Fantastyka

  • Recenzja książki: Ben Aaronovitch - „Księżyc nad Soho”

    Księżyc nad Soho

    Ben Aaronovitch - „Księżyc nad Soho”

    magWydawnictwo: MAG
    Liczba stron: 352
    Cena okładkowa:35,00 zł 

    Po niedosycie, z jakim zostawiły mnie mające duży potencjał „Rzeki Londynu”, sięgnęłam po kontynuację z nadzieją na rozwinięcie wątków, którym nie poświęcono dostatecznej uwagi w pierwszej części. Całe szczęście „Księżyc nad Soho” nie zawiódł moich oczekiwań i już po kilku stronach byłam pewna, że wciągnie mnie jeszcze bardziej niż poprzednik.

    W drugiej części przygód Petera Granta wracamy do znanych nam już postaci. Główny bohater nadal jest adeptem magii, któremu zdarza się wysadzić coś przez przypadek, Nightingale w dalszym ciągu stara się zrozumieć czasy, w których się znalazł, a wszyscy muszą otrząsnąć się po wydarzeniach opisanych w „Rzekach...”, bo w londyńskim Soho zaczynają grasować kolejne magiczne istoty, które upodobały sobie polowanie na utalentowanych muzyków.

    Ze wspomnień Petera wiemy już, że jego dzieciństwo za sprawą ojca – zapalonego jazzmana – wypełnione było muzyką. To właśnie jazz przewija się przez całą fabułę: od rozdziałów nazwanych tytułami piosenek aż do melodii, która stanowi główną wskazówkę w śledztwie. Sprawą zajmuje się Grant, odkąd jego uwagę przyciąga nagła śmierć obiecującego saksofonisty. Podobnie jak w pierwszej części, bohaterowie nie mają chwili wytchnienia – początkowo skupiają się na odnalezieniu i powstrzymaniu stworzeń żerujących na artystach, ale w trakcie śledztwa ujawnia się sieć powiązań między kolejnymi podejrzanymi. Dochodzenie prowadzi posterunkowego Granta w rozmaite miejsca: na festiwal muzyczny, do klubów burleski, a także szkoły, w której uczył się Nightingale. W miarę rozwijania się akcji stworzenia takie jak chimery czy dziewczęta-koty przestają już zadziwiać.

    Bardziej skomplikowany i ciekawszy niż w pierwszej części koncept fabularny jest jedną z mocnych stron książki. Autor konsekwentnie rozbudowuje uniwersum, którego tworzenie rozpoczął w pierwszej części cyklu, wprowadzając do niego nowe stworzenia i coraz bardziej wymagających przeciwników, a także równolegle prowadząc kilka wątków, w które zaplątani są Grant i Nightingale. Niestety, łączące się śledztwa i natłok dygresyjnych przemyśleń bohatera powodują, że czytelnik czuje się zagubiony, próbując połączyć postać ze sprawą, w którą jest zamieszana.

    Styl pisania Aaronovitcha nie różni się od tego, który zaprezentował już w pierwszej części cyklu. Rozpoczynając akcję niedługo po wydarzeniach z „Rzek Londynu”, stopniowo buduje fabułę, przedstawiając nowe postaci w przemyślany i uzasadniony sposób. Nie rezygnuje jednak ze swojej skłonności do wprowadzania dygresji i myśli bohaterów, nawet w trakcie intensywnej i płynnej akcji. Autor rozpędza fabułę, po czym nagle zwalnia - dla czytelnika bywa to irytujące, ale jedną z zalet takiej narracji jest fakt, iż książka nie jest na siłę sensacyjna, a zaklęcia nie latają w każdą stronę między postaciami. Zachowany został też realizm w podejściu do magii, który bardzo chwaliłam w pierwszej części serii - Grant nadal jest tylko uczniem, a nie potężnym czarodziejem. Autor pozostał przy rozsądnej dawce humoru - wyczuwalnego, ale nienachalnego i dopasowanego do klimatu.

    Dodatkowym plusem książki jest rozwinięcie wątku nauki magii i przyczyn, dla których zaczęła wymierać. Pojawia się on jedynie na chwilę – i, całe szczęście, jest uzasadniony przez dochodzenie prowadzone przez bohaterów – ale poszerza pogląd czytelników na świat przedstawiony w powieści.

    Aaronovitch dobrze czuje się w uniwersum, które stworzył: nawiązuje do wydarzeń i postaci z poprzedniej części, sprawnie łączy je z nowymi pomysłami i uzyskuje logiczną, ciekawą fabułę, która wciąga czytelnika. Jedynym znaczącym zarzutem może być wprowadzony przez wielowątkowość chaos czy, po raz kolejny, osobliwy sposób opóźniania akcji, który niektórym odbiorcom może nie przypaść do gustu. Mimo tych błędów, książka jest naprawdę ciekawa i dla tych, którzy po przeczytaniu pierwszej części czuli, że nie wykorzystano w pełni jej potencjału, jest pozycją obowiązkową oraz - co ważne - zachęcającą, by sięgnąć również po kolejny tytuł z cyklu.

  • Fantasmagoria w poszukiwaniu wolontariuszy!

    Gnieźnieńskiej Fantasmagorii żadnemu fanowi fantastyki nie trzeba chyba przedstawiać. Dziewięć edycji, dziewięć bardzo udanych lat wypełnionych pasją i zaangażowaniem sprawiły, że wydarzenie to stało się już swoistym klasykiem w naszym kalendarzu. Prelekcje, konkursy, sesje RPG, LARP, pokazy cosplay, sala mangowa, warsztaty, sale z grami planszowymi — tego i więcej doświadczyć możecie w czasie Fantasmagorii.

    Wydarzenie to jednak, nieważne z jak dużą bazą fanów i stałych gości, nie może się odbyć bez bezinteresownej pomocy wolontariuszy, którzy z miłości do fantasy oraz dla własnej satysfakcji pomagają doprowadzić Fantasmagorię do sukcesu. Dlatego też, właśnie rozpoczęło się poszukiwanie wolontariuszy chętnych do tworzenia historii gnieźnieńskiego konwentu. Zgłoszenia składać można do czternastego stycznia, podążając za linkiem zamieszczonym pod artykułem.

