Fantastyka

  • Finalny zwiastun serialowego „Wiedźmina” – 8 dni do premiery!

    Do premiery Netflixowej adaptacji przygód wiedźmina Geralta, zwanego Białym Wilkiem, zostało zaledwie 8 dni. Już 20 grudnia serwis streamingowy przeżyje prawdopodobnie prawdziwe oblężenie. Z tej okazji, by podtrzymać zainteresowanie (tak jakby było to potrzebne), Netflix wypuszcza nowe materiały, prezentacje kolejnych bohaterów serialu oraz finalny zwiastun. Wszystkie materiały możecie obejrzeć poniżej, do czego gorąco zachęcamy!

  • Mordimer Madderdin powraca

    przekletekrainyMordimer Madderdin wreszcie doczekał się kolejnej odsłony swoich przygód. Każdy, kto tęsknił za tym marudzącym i narzekającym sługą Świętego Officjum, może znów spotkać Mordimera, tym razem na kartach powieści „Ja, Inkwizytor. Przeklęte krainy”, która ukazała się pod patronatem Konwentów Południowych.

    Recenzję tego tytułu znajdziecie oczywiście na naszej stronie, a dokładnie tutaj.

  • Wkrocz w nowy rok z planszówkami i fantastyką – Konwent Miścon pod patronatem!

    W Polsce wydarzeń kulturalnych związanych z fantastyką nie brakuje, Przemyśl zdaje się jednak mocno odstawać pod tym względem na tle reszty kraju. Z pomocą przychodzi Miścon – jednodniowe wydarzenie dedykowane fanom fantastyki i gier analogowych, organizowane w ramach projektu Zwolnieni z Teorii. Miścon odbędzie się 29 lutego w II LO w Przemyślu. A co na nim znajdziemy?

    Przede wszystkim pokaźny games room przygotowany przez GraTy i zawierający około dwustu tytułów, sesje RPG, panele dyskusyjne i prelekcje, strefę handlową oraz LARP. Odbędzie się również spotkanie z lokalną autorką.

    Wstęp na wydarzenie jest bezpłatny

    Banner Miśconu

  • Relacja z konwentu: Falkon 2019

    Istnieją takie wydarzenia, które organizowane są w danym mieście od tak długiego czasu, że właściwie stają się jego solidną częścią. Nie inaczej jest z Falkonem. Ten lubelski konwent, który już po raz dziewiętnasty wpisał się w historię miasta, odbył się w dniach 8-10 listopada na terenie Targów Lublin.

  • Wywiad z pisarzem - Michał Gołkowski (ponownie)

    Wywiad Michał Gołkowski

    Michał Gołkowski (ponownie)

    Rok urodzenia: 1981
    Miasto pochodzenia: Sochaczew
    Rok pierwszej wydanej książki:2013 
    Fanpage: Michał Gołkowski - ofiszyl fanpejcz

     

     

     

    Wywiad

    Arkady Saulski: Właśnie zakończył Pan prawdziwie monumentalną trylogię „Bramy ze Złota”. Nie zwalnia Pan tempa, bowiem już zapowiedział kolejną powieść z cyklu „Stalowe Szczury”, rozgrywającą się w alternatywnym uniwersum I wojny światowej. Skąd zainteresowanie historią?

    Michał Gołkowski: Historia zawsze była dla mnie tą ciekawszą, bo ukrytą częścią składową teraźniejszości. Wychowałem się w wielkim, starym domu, pełnym trzeszczących podłóg, dziwnych zakamarków, zakurzonych słojów i stojących wszędzie książek. Nie było miesiąca, żeby dziadek nie wykopał w ogródku czegoś z ziemi – a to monety z XVIII wieku, a to naboju do pierwszowojennego Mosina. Albo gwoździa od trumny, bo zdarzyło się raz i tak!
    Jestem potomkiem rodziny humanistów, miłośników języka i jego dziejów, którzy zawsze rozpatrywali książkę przez pryzmat czasów, w których powstawała, i równoległych z nią wydarzeń historycznych. Od małego czułem, że tego, co jest tu i teraz, jest niewspółmiernie mniej od rzeczy, które już były tam i kiedyś – a więc że historia jest o wiele obszerniejsza, jeśli nie wręcz ciekawsza niż teraźniejszość.
    Poza tym nikt, nikt nie jest w stanie wymyślić ciągu zdarzeń tak bardzo niesamowitego, niewiarygodnego, obłąkanego i zaskakującego jak to, co czasami dzieje się naprawdę. Najlepsze scenariusze pisze ponoć życie, więc wystarczy sięgnąć pomiędzy karty historii i znaleźć tam wszystko, co potrzebne. Tym bardziej, że historia zatacza koła, a my wyłącznie powtarzamy nowymi słowami te same opowieści.

    AS: Pisząc fabuły umiejscowione w okresach historycznych lub quasi-historycznych, z pewnością pracuje Pan na źródłach. Jak wygląda w Pana przypadku kwerenda? Czy natrafił Pan na jakieś źródła, które w toku pisania lub dalszych badań uznał za niewiarygodne lub przeciwnie – bardzo rzetelne a niedoceniane?

    MG: Nie wierzę w szykowanie się do pisania książki *przed* rozpoczęciem pracy.
    Jeśli miałbym w ogóle nie mieć pojęcia o danym okresie i miejscu – weźmy na ten przykład starożytne, albo i średniowieczne Chiny – to w ogóle bym nie brał się za pisanie o nim, bo musiałoby to być albo skrajną głupotą, albo zwyczajną butą, żeby wierzyć, że można rzetelnie zrobić coś, o czym nie wie się nic. Dlatego też zawsze zaczynam od miejsc i czasów, o których mam już jako taką wiedzę, a potem pogłębiam ją w trakcie, w miarę zapotrzebowania. W ten sposób unikam sytuacji, gdy znajduję coś, co uznaję za tak ciekawe, że koniecznie, nieodwołalnie, musowo chcę to pokazać czytelnikowi – bo wtedy ten ostatni nieodmiennie ma wrażenie, że autor próbuje zabłysnąć, olśnić go swoją wiedzą eksperta. Czytelnicy doskonale czytają nie tylko książkę, ale i jej twórcę, i bardzo szybko wyłapują takie chwile słabości.
    Wierzę natomiast w zarażanie ludzi swoją pasją. Nie próbuję pozycjonować siebie jako eksperta od czegokolwiek, bo ja nadal się uczę, uczę wraz z moim odbiorcą, ale zdecydowanie jestem w każdym wypadku pasjonatem danego tematu. Na tej zasadzie zakochałem się w Wielkiej Wojnie podczas pisania „Stalowych Szczurów”. Wcześniej, owszem, interesowała mnie, ale dopiero podczas robienia badań przy pisaniu książki zrozumiałem, jak cudownie obłąkany był to czas.
    Źródła są niewiarygodne z założenia, bo piszą je ludzie. Każdy bardziej obszerny tekst literacki musi być w taki czy inny sposób nacechowany poglądami, propagandą lub światopoglądem. Dla przykładu, większość kronik średniowiecznych „cierpi” na chroniczną dyskalkulię megalomańską, wyolbrzymiając liczbę walczących w bitwach i zamieszkujących miasta ludzi dziesięcio-, a najpewniej i dwudziestokrotnie.
    Najbardziej niedocenione źródło? Pochodzące z epoki minojskiej krótkie notatki kwatermistrzowskie znajdowane w pałacach Krety. Liczba wydanych oficerom hełmów, odebrane promienie do strzał, zamówione koła do rydwanów. Widać i czuć w tym ogrom oraz złożoność machiny gospodarczo-wojennej, jaką musiała stanowić wówczas ta ikonicznie wręcz piękna wyspa. Zdecydowanie preferuję teksty krótkie, robocze i techniczne od kronik czy peanów na cześć władców, bo to one najpełniej przekazują nam może i wąski, ale niezmiernie wymowny wycinek rzeczywistości.

    AS: W trylogii „Bramy ze Złota” przedstawia Pan rozmaite kultury umiejscowione na różnych szerokościach geograficznych. Badanie której z nich było najtrudniejsze?
    Szczerze mówiąc, nadal zagadką są dla mnie ludy Wielkiego Stepu. To pokłosie diametralnie odmiennej od naszej kultury, mentalności i religii, która przecież przez długi czas stała nie to, że u progu, ale wręcz w przedpokoju średniowiecznej Europy i zupełnie poważnie rozważała wejście w butach na salony!

