dawna wydawał się utracony, wraca w pełni sił, by wesprzeć swoich towarzyszy. Liczne wątki poboczne związane z poszczególnymi Duchami prowadzone są w sposób równie trzymający w napięciu, co ten główny. Na szczególne wyróżnienie zasługuje tutaj prezentacja sylwetek dziewiątki skrytobójców nastających na życie Świętej – znajdziemy wśród nich trio psioników, trzy demoniczne jaszczury, morderczego cyborga, a nawet... jednego z Mrocznych Eldarów. Kim jest dziewiąty zabójca? Tego zdradzić nie mogę – ale będziecie szczerze zaskoczeni, gdy w końcu poznacie jego tożsamość.

    Warsztatowo mamy tu wszystko to, czego można się spodziewać Abnetcie w dobrej formie – świetne, dynamiczne opisy starć, dowcipne dialogi, nastrojowe opisy, żelazną konsekwencję i absolutny brak litości dla opisywanych przez siebie bohaterów. Tym ostatnim przyjdzie doświadczać wątpliwości i załamań, czekają ich rany i śmierć, a czasem... nawet jeszcze gorzej. W połączeniu z ich bardzo umiejętną kreacją, można bardzo łatwo złapać się na obawie o ich dalsze losy – i słusznie, bo tego, co będą musieli przeżyć żołnierze Pierwszego i Ostatniego z Tanith nie sposób zazdrościć nikomu.

    Podsumowując, „Męczeństwo Sabbat” stanowi bardzo solidny kawałek militarnego science fiction, a przede wszystkim godną kontynuację jednego z najlepszych cykli napisanych w tym uniwersum. Polecam każdemu, kto lubi takie żołnierskie opowieści, nie tylko fanom Warhammera.

  • Dołącz do programu Dni Fantastyki

    Lubisz fantastykę, a do tego jesteś w stanie w ciekawy sposób podzielić się swoją wiedzą i pasją z innymi? A może po prostu chciałbyś wystąpić przed uczestnikami Dni Fantastyki? Właśnie teraz masz okazję zostać częścią najstarszej wrocławskiej imprezy fantastycznej poprzez zgłoszenie punktu programu.

    Prócz własnej satysfakcji, w zamian za włożoną pracę możecie liczyć na zniżki cen akredytacji (nawet do 100%) oraz możliwość rezerwacji noclegów. Decydujcie się szybko, bowiem macie czas jedynie do 29 maja. Formularz oraz wszystkie potrzebne informacje znajdziecie tutaj.

  • Recenzja książki: Marcin Sergiusz Przybyłek - „Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw”

    sprzedawcylokomotywMarcin Sergiusz Przybyłek - „Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw”

    rebis Autor: Marcin Sergiusz Przybyłek
    Wydawnictwo: Rebis
    Liczba stron: 408
    Cena okładkowa: 37,90 zł

    Pierwszy tom serii „Gamedec” Marcina Przybyłka zrobił dla polskiej fantastyki bardzo wiele. Przede wszystkim - spopularyzował tak specyficzny nurt, jakim w literaturze jest cyberpunk. „Granica rzeczywistości” może nie należała do sztandarowych przedstawicieli tego gatunku, nawiązywała jednak do niego w tak przyjemny, subtelny sposób, że trudno się dziwić, że kto sięgnął po opowiadania Przybyłka, ten wsiąkał w świat ludzi żyjących w grach na dobre. Świat ten nie był bowiem znowu tak daleki od naszej rzeczywistości i chociaż przedstawiał społeczeństwo dalece bardziej zwirtualizowane, to jednak nie trzeba było wielkiej wyobraźni, by zobaczyć w tym wszystkim własne otoczenie za parę lat. Opowiadania w „Granicy rzeczywistości” były czymś, co można by określić mianem świetnego wstępu do dłuższej formy. Pojawiały się jednak tu i ówdzie głosy o tym, że przełożenie „Gamedeca” na powieść nie wyszło już tak dobrze. O tym, jak wygląda to w rzeczywistości, trzeba było się więc przekonać samemu.