    Serdecznie zachęcamy do użyczenia ręki i głowy organizatorom - bo kto wie, może za rok będziesz jednym z nich?

    LOGO FANTASMAGORIA

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #56

    No hej, zima ściska mocno? Śnieżek skrzypi pod butami? Na rozgrzanie mamy dla Was kolejne wydanie Poniedziałkowego Flasha Konwentowego, w którym znalazło się miejsce na Nordcon, LubLarp Festiwal, East Games United i krakowski XmasCon. Gdzie wybierzecie się tym razem?

  • Recenzja książki: Ben Aaronovitch - „Rzeki Londynu”

    Rzeki Londynu

    Ben Aaronovitch - „Rzeki Londynu”

    magWydawnictwo: MAG
    Liczba stron: 368
    Cena okładkowa: 35,00 zł

    Pierwsza część z cyklu książek odgrywa zazwyczaj znaczącą rolę wobec całości. To od niej zależy, czy czytelnik porzuci lekturę, czy, zachęcony przez ciekawych bohaterów, fabułę i świat przedstawiony sięgnie po kolejne tytuły. Taka rola przypadła „Rzekom Londynu, otwierającym opowieść o Peterze Grancie, który przez zbieg okoliczności zmuszony jest  jako pierwszy od kilkunastu lat – poznać tajniki wymierającej już magii.

    Akcja rozpoczyna się od makabrycznej zbrodni w londyńskim Covent Garden, a czytelnik przygląda się działaniom policji oczyma kończącego swój okres próbny posterunkowego. Peter, pozbawiony większych szans na wymarzoną posadę, roztrzepany i niezadowolony ze swojego położenia policjant, jest raczej nietypowym bohaterem powieści, ale jego charakter wpływa znacząco na sposób prowadzenia narracji. Język książki jest lekki i łatwy w odbiorze, a w dodatku okraszony poczuciem humoru osoby zmęczonej i zirytowanej sytuacją, w której się znalazła.
    Tak wykreowana postać zostaje skonfrontowana z czymś, co dotąd wydawało jej się niemożliwe, kiedy znaczącym świadkiem w sprawie morderstwa okazuje się duch.

    Od jednej, trudnej do wyjaśnienia zbrodni, która definiowałaby książkę jako kryminał, akcja stopniowo rozrasta się o mnóstwo pobocznych wątków za sprawą tajemniczego inspektora Nightingale'a, który uświadamia Granta o istnieniu świata magii, zaklęć, wampirów i bogów tytułowych rzek. Trzeba przyznać, że Aaronovitch wprowadził pewną świeżość do tematu, który przerobiony został już na mnóstwo sposobów  szczególnie ciekawe wydaje się „odczuwanie” magii przez głównego bohatera. Godne pochwały są też opisy kolejnych lekcji. Pod tym względem autor zachował racjonalne podejście do głównego bohatera  Peter nie jest żadnym wybrańcem czy potomkiem starożytnego czarodzieja, a proces jego nauki obfituje w nieudane próby i zniszczone urządzenia elektroniczne.

    Dużym plusem książki jest też stanowiący tło wydarzeń Londyn, ukazany nie tylko jako miasto, ale i wielki, żyjący organizm, pełen istot i zjawisk do tej pory ukrytych przed Grantem. Brytyjska stolica zostaje opisana szczegółowo, pozwalając czytelnikowi niemal przenieść się na jej ulice wraz z bohaterami, a także obserwować, jak stają się one sceną, na której coraz częściej zdarzają się zbrodnie przypominające groteskowe przedstawienie.

    Główny bohater już na początku powieści zapowiada, że łatwo go rozproszyć, a następnie konsekwentnie to udowadnia. Niewątpliwie dodaje to postaci autentyczności, a wplatane w fabułę historie i spostrzeżenia urozmaicają ją, jednak ich nie zmniejszająca się ilość powoduje spowolnienie akcji. Dla miłośników powoli rozwijających się wątków stanowi to zaletę, ale u pragnących jak najszybciej odkryć rozwiązanie sprawy taki zabieg powoduje nerwowe przebieganie wzrokiem po tekście w poszukiwaniu istotnych wskazówek.

    Postaci poboczne również nie są pozbawione wad  przede wszystkim można im zarzucić bardzo łatwe zaakceptowanie istnienia magii. Co wydaje mi się o wiele bardziej istotne, są jednak postaciami, które da się polubić i które zachęcają do towarzyszenia im oraz Peterowi w poszukiwaniu rozwiązań nie do końca jasnych zagadek Londynu.

    Rozczarowaniem okazuje się niestety zakończenie. Kiedy kolejne strony powinno się przerzucać ze wstrzymanym oddechem – akcja nagle spowalnia, ostatnie rozdziały książki obfitują w wątki niedostatecznie rozwinięte, pojawiające się tylko na chwilę lub zbyt łatwo rozwiązane, a nader optymistyczny koniec stanowi raczej bolesny zawód po tak ciekawie budowanej i wielowymiarowej fabule.

    „Rzeki Londynu” przedstawiają bardzo ciekawe połączenie kryminału z fantastyką. Wykreowany przez autora świat niewątpliwie ma duży potencjał, ale to właśnie z jego niedostatecznego wykorzystania wynika największa wada książki. Tytuł ten pozostawia niedosyt, a przecież to w zależności od ogólnego jego odbioru zależy, czy zachęci czytelnika do przeczytania kolejnych przygód przyszłego czarodzieja, czy porzucenia przygody z detektywem Peterem Grantem w roli głównej.