    MG: Absolutnie zafascynowali mnie Ongurowie, czyli lud koczowniczy będący założycielem tak zwanego (nieszczególnie trafnie) Pierwszego Carstwa Bułgarskiego. Pozornie prymitywni nomadzi, którzy pod wodzą obdarzonego nietuzinkową wizją chana zdecydowali się rzucić wyzwanie samemu Imperium Rzymskiemu ze stolicą w Konstantynopolu – i na dość długi czas faktycznie dali radę przyćmić jego blask.
    Chan Terwel, bo to o nim mowa powyżej, miał być nieledwie postacią drugo- albo i trzecioplanową. Już czytając o nim czułem, że będzie kimś o wiele ważniejszym, zaś tworząc jego postać poczułem, że w zasadzie to jakby dobrze pomyśleć, to fajnie by było napisać osobną książkę – o nim samym.
    To właśnie takie smaczki, takie rodzynki w cieście sprawiają, że pisanie książek daje mi tyle radości i satysfakcji, bo jest to podróż, która nie kończy się nigdy.

    AS: Przed premierą „Świątyni na Bagnach” opisywał Pan, iż wiele miejsc nakreślonych w książce jest autentycznych. Czy mógłby Pan wskazać, o które lokalizacje chodzi?

    Och, oczywiście 😊
    Miejscem, które zainspirowało mnie do napisania samej „Świątyni na Bagnach” był tak zwany Krąg Galindów stojący w lesie pod Białą Piską – uroczym miasteczku, z którego wywodzi się cała rodzina od strony mojej ślicznej małżonki. Polecam każdemu wizytę tam i poczytanie o samym kręgu, bo już nawet historia jego odkrycia jest mocno niesamowita i potrafi zainspirować.
    Siłą rzeczy sama „Świątynia” dzieje się właśnie tam! Pośród bezdroży i mokradeł Puszczy Piskiej, na pagórkach i w ciemnych dolinach Mazur Garbatych, pomiędzy największymi jeziorami, z których – gdy dobrze poszukać – można znaleźć rzeczkę, która potem wpada do większej rzeki, toczącej swe wody ku morzu. Te miejsca istnieją naprawdę, trzeba tylko je znaleźć!

    AS: „Stalowe Szczury” eksplorują okres Wielkiej Wojny, zaś opowieść Zahreda pozwala Panu na podróż przez różne okresy historyczne. Lecz czy są okresy, o których chciałbym Pan napisać, ale jeszcze nie nadarzyła się okazja? Jeśli tak, to o jakie czasy mogłoby chodzić?

    Ojej, ojej! To może powiem, jakie są plany. Tak będzie łatwiej i prościej.
    Teraz jestem w trakcie eksplorowania dystopijnej, przyszłościowej wizji Federacji Rosyjskiej, więc zamiast obserwować przeszłość, zabawiam się ekstrapolowaniem przyszłości.
    Następne w kolejności są trzy powieści osadzone w XVI wieku, które poruszą temat podboju, a raczej holokaustu Meksyku dokonanego przez wojska Corteza, następnie powstania chłopskiego Floriana Geyera i wreszcie niesławnego Sacco di Roma, czyli złupienia Rzymu przez hiszpańskich kondotierów. Wspólnie stanowią trylogię „Świat we krwi”.
    Nieustająco mam w głowie całą fabułę „Ostatniego Cesarza”, czyli powieści stricte historycznej o dojściu do władzy, światłych rządach i w końcu śmierci ostatniego wielkiego i prawdziwego cesarza, czyli Manuela Komnena w drugiej połowie XII wieku w Konstantynopolu.
    Kusi mnie tchnieniem dżungli i zapachem świeżo suszonych liści herbaty „Krwawa Kompania”, a więc opowieść o poszukiwaniu ostatnich prawdziwych bogów pośród zapomnianych i opuszczonych miast XVIII-wiecznych Indii.
    Ja naprawdę mam więcej pomysłów niż czasu, żeby je spisywać w formie kolejnych książek 😊

    Wydane dotychczas pozycje (w chwili publikacji wywiadu):

    1. Cykl Siedmioksiąg grzechu
      Spiżowy gniew, Bogowie Pustyni, Bramy ze złota 1. Świątynia na bagnach, Bramy ze złota 2. Złote miasto
    2. Cykl .S.T.A.L.K.E.R.:
      Ołowiany świt, Drugi brzeg, Droga Donikąd, Sztywny, Powrót
    3. Cykl Stalowe Szczury:
      Błoto, Chwała, Konigsberg, Otto
    4. Cykl Komorniczy:
      Komornik, Komornik ++ Rewers, Komornik +++ Kant
    5. Powieść:
      Moskal.
    6. Antologie:
      Pióra Falkonu - Na nocnej zmianie, Idiota skończony
  • Michał Żebrowski polskim głosem Wiedźmina w serialu

    Netflix mocno stawia na promocję serialu o wiedźminie Geralcie w naszym kraju i jego odbiór. Przekłada się to także na dostępne opcje językowe, w tym aż trzy po polsku. Do wyboru mamy: napisy, lektora, a dla pełnej immersji możemy posłuchać dubbingu. W przypadku tego ostatniego największym i najlepszym easter eggiem od twórców serialu jest aktor, który podkłada głos pod tytułowego bohatera. Będzie to Michał Żebrowski, czyli polski Wiedźmin z serialu sprzed lat. Oby tak dalej, Netflix!

    cavil zebrowski wiedzmin

  • Relacja z konwentu - Elgacon. Płockie Dni Fantastyki 2019

    W weekend 16-17 listopada jedna z płockich szkół zaroiła się od egzorcystów, inkwizycji (muszę – któż by się jej spodziewał?) i łowców potworów. A mieli z czym walczyć, bo i monstra się przewijały – chociaż, jak to w szkole bywa, głównie w klasach.

    Tak w dużym skrócie można opisać tegoroczną, 15. już edycję Elgaconu – Płockich Dni Fantastyki i jej motyw przewodni. Konwent ma stałe miejsce w moim kalendarzu od co najmniej 10 lat, więc mogę patrzeć, jak się rozwija i zmienia. Czy na lepsze? Zaspoiluję – tak. 

  • Kup bilety na Pyrkon 2020!

    Do sprzedaży trafiły właśnie bilety na Pyrkon  2020, który odbędzie się 8–10 maja w Poznaniu. Bilety sprzedawane będą w dwóch turach, wyłącznie w formie karnetu na 3 dni. Pamiętajcie, że jeśli chcecie kupić zwykły bilet, musicie dopłacić 10 zł za dostęp do sleeproomu, a miejsca są ograniczone do ośmiu tysięcy. W przypadku wykupienia Pakietu Specjalnego sleep jest darmowy.

    Akredytacje:

    • I tura (do 6.04): 119 zł
    • II tura (od 6.04 oraz na miejscu): 139 zł
    • Pakiet Specjalny: 249 zł

    Bilety kupicie na stronie Pyrkonu

    Banner Pyrkonu

  • Przedsprzedaż biletów na Pyrkon 2020 już niedługo!

    Już w czwartek 21 listopada będzie można kupić pierwsze bilety na Pyrkon 2020, który odbędzie się w dniach 8-10 maja. Do wyboru będą dwie opcje: pakiet podstawowy i specjalny. Pakiet podstawowy zapewnia wyłącznie wstęp na konwent, natomiast wraz z pakietem specjalnym uczestnicy otrzymają możliwość m.in. zarezerwowania miejsc na cztery punkty programu, a sama rejestracja rozpocznie się tydzień wcześniej niż w przypadku zwykłych uczestników. Pakiet specjalny zapewni również dostęp do Strefy Wypoczynkowej.

    W przeciwieństwie do poprzednich lat bilety na Pyrkon 2020 nie będą dostępne w Empiku i innych sklepach stacjonarnych. Akredytację można opłacić wyłącznie przez Internet, a bilety zostaną wysłane pocztą.

    W tym roku wprowadzono również opłaty za Strefę Wypoczynkową. Żeby skorzystać ze sleeproomu, trzeba będzie dopłacić 10 zł. Oferta jest ograniczona do 8 tysięcy miejsc.

    Ceny akredytacji:

    • Do 6 kwietnia – 119 zł
    • Od 7 kwietnia oraz na miejscu – 139 zł
    • Pakiet Specjalny – 249 zł

    Banner Festiwalu Fantastyki Pyrkon

  • Drugi sezon netfliksowego Wiedźmina zapowiedziany!

    Podczas gdy większość fanów czeka niecierpliwie na pojawienie się odcinków pierwszego sezonu „Wiedźmina” na platformie Netflix, producenci serialu nie próżnują. Showrunnerka serialu, Lauren S. Hissrich, napisała na Twitterze:

    I’m so thrilled to announce: Geralt, Yennefer, and Ciri will be back for more adventures... in Season Two.