    Torkil Aymore nie mógł długo cieszyć się spokojem w towarzystwie Anny. Oboje zaproszeni zostali na urodziny syna Pauline, Konona, do jednego z wirtualnych światów, Brahmy. Na przyjęciu jednak dochodzi do dziwnego wypadku – po zjedzeniu tortu postacie niektórych z gości, w tym Anny i Konona, ulegają zniszczeniu w paskudny sposób. Na szczęście problem dotyczy tylko ich awatarów, reszta gości wylogowuje się w awaryjnym tempie. Łatwo zauważyć, że zdarzenie dotknęło tylko zoenetów – a więc tych, którzy żyją w wirtualu, nie posiadając (już, jak u Konona, albo w ogóle, u Anny) prawdziwego ciała. Jak się okazuje nie jest to jednorazowy przypadek – kolejne incydenty mają miejsce już nie tylko w Brahmie, ale i innych wirtualnych światach, pojawiają się w nich stworzenia atakujące graczy i inne nieprzyjemności sprawiające, że ludzie zaczynają się bać przebywania w światach poza realnym. Na detektywa Aymore będzie więc czekać kolejna zagadka do rozwiązania.

    O ile w przypadku „Granicy rzeczywistości” mieliśmy do czynienia z kilkoma krótkimi formami, z których każda przedstawiała osobne zlecenie, o tyle tutaj można spodziewać się bardziej złożonej fabuły. Sama intryga jednak, chociaż zawiązana zostaje bardzo szybko, a wiele kolejnych szczegółów zostaje podane w krótkim czasie, rozwija się długo i miewa kilka chwil, w których wydaje się, iż wiemy już wszystko – tylko po to, by autor udowodnił, że prawda nie jest tu ani prosta, ani miła, ani nawet ostateczna. Poziom skomplikowania tylko się zwiększa, a z przyjemnego, gierczanego otoczenia gamedeca przechodzimy w intrygę na skalę światową. Stopniowe wnikanie w realia korporacyjne pozwoli na dokonanie wielu odkryć, które uzmysłowią i Torkilowi, i czytelnikowi, jak niewiele do tej pory rozumiał.

    Wreszcie dostajemy też możliwość rozejrzenia się po Warsaw City i okolicach. Wcześniej Torkil przebywał głównie w wirtualu, a jeśli nie, to za opis świata wystarczyć musiało nam nakreślenie umeblowania pokoju, w którym akurat podłączał się do gry. „Sprzedawcy lokomotyw” rozpoczynają się spacerem po miejskim parku, zdarzają się w nich też sceny gonitw czy pościgów na ulicach, a nawet i wyjście poza gamedecową „strefę komfortu”, czyli w dziki busz. Tu srodze zaskoczył mnie fakt podziału na bezpieczne miasto i pełne zagrożeń ziemie leżące poza barierą ABB, tym bardziej, że za tą granicą życie jakby toczyło się swoim rytmem, produkując faunę przerośniętą i wynaturzoną (co w sumie wobec tak daleko posuniętej urbanizacji nie jest wcale niczym dziwnym…). Z drugiej strony jednak nie sposób uchronić się przed wrażeniem, że owa fauna nie jest znowu aż tak groźna, jedynie człowiek jakby… zmalał wobec niej, chroniąc się w swoim bezpiecznym, ciepłym, klimatyzowanym, ale w gruncie rzeczy dość ciasnym światku.

    Wrażenie to pogłębia wyraźnie ukazany przez autora wpływ przebywania w wirtualu na organizm ludzki. Pomimo wysoce rozwiniętych technik stymulowania mięśni podczas spoczynku, rezultat okazał się daleki od oczekiwanego – i tu ponownie widać porównanie miejskiego życia z bardziej wymagającą naturą. Torkil wychodzący sobie na kilkukilometrowy spacer do dziczy stanowi widoczek dość zabawny, jednakowoż nastrój prześmiewczy schodzi na dalszy plan wobec analizy skutków, jakie miało dla jego ciała życie gamedeca. Otóż więc człowiek, którego sylwetka wskazywałaby na to, że jest zupełnie przyzwoitej kondycji, nie może przebiec krótkiego dystansu, ponieważ stymulowane na łożu mięśnie nijak nie radzą sobie z rzeczywistym wysiłkiem. A do tego dochodzi jeszcze stan stawów, więzadeł, wydolność oddechowa… To wszystko zostało poddane gruntownej analizie i opisane w bardzo szczegółowy, realistyczny sposób.