  • Serialowy Władca Pierścieni?

    serial wpNiedawno świat obiegły wieści o planach nakręcenia serialu w uniwersum wykreowanym przez J.R.R. Tolkiena, znanym z trylogii „Władcy Pierścieni” i „Hobbita”. Po długich negocjacjach, podmioty zarządzające licencją marki doszły do porozumienia i serial zostanie wyprodukowany przez platformę Amazon Studios.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #54

    Zaczął się kolejny tydzień wytężonej pracy, nauki i wszelkich innych rzeczy, którymi się zajmujecie. Pora zatem na 54. wydanie Poniedziałkowego Flasha Konwentowego, w którym odwiedzimy zabrzański Pionek, Poznańskie Dni Fantastyki, wrocławski X-Mas Time oraz odbywający się w Nadarzynie Warsaw ComicCon Fall Edition. Enjoy!

  • Recenzja mangi: Aya Shouoto - „Strażnik domu Momochi"

    Strażnik domu Momochi

    Strażnik domu Momochi

    waneko

    Autor: Aya Shouoto
    Wydawnictwo: Waneko
    Ilość tomów: 12+
    Cena okładkowa: 19,99 zł

    Himari Momochi nieoczekiwanie na swoje szesnaste urodziny dostaje dom. Główna bohaterka to dziewczyna z sierocińca, która straciła rodziców w wypadku i nie miała żadnych krewnych. Niespodziewanie list z testamentem zmienia jej życie do góry nogami. To także jest jedyna rzecz, która łączy ją w jakiś sposób z rodziną. Z wielkim entuzjazmem bohaterka odnajduje posiadłość Momochich, która jest w kompletnej ruinie, ale co ważniejsze - mieszka tam trójka przystojnych chłopaków. Jeden z nich – Aoi Nanamori – już na samym wejściu oznajmia dziewczynie, że nie powinna zamieszkać w tym domu. Okazuje się, że posesja stoi na pograniczu świata śmiertelników oraz duchów i demonów, a Aoi jest strażnikiem tego miejsca. Jest on talizmanem, który posiada ogromną moc, choć został nim przez przypadek. Młodzieniec oraz jego dwójka towarzyszy, którzy są shikigami (duchami wzywanymi do wykonywania rozkazów), walczą z nieposłusznymi demonami, utrzymują barierę oraz odprawiają egzorcyzmy.

    Od pierwszych stron tytuł przypominał mi mangę „Jak zostałam bóstwem?!”, ponieważ mamy tutaj dziewczynę, demona pełniącego rolę strażnika, przystojnych pomocników, a w powietrzu unosi się romans. Spodziewałam się tutaj haremówki, ale na szczęście się myliłam, bo słodka osobistość ma tylko jednego zwolennika. Na pierwszym planie występują Aoi i Himari. Bohaterka powoli dowiaduje się więcej o mieszkańcach domu oraz demonach i duchach. Na szczęście nie jest nieporadną istotką o maślanych oczach, bo chociaż trzeba ją prawie nieustannie ratować, to ma charakterek i potrafi bronić swoich racji. Natomiast Aoi jest rycerzem w lśniącej zbroi, wiernym głównej bohaterce. Potrafi przełożyć jej dobro nad swoje własne.

    Ogólnie nie spodziewałam się zbyt wiele po tej serii, jednak czytając pierwszy tomik, zostałam pozytywnie zaskoczona. „Strażnik domu Momochi” to bardzo lekkie, ciepłe shoujo, uzupełnione japońskim folklorem. Obwoluty mangi są miłe dla oka - przedstawiają bohaterów, choć na większości występuje Aoi. Tytuł ładnie wpasowuje się w całość i na każdym tomie ma inny kolor w zależności od dominującej barwy okładki. W środku są cztery kolorowe strony, w tym jeden dwustronicowy kadr ukazujący główne postacie. Użyta czcionka jest czytelna, a lekkie tłumaczenie sprawia, że mangę czyta się przyjemnie i dość szybko. Zaskakujące jest to, że numeracja pojawia się sporadycznie, więc bez zakładki trudno jest zapamiętać, w którym miejscu przerwało się czytanie. Podoba mi się, że w wypowiedziach złych demonów i duchów stosowane są „straszne” czcionki. Kreska od razu wpadła mi w oko, trzyma styl popularny dla klimatów shoujo.

    Po przeczytaniu pierwszego tomu odniosłam wrażenie, że będzie to lekka historia z motywem romansu w tle. Tyle że nie do końca tak jest… Z każdym kolejnym tomem odkrywamy nowe demony, na wierzch wychodzą tajemnice Aoiego, a w zakamarkach domu Momochi czai się zło. Polecam ten tytuł fanom fantastycznych romansów, którzy gustują w demonach, lisich ogonach oraz przystojnych bohaterach. Owa pozycja powinna także przypodobać się zwolennikom japońskiej mitologii. W pierwszych tomach mamy okazję zobaczyć legendarne stworzenia takie jak: Nue - demon występujący pod postacią chimery małpy, szopa, tygrysa i węża; Onmoraki – czarnopióry ptak stworzony z energii zmarłych, którzy nie otrzymali odpowiedniego pochówku; Shoojoo – stworzenie podobne do małpy, słynące z upodobania do alkoholu. Jednakże nie znajdziemy tu gwałtownych zmian akcji, krwawych bitew z demonami czy strasznych scen. Osobiście uważam, że w porównaniu do „Jak zostałam bóstwem?!” manga pani Ayi Shouoto stoi o poprzeczkę niżej. Jednak zachęcam do zapoznania się z tą serią, jeśli akurat szukacie czegoś przyjemnego i lekkiego.

     

  • Recenzja książki: Dan Abnett „Ostatni Rozkaz”

    ostatni rozkaz

    Dan Abnett - „Ostatni Rozkaz”

    copernicus corporationWydawnictwo: Copernicus Corporation
    Liczba stron: 352
    Cena okładkowa: 44,00 zł

    Misja na Gereonie, twierdzy Chaosu w samym sercu terytorium wroga, powiodła się – przetrzymywany na okupowanym przez siły Anakwanara Seka świecie zdradziecki generał został zabity, zanim wyjawił najgłębsze sekrety, które mogły przesądzić o sukcesie lub porażce Krucjaty Sabbat. Wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu tuzin komandosów pod przewodnictwem Komisarza Gaunta wykonał zadanie i po dwóch latach absolutnego braku kontaktu powrócił na Ancreon Sextus. Zamiast zaszczytów czekają na nich jednak wrogość i podejrzenia o sprzyjanie wrogom Imperium – a gdy okazuje się, że Pierwszy i Jedyny z Tanith przestał istnieć jako jednostka, Gaunt będzie musiał dać z siebie wszystko, by ocalić swoich niegdysiejszych żołnierzy przed bezsensowną śmiercią na linii frontu, jednocześnie odpierając oskarżenia o to, że on i jego ludzie ulegli na Gereonie wpływom Chaosu i noszą w sobie jego skazę. Oto kolejna, dziewiąta już powieść z cyklu „Duchy Gaunta” autorstwa Dana Abnetta: „Ostatni Rozkaz”.