    I could not be more proud of what the amazing cast and crew of The Witcher have accomplished, and can’t wait for the world to dig in and enjoy these stories with us. ❤️⚔️🐺

    „Z radością ogłaszam: Geralt, Yennefer i Ciri wrócą z kolejnymi przygodami... w sezonie drugim. Nie mogłabym być bardziej dumna z tego, co osiągnęła wspaniała obsada i ekipa Wiedźmina, i nie mogę się doczekać, aż świat będzie mógł zagłębić się w te historie i cieszyć się nimi razem z nami.”

    Prace nad drugim sezonem mają rozpocząć się w 2020 roku, a  składać się on ma z ośmiu odcinków. Premierę przewiduje się na 2021 rok.

    wiedzmin sezon 2

  • Nowy trailer „Sonic The Hedgehog” – poprawiono wygląd oczu!

    Premiera filmu o najszybszym niebieskim jeżu planowana była na 8 listopada 2019 roku, została jednak przesunięta o cztery miesiące ze względu na niefortunny wygląd oczu głównego bohatera. Zamiast zachować oryginalny wygląd znany z gier, twórcy pokusili się o „uczłowieczenie” Sonica. Wywołało to niemałe poruszenie w Internecie, na które wytwórnia Paramount zareagowała natychmiastowo, zapowiadając zmianę wyglądu. Dziś możemy obejrzeć nowy trailer. Jak teraz podoba się Wam Sonic The Hedgehog?

    Premiera filmu planowana jest na walentynki – 14 lutego 2020 roku.

    sonic the hedgehog new trailer i data premiery

  • Wywiad z pisarzem - Rafał Dębski

    Rafał Dębski

    Rafał Dębski

    Rok urodzenia: 1969
    Miasto pochodzenia: Oleśnica
    Rok pierwszej wydanej książki: 2005

     

     

     

     

    Słowiańskie bestie, dawne wierzenia, nowa religia i bezwzględna polityka – to wszystko można znaleźć w finale Trylogii Piastowskiej Rafała Dębskiego. Przy okazji premiery „Miłości Bogów” rozmawiamy z autorem o historii, o dynastii Piastów i o tym, jak wiele zostało z dawnych Słowian w nas samych.

    Wywiad

    Arkady Saulski: Po ponad 10 latach otrzymamy wreszcie finał trylogii zapoczątkowanej powieścią „Kiedy Bóg Zasypia”. Historia, batalistyka, ale i horror – dlaczego akurat w taki sposób zdecydował się Pan opisać historyczne wydarzenia z czasów piastowskich? Czy historie opisane w powieściach istotnie były tak… mroczne?

    Rafał Dębski: Historia tamtych czasów jest znacznie bardziej mroczna, niż to ukazują moje powieści. Okropieństwa, jakich dopuszczano się w czasie buntu po śmierci Mieszka Lamberta, są trudne do opisania, podobnie jak zbrodnie czeskich najeźdźców, a niecały wiek później – żniwo buntu palatyna Awdańca. Paradoksalnie, poczwary i upiory, które dokonują krwawego dzieła na kartach książek, łagodzą znacznie straszliwy obraz ludzkiego okrucieństwa. Naturalistyczne oddanie rzeczywistości z pewnością odrzucałoby większość czytelników.
    Ale jest też inna strona tego medalu. Osobiście najchętniej opisałbym tamte czasy w powieści stricte historycznej. Problem w tym, że polską historią nikt nie był wówczas zainteresowany – zresztą do dzisiaj z tym marnie –, i jedynie Fabryka Słów chciała zaryzykować z taką materią. Automatycznie musiałem więc włożyć „Kiedy Bóg zasypia” w kanon fantastyczny. Po latach stwierdzam, że nie zaszkodziło to jednak opowieści, a może wręcz przeciwnie.

    AS: Czytając Pana książki wchodzące w skład „Trylogii Piastowskiej”, można odnieść wrażenie, iż jest Pan wobec niektórych władców z tej dynastii niezwykle krytyczny. Czy ów ród był istotnie tak brutalny i bezwzględny, jak Pan to przedstawia?

    RD: Zaraz krytyczny! Jeśli chodzi o Piastów, cierpię na to samo schorzenie, które dotknęło Pawła Jasienicę. A zatem uważam ich za ród srogi i okrutny. Potrafili być straszni, krwawi, wiarołomni, a przy tym niekiedy zachowywali się wręcz tchórzliwie. Ale to właśnie oni stworzyli Polskę, to ich starania zlepiły ją później w całość po prawie dwóch wiekach rozbicia dzielnicowego. Byli też szaleńczo odważni, szlachetni, skłonni do poświęceń w imię racji stanu.
    I tak, jak Paweł Jasienica, kocham tych skurczybyków całym sercem!
    A że o takim Krzywoustym sądzę swoje, to inna sprawa. Zasłużył – i jego akurat nie lubię, chociaż umiem bezstronnie docenić genialny cynizm niektórych jego poczynań, jak choćby zwabienia przyrodniego brata niby w pokojowych zamiarach i wydarcia mu oczu. Nie zabójstwo, bo przecież Piast nie powinien zabijać Piasta, tylko okaleczenie. A że potem tak pielęgnowano konkurenta do książęcego diademu, że zmarł? Cóż, wola Boska. Zresztą, nie tylko on miał takie sprawki na sumieniu, do podobnych podstępów nie uciekali się też jedynie nasi władcy. Jeśli się spojrzy na historię Europy, był to raczej proceder niż jakieś niechlubne wyjątki. Niemniej, właśnie Krzywoustego uważam rzeczywiście za najgorszego z Piastów – oczywiście tych sprawujących władzę nad całym krajem (bo z mojego wyklinania na takiego Konrada Mazowieckiego można by spory gmach zbudować). Ale i tak wolę tego Bolka krzywoprzysięzcę od chociażby Zygmunta Wazy i w ogóle całej szwedzkiej dynastii. Co robił, to robił, ale zawsze starał się budować i umacniać państwo. Tamci zaś wiecznie spoglądali łakomie za morze, a nie jak Krzywousty – na morze. Ten kierunek jego polityki, to znaczy dążenie do umocnienia się nad Bałtykiem, uważam za bodaj najbardziej wartościowy.

    AS: W trylogii silnie obecny jest motyw dawnych, prasłowiańskich wierzeń. Chciałem zapytać o rzecz następującą – ile z tych dawnych rytuałów, zwyczajów, wierzeń przetrwało, Pana zdaniem, do współczesności? Czy istotnie odcięliśmy się od dawnych, słowiańskich korzeni? A może są one jednak obecne w naszym życiu, zwyczajach, świętach?

    RD: Oj, można się zdziwić, ile dawnych zwyczajów tkwi w naszych na wskroś chrześcijańskich obrzędach. Chociażby święcenie jajek. Jajko to przecież symbol witalności. Czy chrześcijański? Skąd – uniwersalny. A te wszystkie Matki Boskie Zielne i w ogóle nabożeństwo dla matki? Czy to chrześcijaństwo? Przecież przedstawienia Maryi z Dzieciątkiem to istny kult Izydy, a na Słowiańszczyźnie kobieta również była otaczana szczególną czcią. Takich przykładów jest wiele. Kościół chrześcijański był na tyle mądry, żeby te najbardziej zakorzenione zwyczaje i wierzenia wchłaniać, a nie zwalczać za wszelką cenę. Etnografowie potrafią godzinami opowiadać o pozostałościach pogańskich w wierzeniach chrześcijańskich.
    We wszelkich kulturach, w tym słowiańskich, krzyż jest symbolem solarnym, znakiem życia i nadziei. Dzisiaj o tym zapominamy, ale przecież z jakiegoś powodu tak naturalnie przyjął się również wśród naszych przodków. A nie były to grzeczne owieczki. Prędzej grzeszne. Już za Chrobrego wybuchały bunty przeciw nowej wierze. Tyle że krwawy Bolesław miał na tyle mocy, aby je tłumić bez większego wysiłku i hałasu na cały świat. Z kolei powstanie po śmierci jego syna jest mocno przeceniane jako tak zwana „reakcja pogańska”. To był raczej bunt możnowładców, którym nie odpowiadała silna władza królewska lub książęca, ale ruchawka najwyraźniej wymknęła się spod kontroli. No i czeski Brzetysław skorzystał wtedy z okazji, żeby nam całkiem sporo urwać.
    Niemniej, kulty pogańskie istniały przez długi czas po ochrzczeniu zarówno Polski, jak i Rusi. U naszych wschodnich sąsiadów można mówić o reakcji pogańskiej tlącej się grubo ponad sto lat. Historycy mówią nawet o stu osiemdziesięciu.