    Podobnie wnikliwie potraktowano głównego bohatera. Narracja pierwszoosobowa pozwala nam na wgląd w jego myśli i obserwowanie wydarzeń z bardzo subiektywnego punktu widzenia (co zresztą daje się odczuć mocno w kwestii podążania za intrygą, w której przypadku dostajemy tyle informacji i domysłów, ile posiada bohater, a miejsca na własną interpretację nie pozostaje wiele), co autor wykorzystał po mistrzowsku do przedstawienia wpływu wydarzeń na stan psychiczny Torkila. Miał on, jak pamiętamy, urojenia już w opowiadaniach – stan ten jedynie się pogłębia, a gdy dojdzie do tego wpływ stanowczo przedawkowanej zaawansowanej technologii (do momentu, w którym było mi gościa po prostu żal), zwidów robi się coraz więcej, ich wpływ na bohatera narasta, aż w końcu po prostu traci on kontakt z rzeczywistością. Cały czas mamy jednak relację z jego punktu widzenia (z nielicznymi wyjątkami), więc tę utratę poczytalności obserwować będziemy w postaci coraz bardziej bełkotliwego języka narracji, bezsensownych obserwacji bohatera, utraty szczegółów, wreszcie – zaburzających wszystko inne szumów. Trudno nie zauważyć wtedy, że Torkil nie zawsze zdaje sobie sprawę ze swojego stanu, część ze swoich urojeń traktuje jako realne zjawiska, co zaburza też jego kontakt z otoczeniem – i jest przyczyną wielu tragicznych sytuacji. To jest realistyczne do bólu – i przerażające. Osobom, które lubują się w książkach z motywem zaburzeń psychicznych poleciłabym właśnie „Sprzedawców lokomotyw”.

    W reszcie przypadków Torkil zostaje starym Torkilem, wiodącym żywot człowieka rozrywanego nie tylko przez korporacyjne spiski i własną psyche, ale i miłostki do różnych kobiet. Annę i Pauline już znamy, chociaż więc pojawiają się i tu, biorąc aktywnie udział w niektórych wydarzeniach, to jest ich jakoś… mało. O ile za Anną jakoś nie przepadałam nigdy, gdyż jej wykreowany charakter plastikowej lalki do mnie nie przemawiał (tu nie jest lepiej, z okazjonalnym zaskoczeniem jej kompetencjami jako diginetki – niestety osobowości jej to nie dodało nic a nic), o tyle za charyzmatyczną Pauline trochę mi się tęskni. Wraca za to inna postać kobieca znana z „Granicy rzeczywistości”, z rolą nieco bardziej znaczącą, pojawia się też Monika, która wydaje mi się być już interesująca nieco bardziej (ale, auć, trochę boli jej geneza). No i Torkil z lubością „bierze pod uwagę” każdą nową napotkaną postać płci żeńskiej obdarzoną urodą – co w pewnym momencie robi się nudne.

    W obliczu tego, jak dopracowana została znaczna większość wątków w książce, trudno mi pogodzić się z faktem zgrzytu, który towarzyszył ujawnieniu kolejnego z motywów. Postęp technologiczny w Gamdecverse posunął się naprzód o wiele bardziej niż skłonni są to przyznać na forum publicznym przedstawiciele poszczególnych korporacji, a ich wzajemne animozje tylko podkręcają tempo. Wszelakie wynalazki i nowości wprowadzane są tu z pieczołowitością godną pochwały, jako że nie pojawia się nic, co nie byłoby odpowiednio umotywowane i wyjaśnione w sposób momentami przypominający wręcz naukowy żargon, bez logicznych wpadek i niespójności. Dlatego ten nieszczęsny czwarty wymiar, którego pojawienie się ma uzasadnić wiele zjawisk zachodzących w ciągu fabuły, tak tu nie pasuje. To element niemalże magiczny, niewytłumaczalny i niepoznany, brakuje mu tego „zakotwiczenia” w realiach, które posiadają wszystkie inne wątki w powieści. Wiemy jednak, że to nie koniec historii, a więc poczekam cierpliwie na dalszy ciąg – i na to, czy trapiące mnie wątpliwości są słuszne, czy też nie.