    Książka, ku mojemu rozczarowaniu, nie kontynuuje wątku niebezpiecznej misji na tyłach wroga, zamiast tego przenosząc akcję o kilkanaście miesięcy do przodu i osadzając ją z powrotem na froncie Krucjaty. Innymi słowy – wszystko powoli wraca do normy. Powoli, gdyż, jak się okazuje, Gaunt nie odzyskuje natychmiast dowodzenia nad Duchami, które zmuszone są służyć u boku 81. regimentu z Belladonu pod przewodnictwem komisarza Wilde'a. W tym czasie sam Ibram wykonuje zadania typowe nie tyle dla oficera, co dla komisarza, usiłując rozwiązać zagadkę notorycznego spadku morale i przejawów psychozy u z pozoru dobrze prosperujących żołnierzy. Ofensywa na Ancreonie wydaje się stać w martwym punkcie, gdy wróg w miejsce każdego zniszczonego oddziału sprowadza do obrony starożytnego miasta Sparshard Mons – nie wiadomo, skąd – kolejne formacje. Kluczem do rozwiązania obu tych kwestii staną się powracający z Gereonu komandosi – i to, co zmuszeni byli oglądać w samym sercu terytorium wroga...

    Pierwsza myśl, która przychodzi mi do głowy po przeczytaniu dziewiątej odsłony „Duchów Gaunta” jest taka, że to niezwykle chaotyczna książka. Jest tu niby główny wątek – ofensywa na Sparshard Mons pochłaniająca coraz więcej ofiar – ten jest jednak tylko i wyłącznie tłem dla Duchów usiłujących przeżyć kolejne starcia z wrogiem. Abnett przyzwyczaił nas już do takiej konstrukcji – mali, niewiele znaczący, bezsilni ludzie wobec koszmaru wojny większej niż jakiekolwiek wyobrażenie – jednak przy wszystkich dotychczasowych odsłonach „Duchów Gaunta” mimo wszystko miałem wrażenie, że w tych książkach o coś chodziło. Tutaj, owszem, pojawia się parę wątków związanych z ważniejszymi postaciami serii – głównie opierających się na tym, jak bardzo powracający z Gereonu żołnierze zmienili się i jak to wpłynęło na ich relacje z resztą Pierwszego i Jedynego – ale wszystko to wydaje się nieuporządkowane, oderwane od reszty, zwłaszcza kiedy główny wątek powieści tak naprawdę rozwiązuje się sam, przypadkiem. Fabularnie to, przynajmniej w moim odczuciu, jedna ze słabszych części serii jak dotąd.

    Pomimo tego, „Ostatni Rozkaz” pozostaje powieścią niezwykle nastrojową, dobrze osadzoną w ponurym, gorzkim klimacie czterdziestego pierwszego tysiąclecia. W całkiem interesujący sposób ukazano tutaj obecną na każdym kroku podejrzliwość wobec każdego, kto mógłby mieć cokolwiek wspólnego z knowaniami Chaosu – nawet kogoś tak wielkiego, znanego i zasłużonego jak Ibram Gaunt czy jego ludzie. Weterani samobójczej misji spotykają się z nieufnością i wyobcowaniem na każdym kroku: dowództwo napuszcza na nich Inkwizycję, dla której w oczywisty sposób szpieguje nowy adiutant komisarza, a dawni towarzysze broni odnoszą się do nich z dystansem i rezerwą. W świecie Warhammera 40 000 trudno wyobrazić sobie inny rozwój wypadków – a Dan Abnett po raz kolejny udowadnia, że jest to konwencja, którą poznał i wyczuł bardzo dobrze.

    Nic dodać, nic ująć. Mimo nieco nieprzemyślanej i niezgrabnie poprowadzonej fabuły, „Ostatni Rozkaz” stanowi jeszcze jedną dawkę tego, co polubiliśmy w cyklu o przygodach Pierwszego i Jedynego z Tanith – obrazu bezlitosnych pól walki świata przyszłości, charakternych bohaterów, wartkiej akcji. Jego nowa odsłona, bez względu na swoje przywary, pozostaje obowiązkową lekturą dla fanów uniwersum, twórczości Dana Abnetta czy Duchów Gaunta w szczególności.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #53

    W czasie, kiedy szykujemy dla Was kolejne materiały z Tsuru Japan Festival, warto spojrzeć na kolejny weekend, bowiem wcale nie będzie on jałowy, jeżeli chodzi o sferę konwentową. Na dobry początek proponujemy Opolcon, a jeśli mieszkacie bliżej wybrzeża - szczeciński Beton.

  • Regulamin konkursu: „Dobry, zły i Munchkin”

    REGULAMIN KONKURSU

     

    § 1
    POSTANOWIENIA OGÓLNE


    1. Konkurs jest organizowany pod nazwą „Dobry, zły i Munchkin” i jest zwany dalej: „Konkursem”.

    2. Organizatorem Konkursu jest redakcja Konwenty Południowe z numerem ISSN 2353-8996.

    3. Konkurs zostanie przeprowadzony wyłącznie w Internecie, na profilu Facebook-owym redakcji Konwenty Południowe w dniach 10 do 17 listopada 2017 roku (do godziny 18:00:00).