    AS: Na koniec chciałem zapytać o „Miłość Bogów” – czego mogą się spodziewać czytelnicy po tym finale cyklu? Czy będzie to historia równie mroczna, jak pozostałe, a może na finał pozwolił sobie Pan na wpuszczenie do nich nieco światła?

    RD: Ta część jest nieco inna od poprzednich. Dzieje się bowiem nie w Polsce, lecz na terenie Saksonii, w której znalazł schronienie Władysław Wygnaniec po przegranej wojnie domowej. Jest on zresztą jedną z głównych postaci dramatu. Różnica polega również na tym, że wprawdzie odwołuję się do faktów historycznych, ale tylko w reminiscencjach. Główna oś fabuły nie ma nic wspólnego z autentycznymi wydarzeniami, za to mocno wyeksponowałem tło obyczajowe – życie zarówno wysoko urodzonych, jak i chłopów, panujące między nimi stosunki, a przede wszystkim: nabierające rozpędu obyczaje rycerskie, w tym szczególnie miłość dworską.
    Co nie znaczy, że nie jest krwawo, bo jest – i to chwilami nawet chyba bardziej okrutnie niż we wcześniejszych tomach.
    A jeśli chodzi o nieco światła? Uchylę rąbka tajemnicy. Dominika Repeczko, moja agentka i ulubiona redaktorka, wyrzucała mi nieraz daleko posunięty szekspiryzm rozwiązań fabularnych, dotyczących przeżywalności postaci dramatu. Dlatego, aby zrobić jej przyjemność, w „Miłości bogów” zrobiłem coś w rodzaju happy endu. Jak Dominika stwierdziła, popełniłem rzeczywiście „tylko coś w tym rodzaju, ale dobre i to”.
    I jeszcze jedno. Wszystkie części trylogii spina jedna postać – moja ukochana bogini Wiłła. Tutaj ponownie występuje w towarzystwie wilka, jako że uwielbiam wilki. Co nie znaczy, że czytelnicy poprzednich części nie spotkają innych starych znajomych. Aczkolwiek, podobnie jak drugi tom, również ten można przeczytać bez znajomości poprzednich historii, bo mimo pewnych nawiązań, każda opowieść stanowi kompletną, zamkniętą całość.

    Wydane dotychczas pozycje (w chwili publikacji wywiadu):

    Pojedyncze powieści:

    • Łzy Nemesis
    • Czarny Pergamin
    • Przy końcu drogi
    • Gwiazdozbiór kata
    • Kiedy Bóg zasypia
    • Wilki i Orły
    • Słońce we krwi
    • Zoroaster. Gwiazdy umierają w milczeniu
    • Światło cieni
    • Kamienne twarze, marmurowe serca
    • Łuna za mgłą
    • Ramię Perseusza
    • Jadowity miecz

    Cykl „Wilkozacy”:

    • Wilcze prawo
    • Krew z krwi
    • Księżycowy Sztylet

    Cykl „Rubieże Imperium”:

    • Kraniec nadziei
    • Żar tajemnicy

    Cykl o komisarzu Wrońskim:

    • Labirynt von Brauna
    • Żelazne kamienie
    • Krzyże na rozstajach

    Cykl „Żelazny kruk”:

    • Wyprawa
    • Szalony mag

    Zbiory opowiadań:

    • Pasterz upiorów
    • Serce teściowej

    Źródło: Wikipedia

  • Recenzja książki: Guillermo del Toro, Cornellia Funke - „Labirynt fauna”

    Tytuł książki

    Guillermo del Toro, Cornellia Funke - „Labirynt fauna”

    Nazwa WydawnictwaWydawnictwo: Zysk i S-ka
    Liczba stron: 280
    Cena okładkowa: 39,90

    Książki pisane na podstawie scenariuszy filmowych zawsze wydawały mi się specyficznym tworem. O wiele więcej słyszy się o podobnym zabiegu w związku z grami komputerowymi, ale w ich przypadku powieści mają jednak nieco inną specyfikę – nie tyle są przełożeniem gry na tekst, co swoistym rozszerzeniem jej o dodatkową fabułę, przeżycia bohaterów, spojrzenie na uniwersum i możliwość wniknięcia w nie w nieco inny sposób. To wszystko teoria, w praktyce wiemy, że jakość literatury związanej z popularnymi tytułami growymi jest raczej niska, z nielicznymi wyjątkami. A jak to jest w przypadku filmów? Film na podstawie książki – to rozumiem. Ale w drugą stronę? W zasadzie po takim przedsięwzięciu oczekiwałabym czegoś ponad to, co znam już z filmu – zwłaszcza jeśli na warsztat wzięto tytuł, który zapisał się w moim rankingu ulubionych na tak wysokim miejscu, jak „Labirynt fauna” w reżyserii Guillermo del Toro. Przełożenia go na powieść podjęła się Cornellia Funke – zobaczmy, jak jej poszło.

    Ofelia, córka krawca i pięknej kobiety, musi odnaleźć się w zupełnie nowym i nieprzyjaznym dla niej świecie. Po śmierci ojca dziewczynki jej matka wyszła ponownie za mąż za wojskowego oficera. Vidal niezbyt łaskawym okiem patrzy na dziewczynkę – na jej matkę zresztą tez, zainteresowany wyłącznie mającym się urodzić wkrótce synem. Ofelia przed rzeczywistością ucieka w świat baśni i wróżek, na wpół świadoma rozgrywających się wokół dramatycznych wydarzeń. Pewnej nocy wróżka prowadzi ją do pobliskiego labiryntu, gdzie dziewczynka spotyka fauna. Stwór jest przekonany, że Ofelia jest dawno zaginioną księżniczką Moanną, córką królowej i króla podziemi… Ale żeby to potwierdzić, będzie musiała wykonać trzy zadania.

    Nie ma co ukrywać, że książka jest niemal w stu procentach identyczna z filmem o tym samym tytule. Zaskakuje jednak pozytywnie dodanymi przez autorkę wstawkami poprzedzającymi niektóre rozdziały, obejmującymi fragmenty baśniowe, od tych mających miejsce w Podziemnym Królestwie, po miejscowe, mówiące o labiryncie i młynie, w którym siedzibę zrobił sobie oddział Vidala. Są one krótkie, ale cudownie wprowadzają w klimat opowieści, nadają się też do samodzielnego odczytywania. Sama powieść jest tak samo słodko-gorzka jak film – płynnie przechodzi od Ofelii-rzeczywistej do Ofelii-Moanny, której życie w obu tych światach jest jednakowo zagrożone.

    Cornellia Funke świetnie poradziła sobie z postawionym przed nią zadaniem. W krótkim posłowiu wyjaśnia kulisy powstawania powieści i swój zamysł co do tego, jak powinna ona wyglądać. Funke operuje językiem barwnym, pełnym wyrazu, niemal poetyckim, idealnie oddaje napięcie i nastrój scen, a także charakter postaci. Opisuje gesty, spojrzenia, niuanse wyglądu postaci, tworzy wizje przejmujące i angażujące wyobraźnię. Nie trzeba znać filmu, żeby wejść w skórę Ofelii i wraz z nią przeżywać dwojako przedstawiane wydarzenia, by co chwila zastanawiać się, co jest prawdą, a co nie. Świat przedstawiony jest żywy i urozmaicony, a jednocześnie w pewien sposób prosty, jak widziany oczami dziecka, które instynktownie pojmuje, co jest dobre, a co złe, kto ma wobec niej jakie zamiary i czy coś ukrywa. Pod tym względem książkowy „Labirynt fauna” stoi wysoko ponad innymi pozycjami o podobnym charakterze.

    Jakość wydania stoi na wysokim poziomie. Twarda oprawa z dodatkową obwolutą kryją w sobie szorstki, gruby, miły w dotyku papier stron, krótkie rozdziały powieści, urozmaicone gdzieniegdzie ilustracjami nawiązującymi do filmowego „Labiryntu…” autorstwa Allena Williamsa. To uczta nie tylko dla umysłu, ale i dla oczu – ten tytuł zdecydowanie wart był poświęconej mu pracy wydawniczej.