    Ostatecznie po lekturze „Sprzedawców lokomotyw” wrażenia mam ogólnie bardzo dobre – nie licząc paru momentów zniecierpliwienia nad przesadnie w moim mniemaniu wyeksponowanymi wątkami pobocznymi (erotyka w wykonaniu motombów, Torkil oceniający wygląd każdej napotkanej kobiety). Jest to książka (a może nawet seria – to się zobaczy!) jak na warunki krajowe wyjątkowa. Dopiero w tej formie – powieści, nie opowiadań – dało się zauważyć złożoność świata nakreślonego przez Przybyłka, jego rozmach i poziom skomplikowania, który momentami przeraża, a czasem… No dobrze, może nie zachwyca, bo zachwyt skończył się w chwili, gdy pojawiło się zagrożenie płynące z gier – ale z całą pewnością potrafi zrobić ogromne wrażenie.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #30

    Witamy w jubileuszowym, trzydziestym, historycznym Poniedziałkowym Flashu Konwentowym! Historyczność wiąże się z faktem, iż po raz pierwszy przygotowaliśmy dla Was aż 8 pozycji. To będzie naprawdę bogaty weekend, w trakcie którego trafiły się wydarzenia z niemal każdej dziedziny, do wyboru do koloru. A są to: Magnificon, Smokon, Cytadela, Preppers Poland, Festung 2033: Ekspedycja, Sherlockon, Planszówki z Muffinem i Esport Now 2017.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #29

    Owszem, dzisiaj jest wtorek, ale...czasem los nie pozwala nam zrobić wszystkiego w terminie. Nadal jest to jednak Poniedziałkowy Flash Konwentowy, dlatego zachęcamy do zapoznania się z jego zawartością. Tym razem trafił się nam SPOT 2017, BasCon 2017 i Majowa Gralicja 2017.

  • Recenzja książki: Jacek Łukawski - „Grom i szkwał”

    grom i szkwal

    Jacek Łukawski - „Grom i szkwał”

    sqn Autor: Jacek Łukawski
    Wydawnictwo: SQN
    Liczba stron: 432
    Cena okładkowa: 36,90 zł

    Uwaga! Poniższa recenzja może zdradzać wątki fabularne z poprzedniej części cyklu „Kraina Martwej Ziemi”. Recenzję pierwszego tomu powieści Jacka Łukawskiego można znaleźć tutaj.

    Miecz przeznaczenia, który zawisł nad głową Arthorna i jego kompanów, zapowiada nieubłaganie to, co musi się stać. Król Mergipp nie żyje – całkiem możliwe, że ktoś pomógł mu przenieść się na łono Ariath. W zamku toczy się zacięty bój o władzę, przelewa się krew. Stary Garhard musi sobie z tym wszystkim poradzić. Na domiar złego księżniczka Azure zniknęła, a jedyną wskazówkę, gdzie może się znajdować, stanowi trup czarta, którego od stuleci nie widziano w Wondettel. Arthorn kolejny raz musi położyć swe życie na szali – znów wbrew swej woli. Tym razem bez kompanów, ranny i nieziemsko zmęczony, wyrusza za Martwicę, by odnaleźć Azure, w której Garhard upatruje następczyni tronu. Księżniczka ma jednak swoje plany i nie pozwoli, by ktokolwiek je pokrzyżował, zwłaszcza zwykły drużynnik. Tymczasem zaklęcie nad Martwą Ziemią w zastraszającym tempie traci moc i wkrótce otworzy przejście do niedostępnych do tej pory krain… Tak oto rozpoczyna się kolejny tom cyklu „Kraina Martwej Ziemi”. Jacek Łukawski w „Gromie i szkwale”, kontynuacji powieści „Krew i stal”, zupełnie nie cacka się z czytelnikiem, nie głaska po głowie i nie prowadzi za rękę, tylko wrzuca bez ostrzeżenia w sam środek akcji, dokładnie tam, gdzie zakończył pierwszą powieść.

    Finał pierwszego tomu nie napawał optymizmem, teraz też wszystko wskazuje na to, że sytuacja jest beznadziejna i szanse na pozytywne zakończenie wielu spraw są nikłe. Autor nie oszczędza bohaterów, zwłaszcza Arthorna – drużynnik cały czas cierpi, jest ranny, odurzony, zmęczony, głodny, przerażony lub poniżony, z jednych kłopotów pakuje się w kolejne. Do tego dochodzi szalona gonitwa i walka z czasem. Pozostali bohaterowie, których już poznaliśmy, jak Marcas czy Gwydon, także nie mają łatwego życia, zwłaszcza że lord Auriss nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Do tego mroczna siła, która objęła rządy w Nife, nie pozwala o sobie zapomnieć, gdyż konsekwentnie dąży do zrealizowania pewnego planu, w którym kluczowe role odgrywają księżniczka Wondettel oraz starożytny artefakt, będący w posiadaniu Arthorna. Grunt usuwa się wszystkim spod nóg i wydaje się, że dla nikogo nie ma już ratunku…