    § 2
    WARUNKI I ZASADY UCZESTNICTWA W KONKURSIE


    1. Uczestnikiem Konkursu („Uczestnik”) może być każda osoba fizyczna, która:
    a) wykonała zdjęcie konkursowe z tabliczką/kartką z napisem „Poszukiwany” i zamieściła je na swoim profilu w aplikacji Instagram, wraz z hashtagiem #dobryzlyimunchkin
    b) nie jest pracownikiem redakcji Konwenty Południowe ani wydawnictwa Black Monk Games;

    2. Warunkiem uczestnictwa w Konkursie jest łączne spełnienie następujących warunków:
    a) osoba biorąca udział w Konkursie musi posiadać status Uczestnika zgodnie z § 2 pkt 1.


    § 3
    NAGRODY


    1.Nagrodą w Konkursie jest:
    - Gra karciana „Dobry, zły i Munchkin”.

    2. Zdobywcą nagrody w Konkursie są Uczestnicy, którzy zostaną wybrani, przez redakcję Konwenty Południowe.

    3. Zdobywcy nagrody zostaną powiadomieni o wygranej komentarzem pod zwycięskim zdjęciem oraz będą publicznie ogłoszeni w poście podsumowującym Konkurs.

    4. Celem potwierdzenia chęci przyjęcia nagrody, powiadomiony Zdobywca powinien odpowiedzieć w terminie do 3 (trzech) dni od ogłoszenia zwycięzcy.

    5. Za przekazanie nagrody zwycięzcy odpowiedzialna będzie wydawnictwo Black Monk Games.


    § 5
    POSTANOWIENIA KOŃCOWE


    Organizator ma prawo do zmiany postanowień niniejszego Regulaminu, o ile nie wpłynie to na pogorszenie warunków uczestnictwa w Konkursie. Dotyczy to w szczególności zmian terminów poszczególnych czynności konkursowych. Zmieniony Regulamin obowiązuje od czasu opublikowania go na stronie www.Kowenty-Poludniowe.pl 

    Konkurs nie jest w żaden sposób powiązany z serwisem Instagram. Serwis Instagram nie jest sponsorem, nie administruje, nie zarządza ani nie jest w żaden sposób odpowiedzialny za konkurs.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #52

    Cześć i czołem! Serdecznie witamy Was w kolejnym Poniedziałkowym Flashu Konwentowym! Usiądźcie więc wygodnie z kubkiem ciepłej herbatki i poznajcie bliżej propozycje na najbliższy tydzień. Tym razem mamy ich pięć: Tsuru Japan Festival, Gratislavia XVII, Elgacon, Bebok VIII i Overcon 2017.

  • Recenzja książki: AaronDembski-Bowden „Helsreach”

    helsreach

    Aaron Dembski-Bowden - „Helsreach”

    copernicus corporationWydawnictwo: Copernicus Corporation
    Liczba stron: 416
    Cena okładkowa: 44,00 zł

    Armageddon (wcześniej Ullanor Prime, o czym wiedzą nieliczni), stolica sektora Armageddon, byłą jednym z ważniejszych dostawców promethium dla Segmentum Solar. Jako planeta o niebagatelnym znaczeniu strategicznym, stanowiła łakomy kąsek dla tych, którzy chcieliby obrócić Imperium Człowieka w ruinę – Armageddon oblegały już armie Chaosu pod przywództwem samego Angrona, a prawie pięćset lat później hordy orków zebrane pod sztandarami wodza Ghazghkulla Thraki. Obrońcom planety jak do tej pory udawało się obronić, jednak zazwyczaj płacili za to wysoką cenę. Bez względu na to, Thraka został pokonany, ale nie zabity... I, gdy zebrał kolejną hordę, wrócił na niedawne pole bitwy, by rozpocząć nową rzeź. Rzeź, która jest tematem „Helsreach”, drugiej odsłony cyklu „Bitwy Kosmicznych Marines”, wydawanego w Polsce przez Copernicus Corporation. Tym razem zadanie opowiedzenia o jednej z najkrwawszych bitew w historii tej formacji wziął na siebie Aaron Dembski-Bowden.

    Naprzeciw hordy staje łącznie dwadzieścia imperialnych formacji, w tym zakon Mrocznych Templariuszy. Przywództwo nad krucjatą, która wyrusza na powierzchnię, powierzono świeżo mianowanemu Rekluzjarsze, Grimaldusowi. Wraz z piątką swoich najbliższych towarzyszy oraz całą kompanią Templariuszy przyjdzie mu organizować obronę Kopca Helsreach, jednego z najważniejszych punktów wydobycia promethium. Misja od samego początku wydaje się marszem na pewną śmierć, niegodnym Templariusza – jednak rzeź tysięcy orków nie będzie jedynym zadaniem Rekluzjarchy na powierzchni Armageddonu. Obrońcy nie mają bowiem najmniejszych szans, jeśli wsparcia nie udzieli im Legio Titanica – odłam Kościoła Maszyny opiekujący się Tytanami, olbrzymimi mechami bojowymi, zaś i to nie wystarczy, jeśli z trzewi ogromnego bunkra nie uda się wydobyć Oberona, tajemniczego projektu Mechanicus. Jak skłonić do pomocy starą kapłankę, jednocześnie dopuszczając się największej profanacji jej religii? Grimaldus będzie musiał znaleźć rozwiązanie, zmagając się też z własnymi demonami...

    „Helsreach” czyta się bardzo dobrze. Olbrzymią zasługę mają w tym znakomite, nastrojowe opisy, świetnie oddające specyficzny klimat uniwersum, w którym utrzymana jest powieść. Sporo miejsca poświęcono tu, oczywiście, Tytanom, obrzędom otaczającym te najświętsze z maszyn i sposobowi ich działania. Mieszanka zaawansowanej technologii, tak złożonej, że niezrozumiałej i napawającej obawą nawet tych, którzy się nią opiekują, z religijnym bełkotem kapłanów w czerwieni, jest smaczkiem, którego brakowało mi w wielu innych powieściach osadzonych w czterdziestym pierwszym tysiącleciu. Świetnie przedstawiony jest ponury, zdewastowany świat Armageddonu, gdzie niezliczone masy ludności gnieżdżą się w ogromnych miastach, oddzielonych jedno od drugiego martwą pustynią czarnego popiołu. Samo to sprawia, że gdyby ktoś zapytał mnie, o co właściwie chodzi w tej całej „czterdziestce”, podałbym mu właśnie książkę Dembskiego-Bowdena.