    Osobom znającym film nie trzeba książki polecać – sięgną po nią same. Tym, którzy się wahają, zastanawiając się, czy to rozsądne czytać książkę pisaną na podstawie filmu, powiem: tak, w tym przypadku warto. Pozostałych także gorąco zachęcam do zapoznania się z nią. „Labirynt fauna” nie jest książką dla dzieci, pomimo swojego onirycznego, baśniowego wydźwięku. Jest w nim też wiele okrucieństwa dyktowanego przez czas i miejsce, w których przyszło żyć młodej bohaterce. I tak naprawdę tylko sobie możemy zadawać pytanie, co z tego było prawdą, i czy Moannie udało się wrócić do Podziemnego Królestwa.

  • Recenzja książki: Agata Polte - „Śmiertelne oczyszczenie”

    Tytuł książki

    Agata Polte - „Śmiertelne oczyszczenie”

    Nazwa WydawnictwaWydawnictwo: Zysk i S-ka
    Liczba stron: 388
    Cena okładkowa: 37,90

    Fantastyka młodzieżowa jest gatunkiem, który cechuje się powtarzalnością jednego motywu. Mowa tutaj o pewnym specyficznym obrazie bohatera, który, chociaż nie występuje wyłącznie w tym przedziale literatury, to tu właśnie święci tryumfy – poszukujący swojego „ja” nastolatek, wyjątkowy, bo obdarzony szczególnymi zdolnościami, i, jakby tego było mało, także obarczony obowiązkiem ratowania świata. Jest to też zestaw cech, które często przemawiają także do starszych czytelników, przez co zarówno young adult, jak i jego starsza „siostra”, new adult, właściwie nie mają szans stracić na popularności. Ale do rzeczy: coraz rzadziej zdarza mi się czytać podobne pozycje, czego nieco żałuję, jako że stanowią bardzo dobry sposób na książkowy relaks, niewymagający i pozostawiający po sobie uczucie odświeżenia. Tym razem udało mi się przeczytać książkę polskiej autorki, Agaty Polte, wcześniej znanej raczej z powieści obyczajowych. „Śmiertelne oczyszczenie” przenosi zaś czytelnika w niebyt daleką przyszłość – i dokłada sporo soczystych kawałków rodem z filmów superbohaterskich.

    Kai Morris poznajemy w chwili, w której nie wiedzie jej się dobrze. Wyrzucona z domu nastolatka radzi sobie jak może, w czym nieco pomaga jej nadnaturalny dar, źródło wszelkich kłopotów. To on ściągnie na nią uwagę dwóch potężnych ludzi, przywódców gangu, z których każdy będzie chciał ją widzieć w swoich szeregach – po dobroci lub wręcz przeciwnie. Po dołączeniu do gangu Lucana Vipera zyskuje nie tylko swoje miejsce w pełnym niebezpieczeństw świecie, możliwość rozwinięcia swojego daru i aktywnego korzystania z niego, ale też coś w rodzaju rodziny. Tym gorzej więc, kiedy chwiejną równowagę pomiędzy grupami zakłóci śmierć Riley, byłej partnerki Lucana. W tej sprawie jest wiele niewiadomych, jednak najważniejsze wydaje się zalezienie osoby, która odważyłaby się zadrzeć z najpotężniejszym gangiem w okolicy. Z czasem okaże się jednak, że porachunki gangów mogą okazać się najmniejszym problemem nie tylko Kai, ale wszystkich posiadających ponadnaturalne moce.

    To nie wojny gangów tworzą klimat powieści, a konstrukcja świata przedstawionego. Autorka nie bawi się w rozbudowanie historie, szczegóły dotyczące przeszłości, tło społeczno-obyczajowe jest przedstawiane czytelnikowi skrótowo i raczej okazjonalnie, jednak da się z tego ułożyć konkretny obraz sytuacji z pełnią konsekwencji dla postaci takiej jak Kai. Nie nazwę jej wyjątkową czy odkrywczą, tematyka substancji czy zabiegów pozwalających na obudzenie mocy w ludziach i fakt, że wyrwało się to spod kontroli, niszcząc ustalony porządek i wprowadzając coś, co z grubsza można nazwać anarchią u schyłku panowania, wielokrotnie pojawiał się już we wszelkich środkach przekazu. Tu mamy jednak przeciwwagę dla supermocy – i to naturalnego wroga tak potężnego, że wywołuje u czytelnika realne poczucie zagrożenia.

    Nie jestem fanką bohaterek, które, poza tym że są z jakiegoś powodu wyjątkowe, cechują się raczej aroganckim sposobem bycia. To często się łączy ze sobą, częściej, niż może powinno – zastępowanie poczucia humoru złośliwością i zadufaniem w sobie nie czyni postaci ciekawą, a jedynie odpychającą. Miałam więc twardy orzech do zgryzienia w przypadku Kaileen – jako bezdomna czternastolatka była ciekawie zapowiadającą się, choć wyjątkowo dziką bohaterką, ale dziewiętnastoletnia Kai sprawia początkowo wrażenie ofiary pewnego trendu. Rozumiem jednak, dlaczego tak jest i w jaki sposób gra to z linią fabularną książki, pozwalając bohaterce na rozwój wewnętrzny wraz z postępem wydarzeń. Przyznaję też, że stanowiło to doskonałą bazę pod dalszą kreację postaci o trudnej przeszłości i niepewnej przyszłości. I doceniam to, jak taka kreacja jest w stanie zmienić wrażenia czytelnika odnośnie postaci. Bo Kai się zmienia – na lepsze, na gorsze, trudno jednoznacznie powiedzieć, ale na pewno staje się dojrzalsza emocjonalnie.

    Bohaterów jest więcej, i tu jednoznacznie powiem, że autorka naprawdę świetne poradziła sobie z ich konstrukcją. Nie ma tu postaci „papierowych” bądź takich, których charakter zaczyna się i kończy na jednej cesze; poznajemy odrobinę z niemal każdej pojawiającej się w książce postaci. Momentami odnosiłam wrażenie, że rozkład uwagi dzielonej między postacie drugoplanowe jest odrobinę zaburzony (Kai jest główna bohaterką, ale w książce pojawiają się też momenty, w których nie bierze ona udziału, a w których wyłonienie jednej postaci wiodącej jest trudne). Nieco niekonsekwencji zauważyłam w przypadku postaci Oriona – przypisywane mu cechy niekoniecznie pokrywają się z jego zachowaniem w trakcie wydarzeń. Czy to istotna wada? Niekoniecznie, choć skłoniła mnie do poszukiwania dowodów na postawione mu zarzuty co do mankamentów charakteru.

    Co z romansem jednak? Czy prawdziwe new adult może się bez niego obyć? Oj, nie powinno, w końcu mówimy o bohaterach młodych, którzy już znają smak samodzielności, ale jeszcze niekoniecznie obrali właściwą drogę życiową. Cóż, są pewne sugestie, co do których mam spore nadzieje, zdecydowanie wskazujące na to, że po kolejny tom sięgnę z ciekawością… Być może dobrze się domyślam, któż to wie?

    „Śmiertelne oczyszczenie” jest powieścią, która łączy w sobie obraz przyszłości rodem z serii X-Men z nieco brudniejszymi realiami porachunków gangów. Pełna akcji, walk, nagłych wypadków, nawarstwiających się tajemnic i wielopoziomowych intryg na pewno nie będzie nudzić. Zdecydowanie sprawdzi się jako lekka, ale angażująca lektura na wolny wieczór, niekoniecznie dla zagorzałego fana fantastyki.

     

  • Znamy datę premiery „Pół wieku poezji później"!

    Z pewnością wielu z Was nie może się doczekać, aż fanowski pełnometrażowy film opowiadający o losach wiedźmina Lamberta ujrzy wreszcie światło dzienne. Ekipa Alzru's Legacy, odpowiedzialna za produkcję filmu, ujawniła, że po czterech długich latach „Pół wieku poezji później" zadebiutuje 30 listopada na platformie YouTube.

    Ci z Was, którzy pojawią się na Warszawskich Targach Fantastyki, nie tylko będą mogli wziąć udział w premierowym pokazie, ale też spotkać się z częścią ekipy i obsady, która chętnie odpowie na wszystkie pytania.

    Kadr z filmu

    Pół wieku poezji później

  • Pojawił się program atrakcji Falkonu!

    Falkon jest jednym z największych festiwali w kraju, więc i tabela programowa nie zalicza się do szczególnie małych. W udostępnionym programie znajdziemy panele dyskusyjne o tematyce związanej z fantastyką, literaturą, mangami i anime oraz kulturą, a także sesje RPG, LARP-y oraz warsztaty, podczas których uczestnicy dowiedzą się co nieco o kaligrafii, pojedynkowaniu się na szable, samoobronie i tańcu. Pojawi się również Grupa Filmowa Darwin, a na scenie wystąpią zespół Machina i kompozytor Paul Kwitek.