    Druga powieść w dorobku Jacka Łukawskiego prezentuje się zdecydowanie lepiej niż debiut. Na pochwałę zasługuje wykreowanie bohaterów, w końcu zyskali na autentyczności, nie są bezwolnymi lalkami w rękach przeznaczenia, zaczynają myśleć, czuć, walczyć z przeciwnościami, które napotykają. Dotyczy to szczególnie Arthorna – obok jego poczynań i rozterek nie możemy przejść obojętnie, nie jest już elementem krajobrazu, lecz postacią z krwi i kości. Wydarzenia obserwujemy nie tylko z jego perspektywy, ale także Garharda, Marcasa, Gwydona czy nawet Aurissa. Sporo miejsca dostają też postaci kobiece, zwłaszcza Azure, która okazuje się być antypatyczna i do szpiku kości zła, choć w swoim mniemaniu postępuje właściwie. Każda z tych osób będzie musiała poświęcić bardzo wiele, by zachować życie, honor czy zapewnić równowagę świata. Jeśli chodzi o warstwę fabularną, to znów mamy do czynienia z powieścią drogi. Arthorn ponownie wyrusza za Martwicę, ale jego podróż jest zupełnie inna – samotna i wyniszczająca, a na domiar złego prowadzi praktycznie do punktu wyjścia. Przynosi mu za to rozwiązania kilku zagadek z mrocznej, sięgającej początków świata przeszłości (np. to, czym właściwie jest miecz, który znalazł się w jego posiadaniu, i dlaczego jest tak ważny, a zarazem niebezpieczny), a także tych, które dotyczą znanej mu rzeczywistości.

    Tym razem wątki powieści rozwijają się dużo szybciej, zwroty akcji są nagłe i zaskakujące, a napięcie, które zaczynamy odczuwać już od pierwszych stron, towarzyszy nam do samego końca. Poczucie zagrożenia, ściganie się z czasem i wrażenie nieuchronności złego losu nie odpuszczają czytelnika, są tylko łagodzone przez obecny w powieści humor i – co już chyba możemy uznać za charakterystyczne dla Łukawskiego – nawiązania do znanych motywów nie tylko z literatury fantasy.

    Już na pierwszy rzut oka da się zauważyć, że książka jest przemyślana, nie ma tu przypadkowości, wszelkie informacje ujawniane są starannie i w konkretnym celu, dzięki czemu wiele rozwiązań zastosowanych w poprzedniej części – „Krwi i stali” – wydaje się być uzasadnionych. Znany nam świat zostaje rozbudowany, rozszerza się o kolejne krainy, „państwa” oraz rasy, o których do tej pory wiedzieliśmy mało lub zupełnie nic. Poznajemy zatem nie tylko historię czartów, ale też Dwargów – niesamowitych ludzi gór stworzonych od podstaw przez Łukawskiego, oraz wyjętych prosto z powieści Neila Gaimana ludzi nieba.

    W stosunku do debiutu, w warstwie językowej zaszło kilka zmian: opisy są bardziej obrazowe, dialogi dopracowane, stylizacja na staropolszczyznę złagodzona, a relacje z walk zyskały na wyrazistości. Autor nie zrezygnował na szczęście z dbałości o detale, zwłaszcza przy opisach bitew. Razić mogą jedynie pewne potknięcia w samej pisowni, jak np. imię Oflan i Olfan określające jedną postać czy „zanim” zamiast „za nim”. A co z wulgaryzmami? Pojawiają się, a jakże, tym razem jednak nie ograniczają się do dwóch czy trzech, lecz są bardziej wyszukane, a prym w ich rzucaniu wiedzie… księżniczka.

    Jeśli chodzi o stronę graficzną powieści, to ponownie mamy do czynienia ze starannie wydaną książką. Znajdziemy tu mapkę powieściowego świata oraz ilustracje Rafała Szłapy, a na okładce z zakładkami grafikę, wykonaną przez samego Jacka Łukawskiego.

    Podsumowując, „Grom i szkwał” jest książką wartą polecenia. Stanowi bardzo dobrą kontynuację serii, a ponadto rozbudza apetyt na więcej. Znów zostawia czytelnika w punkcie oczekiwania na dalszy rozwój wypadków, które na pewno przejdą nasze najśmielsze wyobrażenia.