    Bardzo nierówna jest natomiast kreacja bohaterów, których losy będziemy śledzić na tle ogromnego konfliktu. Główny protagonista, Grimaldus, jest... beznadziejny. Z tak rozlazłym usposobieniem po prostu zdumiewa, że w ogóle został Templariuszem (zamiast, bo ja wiem, świątynnym serwitorem?). Ciągle na coś narzeka – a to sława mistrza przyćmiewa jego własną, a to Marines z zakonu Salamander walczą niehonorowo, a to bracia umierają w walce i jemu też pewnie przyjdzie tu umrzeć... Pląta się ciągle gdzieś pomiędzy bitewną furią a jękiem godnym szesnastoletniego buntownika z grzywką, w żadnej sekundzie swojej bytności na Armageddonie nie pokazując ikry, która powinna cechować aniołów samego Imperatora i – co gorsza – nie przekonując czytelnika, że nim jest. Mam wrażenie, że głównym protagonistą zrobiono go tu trochę na siłę, żeby powieść pasowała do założeń cyklu, a przecież w bitwie brała udział cała masa świetnych, charakternych i rozpoznawalnych postaci, które być może ciekawiej opowiedziałyby tę historię – na przykład komisarz Yarrick...

    ...albo jeden z milionów gwardzistów, szeregowiec Andrej, z którego perspektywy także przyjdzie nam śledzić kilka rozdziałów. Andrej zdaje sobie sprawę z tego, że prawdopodobnie nie przeżyje inwazji orków. I wiecie co? Ani na chwilę nie traci przez to zimnej krwi i dobrego humoru. Ba, ma ich tyle, że jest w stanie obdzielić nimi cały oddział oddanych mu pod komendę cywilów – tak jest, zwykłych, przestraszonych robotników, którzy jeszcze ani razu w życiu nie mieli w dłoniach karabinów! – i poprowadzić ich nawet jeśli nie do zwycięstwa, to chociaż do godnej, honorowej śmierci. To dużo ciekawsze, bardziej inspirujące i po prostu bardziej strawne dla czytelnika niż rozterki biednej, nieszczęśliwej, niekochanej idealnej maszyny do zabijania zakutej we wspomagany pancerz, zmuszonej rzezać tysiące zielonoskórych przez zły, niesprawiedliwy los. Ech.

    Ciekawych drugoplanowych bohaterów jest tu więcej. Princepsa Zarha, staruszka sterująca Tytanem klasy Imperator, major Ryken, adiutant Cyria Tyro, techmarnie Jurisian – Mistrz Kuźni Templariuszy... Każde z nich wydaje się ciekawszym wyborem na głównego protagonistę i to oni, nie rozlazły Rekluzjarcha, najbardziej pchają fabułę do przodu, ale też sprawiają, że czytelnikowi chce się ją poznawać. I chociaż to Grimaldus otrzyma tytuł „bohatera Helsreach”, ani na chwilę nie ma wątpliwości, kto naprawdę był tutaj bohaterem. Bardzo wyraźnie zaznacza to sam autor w zakończeniu – bardzo mocnym, gorzkim stosownie do realiów, w jakich dzieje się jego powieść.

    Wyjąwszy moje narzekania na Grimaldusa, uważam, że „Helsreach” jest znakomitą kontynuacją bardzo dobrze rokującego cyklu. Fabuła trzyma w napięciu, opisy bitew są naprawdę wysokiej jakości, klimat aż wylewa się spomiędzy okładek. To pozycja obowiązkowa dla każdego fana tego uniwersum – ba, poleciłbym ją nawet tym, którzy z Warhammerem 40000 dopiero zaczynają swoją przygodę i chcieliby wiedzieć więcej o tym niezwykłym kosmicznym techno-fantasy.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #51

    Listopad obfitował będzie w kilka naprawdę wartych uwagi wydarzeń o zróżnicowanym zakresie tematycznym. Postaramy się, by żadne z nich nie umknęło Waszej uwadze, dlatego koniecznie zaglądajcie do Poniedziałkowego Flasha Konwentowego. W tym tygodniu nasza wycieczka przejdzie od Namiconu na zachodzie po lubelski Falkon na wschodzie. Dołączycie?

  • Recenzja książki: „Księga cmentarna”

    ksiega cmentarna

    Neil Gaiman - „Księga cmentarna”

    magWydawnictwo: SQN
    Liczba stron: 218
    Cena okładkowa: 32 zł

    Noc. Wszędzie cicho i głucho. W pewnym domu morderca o imieniu Jack pozbawia życia niemal całą rodzinę. Niemal, bo przed jego nożem ucieka, co prawda nieświadomie, mały chłopiec. Swoje niemowlęce kroki kieruje na znajdujący się na pobliskim wzgórzu… cmentarz. Zabójca podąża jego śladem i wydawałoby się, że zaraz go dopadnie, ale dusze spoczywające na nekropolii w ostatniej chwili chronią dziecko przed śmiercią. Od tej pory mały Nikt zostaje obdarzony Swobodą Cmentarza. Czy przetrwa wśród starych nagrobków? Jakie przygody go czekają? Czy tajemniczy Jack w końcu go dopadnie? O tym przekonacie się, czytając tę książkę.

    Neil Gaiman nauczył swoich czytelników, że każda opisywana przez niego historia bazuje na granicy dwóch światów – prawdziwego i nadprzyrodzonego. Tak jest również w „Księdze cmentarnej”. Każdy rozdział przedstawia etap z życia głównego bohatera - chłopca, który przez przypadek uniknął śmierci, ponieważ w odpowiednim momencie uciekł z łóżeczka. Nie wiemy, jak się nazywa. Imię Nikt, w skrócie Nik, zostaje mu nadane po znalezieniu go przez parę duchów na cmentarzu, które stają się dla niego przybranymi rodzicami. Miejsce to nie jest zbyt często odwiedzane i oprócz – co jest zrozumiałe – spoczywających zmarłych, mieszka tam również osobliwa postać o imieniu Silas. Bez trudu można się domyślić, że jest to osoba nadzwyczajna, wszak prowadzi nocny tryb życia. Silas zostaje również opiekunem Nika i jako jedyny może opuszczać mury cmentarza.