    Pełen program znajdziecie oczywiście tutaj.

    Banner Falkonu

     

  • Wywiad: Zofia „Zula” Skowrońska

    Zofia „Zula” Skowrońska

    Zofia „Zula” Skowrońska

    Miasto pochodzenia: Świnoujście
    Fandom/tematyka działalności: LARP/Cosplay
    Fanpage: Zula Costumes

     

     

     

     

    Projektanka larpów, organizatorka eventów. Założycielka marki Zula Costumes, pod którą prowadzi wydarzenia związane z grami i kostiumami. Administratorka grupy Larp Poland. Zdobywczyni dwóch Złotych Masek, nagrody Larpotworzenie 2016 oraz Czary 2018. Sędzia Larpów Najwyższych Lotów oraz Larpowych Laurów, trenerka szkoleń Lublarp, kadra obozów BT Orion, organizatorka festiwalu Replay. Do jej gier należą między innymi "The Witcher School", "Ostatni Rejs", "Chłopiec, który”, “Cyrk, 1920-1950”.

    Strojami i charakteryzacją zajmuje się z pasji. W 2013 roku reprezentowała Polskę i została vice-mistrzynią Europy w klasyfikacji Eurocosplay w Londynie. Tworzy, juroruje i organizuje. Od 2015 roku jest koordynatorką konkursu cosplayowego “Maskarada”. Opiekuje się od strony kostiumowej takimi wydarzeniami jak Kapitularz czy Confiction. Przed Wami Zofia „Zula” Skowrońska!

    Wywiad

    Alchelor: Zula, jesteś fandomowym dinozaurem, prawda? Kiedy zaczęła się Twoja konwentowa historia i jak trafiłaś na tego typu imprezę?

    Zula: Prawdę mówiąc, zupełnie nie jestem. Jak na standardy polskiego fandomu, dziesięć lat to zgoła niewiele, a ja na swój pierwszy konwent, OldTown, pojechałam właśnie dziesięć lat temu. Był rok 2009. Miałam dziewiętnaście lat, a swoją pasję do fantastyki realizowałam w domu i przez kabel sieciowy. Na wyjazd namówili mnie przyjaciele z koła teatralnego. Pamiętam dokładnie, jak zarzekałam się, że nie pojadę, bo nie lubię larpów, biwaków ani kostiumów. Cóż… Sporo się zmieniło.

    A: OldTown był Twoim pierwszym konwentem? Trzeba przyznać, że to bardzo ambitny start kariery. Czy miałaś wtedy przygotowany jakiś strój lub charakteryzację? I czy byłaś nastawiona zdecydowanie larpowo, czy jednak tworzenie postaci także Cię satysfakcjonowało?

    Z: Jechałam w ciemno. Dołączyliśmy co prawda do jednej z frakcji, ale trudno tu mówić o budowaniu postaci – wybierało się raczej funkcję pełnioną w grupie. Strój był efektem przeszukania świnoujskiego lumpeksu. O kostiumach wiedziałam wtedy mało, a moi koledzy potrafili podsunąć mi jako wzorcowe ilustracje tylko retro grafiki postapo, gdzie odzież była niepraktyczna i raczej skąpa. Dziś nie sięgnęłabym już po takie ciuchy, ale wtedy cały konwent na bunkrach przeszłam w czternastocentymetrowych szpilkach. Cud, że nie zwichnęłam kostki.

    A: Czyli bardziej Mad Max niż, dajmy na to, Fallout. Faktycznie szpilki w postapo ciężko uznać za coś praktycznego. Ale mimo to wciągnęło Cię. To był ten punkt zapalny, po którym weszłaś w świat larpów?

    Z: Tak. Potem zaczęłam nadrabiać inne wydarzenia. Na swój pierwszy konwent, który nie był postapo, pojechałam w 2010 roku. To był CoolKon we Wrocławiu. Potem przyszedł czas na Pyrkon.

    A: Kiedy sama zaczęłaś robić larpy, a nie tylko w nich uczestniczyć? Pamiętasz swoją pierwszą grę? Jak ona wyszła?

    Z: W 2013 pomogłam Kawalerii Berg poprowadzić „Ostatni Rejs” na Pyrkonie. Byłam odpowiedzialna za część warsztatową, pisałam część kart postaci, przerabiałam wiele materiałów. W pewnym momencie z gry o szpiegach larp stał się grą o zmęczonej załodze pod presją. Uczyłam się robić larpy poprzez pomaganie przy nich. Dostaliśmy wtedy Złotą Maskę, czyli ówcześnie najważniejszą nagrodę larpową.

    A: Czyli można powiedzieć, że karierę larpową rozpoczęłaś z przytupem i od początku jesteś w tym dobra. Czy to kwestia Twoich wcześniejszych zainteresowań? Robiłaś coś w kierunku tworzenia historii zanim zaczęłaś się interesować larpami? Czy to raczej naturalne predyspozycje?

    Z: Zanim zaczęłam się interesować larpami, chodziłam na koło teatralne. Wiedziałam mało. Na pewno w pisaniu scenariuszy oraz ich prowadzeniu pomogło mi podglądanie pracy lepszych od siebie, wolontariat przy eventach oraz granie, granie i jeszcze raz granie. Dużo też czytałam, by dowiedzieć się, jak projektować lepiej.
    Słowem: ogrom pracy i wielka pasja.

    A: A jak w tym wszystkim znalazł się cosplay? Co sprawiło, że zaczęłaś tworzyć stroje?

    Z: Stroje zaczęłam tworzyć w związku z larpami. Lubię gry symulacyjne, czyli takie, w których istotny jest realizm czynności, jakie wykonuje bohater. To na potrzeby larpów nauczyłam się charakteryzacji w oparciu o książkę wydaną przez firmę Kryolan. Staroświecko, z podręcznika, metodą prób i błędów. Z czasem zaczęto mnie kojarzyć z dużych, dziwacznych kostiumów. Do tego stopnia, że raz byłam nawet sędzią na Maskaradzie!

    A cosplay? W 2012 roku koleżanka opowiedziała mi, że ludzie robią cosplaye w Polsce i jest taki konkurs, na który można pojechać, by zostać reprezentantem kraju. I że w sumie reprezentantów jest dwóch, więc mogłybyśmy się wybrać razem… Jak widzisz, byłyśmy bardzo butne i próżne, bo owym konkursem były eliminacje do EuroCosplayu.

    Mało rzeczy działo się wtedy na Facebooku. Istniało natomiast forum cosplayowe, z którego można było się dowiedzieć o ogromnej liczbie technik i materiałów, a przy okazji wymienić opinie. Każdy strój miał swój temat i wrzucało się „progressy”. Oczywiście, ja swoje też wrzucałam. Bardzo pomogła mi wówczas Shappi – cierpliwa, mądrze wyjaśniająca i łagodna. Tłumaczyła mi wytrwale, że nie wolno robić stroju inaczej niż na ilustracji referencyjnej, a ja bardzo się upierałam, że może jednak nic by się nie stało, jakbym dodała tam coś ciekawego… Dziś, jak o tym myślę, chce mi się śmiać. W życiu nie znalazłabym tyle cierpliwości, co miała dla mnie Shappi.

    A: Czyli, jeżeli dobrze rozumiem, swoja karierę w cosplayu scenicznym zaczęłaś od razu od eliminacji do EuroCosplayu? Czy wtedy finalnie wystartowałaś? Jak Ci poszło?

    Z: Wystartowałam. Wybrałam mało kojarzony kostium z artbooka do gry Bioshock, po czym rozłożyłam go starannie na części. Nauczyłam się wtedy używać maszyny; wcześniej szyłam tylko ręcznie. Spędziłam mnóstwo czasu na wysypiskach złomu, wybierając odpowiednie blachy (na przykład dach autobusu) i w warsztacie szkoły medycznej, obrabiając je odpowiednimi narzędziami. Nie znałam się na cosplayu, ale miałam mnóstwo uporu i wiedzę o kostiumach z innych dziedzin. Pojechałam na eliminacje, wygrałam je, a potem pojechałam do Londynu i w tym samym stroju zajęłam drugie miejsce na podium podczas finałów. Gdy teraz o tym myślę, najtrudniejsze było odnalezienie się wśród innych cosplayerów, zdobycie ich akceptacji i życzliwości.

    A: Ile razy jeszcze później startowałaś? Od jakiegoś czasu się tym już nie zajmujesz, a przynajmniej nie jako uczestnik, prawda?

    Z: Startowałam później jeszcze kilka razy w różnych konkursach. O wiele bardziej bawi mnie jednak organizacja wydarzeń i larpy niż robienie strojów. Po EuroCosplayu obiecałam sobie: „nigdy więcej dużych konkursów cosplayowych!”.

    Atmosfera przed finałami EC była nie do zniesienia. Nie na samym konkursie, ale tu, w Polsce. Wtedy EuroCosplay był jedynym wydarzeniem, na jakie wysyłało się reprezentanta. European Cosplay Gathering pojawiło się chwilę później. Wszyscy patrzyli mi na ręce, ale nikt nie pomagał. Czułam się źle przyjęta w środowisku, a liczba nieprzyjemnych komentarzy, z jakimi się spotkałam ze strony cosplayerów, była spora. Dziś potrafię spojrzeć na to z dystansu: byłam obca, przyszłam i wygrałam pierwszym strojem, podczas gdy ludzie znali się od lat i karmili się marzeniami o wyjeździe. To zrozumiałe, że wywołałam u niektórych gorycz. Wtedy jednak tego nie rozumiałam i fala hejtu, z którą się spotkałam, sprawiła, że wcale nie miałam ochoty jechać do Londynu.

    Był moment tuż przed finałami, gdy pudło ze strojem stało na środku mojego pokoju, zastawiając drzwi, żebym musiała się nim wreszcie zająć. Przez dwa tygodnie przechodziłam nad nim, wchodząc i wychodząc z pomieszczenia. Dwa tygodnie. TAK BARDZO byłam zniechęcona.

    I w sumie ta frustracja, to zniechęcenie, sprawiło, że postanowiłam wejść głębiej w ogarnianie konkursów cosplayowych. Bo czułam potrzebę zmiany nie tylko eventów, ale też środowiska. Bo nie może być tak, że odbierasz na scenie nagrodę, a za plecami słyszysz zjadliwy syk: „No chyba, kurwa, nie…”.

    A: Wiele się słyszy o niesnaskach wśród cosplayerów. To dobry moment na dwa pytania, ale żeby nie było zamętu, zadam je po kolei. Czy masz jakieś rady dla początkujących i tych, którzy już chwilę tworzą, jak sobie radzić w podobnych sytuacjach? Jak wybrnąć z tej niechęci środowiska do nowych i ambitnych osób?

    Z: Środowisko jest już inne. To niby sześć lat różnicy, ale zmieniły nas i media społecznościowe, i charakter eventów, w jakich bierzemy udział. Czy są niesnaski? Jasne. Ale cosplayerzy są też dojrzalsi niż byli. Jako środowisko zrobiliśmy kawał świetnej roboty!
    A jeśli pojawia się jednak kłopot… Pierwsza sprawa to nauczenie siebie samego, że strój jest naszą pracą, oddzielnym tworem. Łatwo o tym zapomnieć, bo spędzamy mnóstwo godzin i wysiłku artystyczno-technicznego, by uczynić go dobrym. Co więcej, prezentujemy go na własnym ciele. Tymczasem najbardziej podstawową linią własnej higieny psychicznej przy cosplayu jest pielęgnowanie świadomości, że jesteśmy twórcą, a kostium i prezentowane w nim ciało to twórczość. Twórczość może być i powinna być oceniana. Póki dzieje się to w sposób rzeczowy i kulturalny, powinniśmy przyjąć to z klasą.

    Druga kwestia to nauczenie się, że wystawienie własnej, bieżącej pracy na krytykę, przyniesie nam korzyść w przyszłości. Przychodzenie po feedback do sędziów, rozmowa o swojej pracy – to niekomfortowe, ale jednak ogromnie przydatne narzędzia w warsztacie cosplayera.

    Trzecia sprawa to internet. Wizerunek ma się jeden i należy pamiętać, że łatwo go zszargać. Trzeba ustalić, jakie się ma w sieci granice i przestrzegać ich przed samym sobą. Klient, zwłaszcza duży, będzie prowadził research przed zatrudnieniem cosplayera. Podjęcie współpracy zależy często od charakteru komentarzy poza Waszym profilem głównym.

    A: To cenne rady i mogą pomóc niejednej osobie. I właśnie, wspomniałaś o feedbacku sędziów i organizacji konkursów. Jak weszłaś w to „biznesowo”? Od czego zaczęła się Twoja zawodowa kariera organizatora konkursów cosplay?

    Z: Mój pierwszy konkurs „od kuchni” to było Fantasy Expo we Wrocławiu. Impreza nowa, nowi ludzie (teraz już rozpoznawalni w branży) i potrzeba konkursu cosplay. Wkręcili mnie to znajomi ze stowarzyszenia Wielosfer, w którym się wówczas udzielałam. A że znałam jako uczestnik i sędzia konkursy Miohi, Maskaradę oraz EuroCosplay, uznałam, że zrobię event tak, jak sama chciałabym, by wyglądał konkurs, w którym biorę udział. Zadziałało.

    A: Czy już wtedy myślałaś o tym, że będziesz robić karierę jako organizator konkursów cosplay, czy jednak traktowałaś to jako jednorazową przygodę? Ile w tej chwili konkursów rocznie „ogarniasz”?

    Z: Dużo udzielałam się w wolontariacie, więc był to jeden z wielu dziwnych projektów w tamtym czasie. Dopiero kiedy o organizację podobnego wydarzenia poprosił mnie Polcon, pomyślałam, że to ma większy sens. Teraz organizuję do kilkunastu konkursów rocznie. Staram się, by były od siebie różne i szukam nowych rozwiązań.

    A: Właśnie, testujesz wciąż nowe formy, nie zamykasz się tylko w suchych konkursach, które znamy z konwentów, czyli krótki występ na scenie i ocena sędziów. Na ConFiction wypróbowałaś na przykład żetony przyznawane przez uczestników konwentu. Skąd bierzesz pomysły? Masz w planach coś ciekawego, co możesz nam zdradzić?

    Z: Żetony były na ConFiction, ale wcześniej też na Cytadeli, Warsaw Comic Conie i innych konwentach. Szukam nowych form za granicą, inspiruję się opowieściami cosplayerów, ale przede wszystkim regularnie pytam, co ludzie chcieliby zobaczyć i w czym wziąć udział. Nieocenionym źródłem są zawsze ankiety ewaluacyjne po Pyrkonie oraz otwarte dyskusje na Cosplayowej Grupie Wsparcia na Facebooku. Istotne jest dla mnie, by nie zamykać się w jednej wersji regulaminu, ale też wracam do form, które się sprawdzają.

    A nowości? Na pewno obok konkursów ze scenkami czeka nas nieco więcej catwalków, do tego obiecałam pewnym zaangażowanym crafterom konkurs na propsy. Marzy mi się też forma cosplayu grupowego znana z Rosji, ale na to chyba dopiero musi przyjść czas…

    A: Ostatnie pytanie. Jesteś jednym z niewielu ludzi, którzy potrafili zrobić biznes ze swojej pasji. Masz firmę, która zajmuje się organizacją konkursów cosplay. Ale czy tylko? Larpowa działalność też wchodzi w grę? I czy to Twoje główne źródło dochodów, czy jednak robisz do tego coś jeszcze?

    Z: Utrzymuję się z tego, co zarobię w ramach firmy. Zajmuję się tworzeniem eventów związanych z kostiumami i grami fabularnymi. Pisze larpy, robię grywalizacje, gry miejskie. Konkursy cosplay to tylko wycinek mojej działalności. Co roku staram się jednak wygospodarować czas dla biura turystyki Orion. Jeżdżę do nich, by uczyć młodzież pisania gier fabularnych i cosplayu. To ładuje moje akumulatory!

    A: Czyli da się utrzymywać z działalności fanowskiej i robić coś, co się lubi i co było (i oczywiście nadal jest) swoim hobby! To był bardzo pouczający wywiad, bardzo za niego dziękuję i nie mogę doczekać się kolejnych projektów i działań z Twojej strony!

    O: Dzięki i do zobaczenia na kolejnych eventach :-).

  • Recenzja książki: Jacek Piekara „Ja, Inkwizytor. Przeklęte krainy”

    Tytuł książki

    Jacek Piekara - „Ja, Inkwizytor. Przeklęte krainy”

    Nazwa WydawnictwaWydawnictwo: Fabryka Słów
    Liczba stron: 442
    Cena okładkowa: 39,90 zł

    Po pięciu latach nieobecności na rynku wydawniczym Mordimer Madderdin wreszcie doczekał się kolejnej odsłony swoich przygód. Jasne, widywaliśmy go w dotychczasowych pozycjach z Cyklu Inkwizytorskiego, ale raczej jako bohatera drugoplanowego (czy nawet epizodycznego). Fanów śledzących flagową serię Jacka Piekary z pewnością ucieszyłaby ta wiadomość – ja do sprawy podszedłem dość ostrożnie. Czy słusznie? Panie i panowie, Jacek Piekara i „Ja, Inkwizytor. Przeklęte krainy”.