    Jeżeli wydaje wam się, że mieszkanie na cmentarzu jest straszne i nieciekawe, to jesteście w błędzie. Dzięki Swobodzie Cmentarza, Nik może rozmawiać z duchami (od niektórych nawet dostać lanie, ale tylko wtedy, kiedy na to zasłuży) oraz być niezauważalnym dla śmiertelników. Mieszkając na cmentarzu, poznaje historie osób tam leżących, a nawet ociera się o pradawną moc uśpioną we wzgórzu. Wszystkie doświadczenia nabyte z racji mieszkania w tak nietypowym miejscu przygotowują go na ostateczne starcie, którego nie jest w stanie uniknąć.

    Można powiedzieć, że ta historia oparta jest na znanym z mitologii i greckich tragedii motywie fatum – przeznaczenia, od którego nie można uciec. Zadanie przydzielone przez los jest nieuniknione. Nik stawia czoło swojej misji i stara się wykonać ją jak najlepiej.

    Gdy czytałam „Księgę cmentarną”, towarzyszyło mi wrażenie swojskości. Autor operuje językiem w taki sposób, że to, co nadprzyrodzone, wydaje się być znajome. Nie czuje się dystansu. Dlatego nie dziwi fakt, że duchy prowadzą ze sobą dysputy, jak gdyby pozostawały żywe, albo że Nik, który jest jedynym nieumarłym na cmentarzu, potrafi przenikać przez ściany. W świecie Gaimana to, co jest uważane powszechnie za typowe, typowym nie jest. Jednak nie można nazwać tego światem na opak. Tutaj materialne łączy się z niematerialnym, cielesność z duchowością, racjonalizm z irracjonalizmem, magia z poznaniem. Te sfery przenikają się tak bardzo, że nie da się wyznaczyć między nimi jednoznacznej granicy. I to jest w prozie Gaimana najbardziej interesujące. Sama historia opowiedziana w niebanalny sposób wprowadza odbiorcę w świat, w którym wszystko jest możliwe. Typowy dla tego autora styl sprawia, że czytelnik, któremu przypadnie on do gustu, chce więcej i więcej.

    Historia przedstawiona w „Księdze cmentarnej” stanowi wyimek z długich dziejów nekropolii na wzgórzu. Pojawienie się na niej małego chłopca i czas, w którym przyszło dorastać, jest jedynie częścią „życia” miasta umarłych. Warto po nią sięgnąć, szczególnie w tym ponurym, jesiennym czasie.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #48

    Imladris XVI oraz HarryCon 2017 to dwie propozycje, które przygotowaliśmy dla Was na najbliższy weekend. Będzie magicznie i będzie fantastycznie, a szczegóły tradycyjnie poznacie zaglądając do naszego Poniedziałkowego Flasha Konwentowego.

  • Relacja z konwentu: Sabat Fiction-Fest - Kompaktowy mistycyzm

    Według pewnego powiedzenia województwo świętokrzyskie znane jest z silnych podmuchów wiatru. Nie będę jednak pisał dzisiaj o warunkach pogodowych w okolicach Kielc, lecz o czwartej edycji Sabat Fiction-Fest, która odbyła się w dniach 29 września - 1 października na terenie Targów Kielce. O wydarzeniu, które w ciekawy sposób zdołało połączyć regionalne tradycję ze współczesną fantastyką. I nie tylko. A jak wyglądało to z bliska? Zapraszam do lektury.

  • Relacja z konwentu: Copernicon 2017 - fandom na starym mieście

    To był dla nas wyjazd pełen pozytywnych zaskoczeń. Już w trakcie podróży spotkaliśmy pozytywnie zakręconych i inspirujących ludzi. Wraz z nimi dotarliśmy do jednego z najpiękniejszych starych miast, w którego obrębie odbył się festiwal fantastyki Copernicon - w tym roku o przewodniej tematyce Urban fantasy.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #47

    Ładną mamy jesień, prawda? Cóż, ta piękna pora roku ma niestety swoje minusy, a jednym z nich jest duża szansa na złapanie przeziębienia. Chorzy czy nie i tak przygotujcie się na kolejną odsłonę Poniedziałkowego Flasha Konwentowego, w którym będzie dziś mocno przekrojowo. I poznańsko. W tym tygodniu mamy dla Was: Mantikorę, Warszawskie Targi Fantastyki, Poznań Game Arena, Japanicon, Comics Wars, Larp Now! i PlanSówki.

  • Recenzja książki: Ian Tregillis „Wyzwolenie”

    wyzwolenie

    Ian Tregillis - „Wyzwolenie. Wojny Alchemiczne. Tom III”

    sqnWydawnictwo: SQN
    Liczba stron: 432
    Cena okładkowa: 39,90 zł

    Wraz z wydaniem ostatniej, trzeciej już części, dobiegł końca cykl „Wojen Alchemicznych” Iana Tregillisa. Osadzone w alternatywnym roku 1926 clockpunkowe fantasy oczarowało całe rzesze czytelników ciekawą kreacją świata przedstawionego (w którym, przypomnijmy, Holandia podbiła cały świat za pomocą alchemicznie napędzanych automatonów – klakierów), umiejętnie prowadzoną fabułą pełną nieoczekiwanych zwrotów, sympatycznymi, zapadającymi w pamięć bohaterami, a nade wszystko – ukrywającymi się pod płaszczykiem lekkiej lektury wątkami filozoficznymi. Wśród przemyślanych intryg, wartkiej akcji i błyskotliwych dialogów skrywały się pytania o istotę człowieczeństwa i wolnej woli, mocno inspirowane rozważaniami Immanuela Kanta, Kartezjusza i Barucha Spinozy. Czy „Wyzwolenie”, trzeci tom i zwieńczenie serii, dotrzymało kroku pozostałym?