    Gdy ostatnim razem spotkaliśmy Mordimera, jego towarzysze broni w drodze powrotnej do Cesarstwa… zostawili go w Peczorze. Kiedy uratował tamtejszą księżną, Ludmiłę, przed zamachem (co, jak pamiętamy, było zręczną manipulacją ze strony Barnaby Bibera), a także kiedy nieznana moc w widowiskowy sposób pozbawiła życia nadwornego czarownika księżnej wraz z jego podopieczną (udziału Bibera w powyższym nie udowodniono), ruska arystokratka zażyczyła sobie, aby młody Madderdin został w Peczorze jako jej osobisty ochroniarz. Wbrew woli oraz swojemu rozsądkowi, Mordimer przystał na jej prośbę, rozumiejąc dobrze, że minie sporo czasu, zanim znowu postawi stopę na ziemiach Cesarstwa.

    W Peczorze czeka go cała masa niespodzianek. Księżna Ludmiła zagwarantuje mu bowiem schronienie, utrzymanie, pracę, a nawet… narzeczoną. Bardzo szybko okazuje się, że to on ma zastąpić wołcha – a wizyta u miejscowej wiedźmy owocuje tym, że inkwizytor wraca na dwór w towarzystwie młodej Nataszy. To zaaranżowane „małżeństwo” ma nie tylko zapewnić Ludmile zastępstwo dla sczezłego nagle kapłana – doświadczane przez dziewczynę wizje stanowić bowiem będą ważną wskazówkę, która ostatecznie pomoże pokonać pradawne zło zamieszkujące knieje. Wizje jednak nie pojawiają się same – trzeba je wywołać. I tutaj przyda się niezłomny Mordimer, który w imię służby dobry podejmie się największych poświęceń. Jakich to poświęceń? Ano…

    …nie wiadomo, dlatego że cały pobyt Mordimera w Peczorze ogranicza się do umizgów z Nataszką (która może widzieć przyszłość wyłącznie wtedy, kiedy ktoś ją, powiedzmy, miłuje), znoszenia kaprysów narzekającej na brak towarzystwa księżnej Ludmiły, a także sporadycznych wypraw poza mury twierdzy – w celach, które staną się jasne dopiero dużo później. Niby wiemy, że księżna przez cały czas obawia się jakiegoś straszliwego zagrożenia. Jego związek z wyprawą po zwichrowanego tropiciela, jaką podejmuje bohater, albo z malowanym „ze snu” magicznym obrazem nie jest jednak – przynajmniej w moim odczuciu – wyeksponowany dostatecznie mocno, przez co czytelnikowi trudno się pozbyć wrażenia, że w Peczorze zwyczajnie nic się nie dzieje. To ogromne wyzwanie, by, pisząc prequel, sprawić, aby czytelnik obawiał się o losy bohatera, co do którego wiemy, że i tak dożyje kolejnych części. Myślę, że sporo pomogłoby tutaj, gdyby wyraźniej zaprezentowano, że wielkie zło mieszkające w lesie rzeczywiście sprawia jakieś kłopoty – zamiast po prostu siedzieć w zaroślach i czekać, aż odważny inkwizytor i jego słodka panienka rozwiążą zagadkę i przyjdą je zatłuc. Tymczasem nawet z finalnej sekwencji starcia z potworem Mordimer wychodzi bez większego szwanku – a gwoździem do trumny jest następująca nad zwłokami bestii kłótnia, kto ma przywłaszczyć sobie którą część potwora (bo wiecie, magiczne właściwości skóry z demoniego zadka to nie taka mała sprawa). Takie scenki może i przechodzą na sesjach RPG spod znaku „kłesty i łupy” – jednak pojawienie się ich w tekście, który z założenia nie miał być parodią, to po prostu jakiś obłędny absurd.

    Wspominałem już o Nataszy. Nie mam niczego przeciwko temu, aby w zdominowanej przez męskie postaci serii pojawiła się jakaś silna postać kobieca – zróżnicowanie po prostu czyni świat przedstawiony nieco bardziej prawdopodobnym – autor jednak zabiera się za dzieło jej kreowania w tak samo koślawy sposób, jak wcześniej miało to miejsce z Katariną. Wychowana przez wiedźmę młoda dziewczyna ma być podobno kapryśna i marudna, wszyscy kwękają o tym, jak to strasznie się jej boją i jaką niesamowitą mocą dysponuje – w praktyce jednak jej rola w opowieści sprowadza się do bycia, ekhm, celebrowaną przez Mordimera tudzież wysyłania go na kolejne dziwaczne wyprawy w niejasnym celu. Fakt, że ktoś, kto spędził większość życia w chatce na bagnach okazuje się wyśmienicie znać łacinę (bo „mateczka ją nauczyła” – gdyby nie to, może mielibyśmy ciekawy motyw, kiedy dwie skazane na siebie osoby próbują się porozumieć mimo bariery językowej. Mało brakowało!) oraz kapitalnie rozumieć się w zawiłościach dworskich intryg (to musiała być naprawdę duża chatka na bagnach…) wcale nie poprawia jej sytuacji. Dostajemy zatem kolejną bitą jak ze sztancy kobiecą personę, którą autor bardzo stara się zaprezentować jako potężną i ważną dla fabuły – w praktyce jednak jest tylko narzędziem służącym do pchania historii naprzód, w dodatku pozbawionym kompletnie jakiegokolwiek pozoru prawdopodobieństwa. Jej „figlarne” i „lubieżne” usposobienie natomiast czyni ją niemal nie do odróżnienia od pozostałych heroin z serii.

    Przynajmniej Mordimer jest taki jak wcześniej. Narzeka, marudzi, domniemywa, czasem dowcipnie, czasem sarkastycznie. Pierwszoosobowa narracja prowadzona jest właśnie z perspektywy inkwizytora-gaduły, a pisząc jego kwestie, Jacek Piekara daje wyraz swojemu zamiłowania do gawędy. Ten miejscami dowcipny, barwny styl opowiadania jest elementem, dzięki któremu, mimo wszystkich wad, „Przeklęte krainy” czyta się w miarę sympatycznie.

    „Przeklęte krainy” nieco mnie znudziły. Mimo fajnej narracji i ciekawego świata przedstawionego (dzika Ruś i jej dziwaczne wierzenia, po części chrześcijańskie, po części pogańskie, to kapitalny motyw – szkoda, że rozwinięty tak słabo!), historia jednak trochę kuleje. Brakuje jej dynamizmu, brakuje napięcia, poczucia narastającego zagrożenia i kurczącego się czasu. Sługa Świętego Officjum wiedzie w Peczorze żywot zdecydowanie zbyt beztroski niż bym się tego spodziewał, a jego przygody wydają się przez to pozbawione zarówno ikry, jak i głębszego sensu. Fanom pewnie i tak nie będzie to przeszkadzało – pozostałych zachęciłbym jednak do sięgnięcia po wcześniejsze powieści, najlepiej z samego początku serii.

  • Trudi Canavan gościem Pyrkonu 2020!

    Niedawno organizatorzy Pyrkonu przedstawili pierwszego gościa bloku literackiego. Mowa o światowej sławy pisarce fantasy – Trudi Canavan. Po debiucie w 1999 roku opowiadaniem „Szepty dzieci mgły” popularność przyniosła jej Trylogia Czarnego Maga, która okazała się światowym bestsellerem przetłumaczonym na kilkanaście języków. Inne znane cykle autorki to Era Pięciorga, Prawo Millenium oraz Trylogia zdrajcy.

    Logo konwentu fantastyki Pyrkon

  • Wielki powrót „Koła czasu”

    okoczasuLubicie klasyczne fantasy, powieści magii i miecza, a także wielotomowe, skomplikowane historie? Uwielbiacie książki wydane w twardej oprawie? Chętnie wracacie do przeczytanych już tytułów i wspominacie je z sentymentem? Jeśli na którekolwiek z tych pytań odpowiedzieliście twierdząco, to mamy coś dla Was: recenzję pierwszego tomu wznowionej po latach serii „Koło czasu” Roberta Jordana.

     Recenzję powieści „Oko świata” znajdziecie na naszej stronie.