    Dzięki gambitowi wicehrabiny Berenice i klakiera Jaxa (zwanego też Danielem) udało się odeprzeć nacierające na Nową Marsylię armie mechanicznych. To samo wydarzenie sprawiło, że trzymające klakierów we władzy geas zostały wymazane, zwracając wolną wolę mosiężnym sługom. Wygląda na to, że holenderska ofensywa została złamana i Francja, po dekadach zaciętych bojów i rozpaczliwej obrony, może nareszcie podnieść się z kolan. Sytuacja wciąż jednak jest daleka od optymalnej – brakuje żywności i leków, wielu z wyzwolonych tykaczy żywi urazę wobec ludzi i zrzesza się w grasujące po lasach bandy, knując zemstę lub po prostu napadając na podróżnych. Tymczasem trwający w Holandii kryzys zapoczątkowany przez upadek Wielkiej Kuźni jeszcze się pogłębia – zaś gwoździem do trumny Imperium okazuje się najazd zbuntowanych klakierów na stolicę kraju. Mechaniczni służący mordują, kogo popadnie, a kogo nie zabiją, zapędzają do pilnowanych przez siebie miast – w sobie tylko znanym celu. Anastazja Bell, przywódczyni Gildii Zegarmistrzów, musi znaleźć sposób na powstrzymanie oszalałych maszyn, póki jest jeszcze kogo ocalić...

    Już w tym krótkim wprowadzeniu do fabuły możemy zaobserwować jedną z bardziej kontrowersyjnych decyzji, jakie podjęto w czasie pisania „Wyzwolenia” – Hugo Longchamp, skądinąd najbardziej ludzki i interesujący bohater poprzedniej książki, został zastąpiony w roli centralnej postaci przez niedawną antagonistkę – tuinier Bell. Ta, podobnie jak Berenice, jest... drętwa. Wokół obu kobiet sporo się dzieje, owszem, nie znaczy to jednak, że którakolwiek z nich pozyskała przez to choćby krztynę charakteru. Przeciwnie, obie są nudne do tego stopnia, że aż nie sposób odróżnić jedną od drugiej. Sytuacji nie poprawia także to, że w założeniu główna postać cyklu, Jax/Daniel, został sprowadzony jedynie do roli instrumentu popychającego fabułę naprzód, podobnie zresztą jak ojciec Vissier.

    Zmiana w składzie nie jest jednak najbardziej dotkliwą spośród tych, które Tregillis postanowił wprowadzić w finale swojej trylogii. Ponownie śledzimy akcję na kilku frontach równolegle, a dzieje się rzeczywiście sporo – w gąszczu wydarzeń i pogoni za tym, by jeszcze mocniej zaskoczyć czytelnika zatracono jednak to, co wcześniej decydowało o wyjątkowości serii. W „Wyzwoleniu” nie ma bowiem ani odrobiny filozoficzno-etycznej głębi znanej z „Mechanicznego” i po trosze z „Powstania”. Problemy, przed jakimi stają bohaterowie, są raczej jednoznaczne, brak w nich dramatyzmu, brak przekonujących dylematów. Główny twist fabularny daje się przewidzieć mniej więcej w jednej trzeciej objętości powieści, na dobrą setkę stron przed tym, zanim zostaje ujawniony – ale to nie szkodzi, ponieważ i tak okazuje się on nie mieć żadnego większego wpływu na akcję powieści.

    Językowo znowu mamy równię pochyłą – w dół. O ile jako taki poziom trzymają jeszcze opisy, o tyle znacznie gorzej wyglądają dialogi, coraz to mocniej przesycone wulgaryzmami, pozbawione dawnej błyskotliwości i inteligencji. Prym tutaj wiedzie Berenice, która przechodzi samą siebie, wymyślając jeszcze bardziej dosadne, wymuszone, sztucznie brzmiące bluzgi. Miota nimi nawet klakier Daniel, przypomnijmy, napędzana alchemią maszyna, do tej pory cichy i wrażliwy filozof, próbujący zrozumieć, co i w jaki sposób obdarzyło go wolną wolą.

    W „Wyzwoleniu” rozczarowuje wszystko, łącznie z zakończeniem – jedyne, co przynosi, to ulgę, że ta farsa dobiegła końca, bo na pewno nie można się po nim spodziewać ani odrobiny poszanowania dla ciągu przyczynowo-skutkowego. Najnowsza powieść Iana Tregillisa wydaje się sklecona w pośpiechu, na kolanie – niedopracowana, nieprzemyślana i drastycznie spłycona w obliczu tego, czym był pierwowzór, którego wcale już nie przypomina. Fani serii muszą się przygotować na głębokie rozczarowanie. Czy nie lepiej byłoby uznać „Wojny Alchemiczne” za dylogię z mocno otwartym zakończeniem? Coś podpowiada mi, że tak.

  • Sabat z zegarkiem - Godzinowy program Sabat Fiction-Fest 2017 już do wglądu!

    Halo Kielce! Targi gotowe? Jeszcze nie, ale program już do odebrania? Świetnie!

    Końcówka września nie obfituje w wydarzenia, co sprawia że tegoroczny Sabat Fiction-Fest 2017 lśni jeszcze jaśniej (a może ciemniej? W końcu to sabat...) w kolekcji unikalnych polskich konwentów. Kieleckie wydarzenie, odbywające się już w ten weekend (29-01 września) jest miejcem, w którym gromadzą się fani fantastyki, cosplayu, larpów, e-sporu oraz czegokolwiek geekowa dusza może zapragnąć. Wciąż niezdecydowanym możemy zdradzić co nieco ze świeżego programu – lub przynajmniej pokierować Was do pełnej listy atrakcji, do której link znaleść można na końcu tego artykułu.

    Widzimy się na Sabacie! (mioteł nie gwarantujemy.)

    Link: http://sabatfiction-fest.pl/wp-content/uploads/2017/09/Program-godzinowy-SFF17-1.pdf

    logo sabat 2017