Paweł Richert, Pożeracz Światów: Nie lubisz, gdy nazywa się Ciebie pisarzem, wolisz być „autorem książek”. Jak godzisz pracę dziennikarza ekonomicznego z powieściopisarstwem?
Arkady Saulski: Nie godzę (śmiech). To znaczy – dziennie piszę od kilkunastu do kilkudziesięciu stron… Tylko że nie są to strony powieści, lecz artykułów, które piszę w ramach życia zawodowego, głównie dotyczące ekonomii, transportu, gospodarki morskiej, segmentu gamingowego, czasami historii gospodarczej. Na pisanie mam czasu niewiele, dlatego staram się wykorzystywać każdą chwilę, aczkolwiek nie jest to łatwe, bo jednak po ośmiu, dziesięciu godzinach pisania tekstów ekonomicznych niełatwo się przestawić na literaturę, ale coś tam staram się jednak robić. Mimo to należę do autorów, którzy piszą wolno, zdecydowanie za wolno jak na mój gust, ale co zrobić, realiów nie przeskoczę. Zapewniam czytelników, że jak wygram milion w „totka”, to będę pisał częściej, na ten moment muszą uzbroić się w cierpliwość. A co do kwestii „autor czy pisarz”, hmm, zdecydowanie „autor”. Wydałem trzy książki i wszyscy z uporem określają mnie mianem pisarza. Donald Tusk wydał czternaście książek i jakoś nikt nie nazywa go pisarzem, choć przecież były premier ma w tym zakresie znacznie większe osiągnięcia ode mnie. Dlatego wolę jednak pozostać przy dyplomatycznym „autorze” – jak kiedyś wydam dwadzieścia pozycji i będę żył z pisania, to rozważę zmianę określenia (śmiech).
PR: Opowiadania postapo, historyczne, groza, powieści science fiction i fantasy – jakim jeszcze gatunkiem nas zaskoczysz? Zmierzasz w jakimś nowym kierunku czy może planujesz dalszy ciąg Kronik Czerwonej Kompanii/Serca lodu?
AS: Gdy byłem młodszy, ze sceptycyzmem podchodziłem do autorów skaczących od gatunku do gatunku, uznając, że pisarz powinien wyspecjalizować się i osiągnąć mistrzostwo najpierw w jednym segmencie… Po czym przyszło co do czego i już na etapie opowiadań w latach 2010-2016 skakałem od jednego klimatu do drugiego (debiutowałem zresztą w „Nowej Fantastyce” u Macieja Parowskiego jako autor… grozy!). Jestem więc niekonsekwentny, przyznaję. A co do gatunków, cóż, mniej więcej od gimnazjum, kiedy ukształtował się mój fantastyczny gust, mam trzy ulubione: fantasy, postnuklear, cyberpunk. Czasem przychodzą mi do głowy pomysły na opowiadania czy książki w innych klimatach niż wymienione, więc staram się siadać do nich w ramach ćwiczenia stylu (tak powstał dwutomowy cykl o Czerwonej Kompanii). Z fantastyki zawsze najbardziej chciałem pisać fantasy, przygotowywałem się do tego mentalnie przez kilka lat, ale dopiero w 2018 roku udało się napisać pierwszą powieść w tym klimacie, czyli „Serce Lodu”. Aczkolwiek zawsze to podkreślałem i podkreślam – moim absolutnie ukochanym gatunkiem jest western, i tak po prawdzie to ja zawsze piszę westerny, tylko umiejscowione w realiach czy to kosmicznych, czy fantasy (śmiech). A co do dalszych planów? Czerwona Kompania to na obecną chwilę sprawa zamknięta. Wola kontynuacji z mojej strony jest, ale cykl cieszył się zbyt małym zainteresowaniem rynkowym, by którykolwiek wydawca rozważał jego dalsze pociągnięcie. No i trudno, biznes jest biznes, nie mam żalu, płyniemy dalej. Na pewno chętnie napisałbym coś jeszcze w gatunku fantasy, bo tu pomysłów nie brakuje, aczkolwiek na pewno nie byłby to „drugi tom” poprzedniej książki czy ścisły ciąg dalszy – tego typu cykle mnie samego odstraszają jako czytelnika, więc nie chcę skazywać własnego odbiorcy na podobne odczucia. Raczej będzie to nowa opowieść, z nowymi bohaterami, rozgrywająca się w tym samym świecie, bo jest to koncepcja najbardziej do mnie przemawiająca, a niestety w segmencie polskiej fantasy praktycznie nieobecna.
PR: Jak układa się współpraca z wydawcami?
AS: Lepiej niż dobrze! Wchodząc do literatury słyszałem zaiste mrożące krew w żyłach historie o relacjach pisarz-wydawca, i muszę stwierdzić, że w moim przypadku absolutnie nigdy nie miało to miejsca. Zarówno z Drageusem, jak i z Fabryką Słów współpracowało i współpracuje mi się bardzo dobrze! Wydawcy wyrażają zrozumienie dla mojego widzenia literatury, ja staram się zaś wychodzić naprzeciw ich oczekiwaniom względem tego, co i jak piszę. Jest dobrze, mam wielkie szczęście, że trafiłem akurat tam, gdzie trafiłem.
PR: Aktywnie obserwujesz rynek gier komputerowych. Czy nie kusi Cię, by napisać powieść w uniwersum jakiejś znanej produkcji? Jak to wygląda od strony praw autorskich? Czy podobnie jak w fanfikach do gier fabularnych?
AS: Fanfik? Zdecydowanie nie! Wolę tworzyć własne światy, aczkolwiek zdarza mi się czytać z zainteresowaniem na przykład książki z uniwersum Zony. Co do praw autorskich to jest to indywidualna kwestia podejścia danej firmy – jedne nie dopuszczają nawet do tworzenia niekomercyjnych fanfików ze światów swych produkcji, inne są bardziej otwarte. Co do gier fabularnych, to w tym roku istotnie napisałem trzy opowiadania, których akcja rozgrywała się w światach stworzonych przez Games Workshop – było to związane z wydarzeniem Odlhammer Weekend w Warszawie. Tutaj sprawa była dość klarowna i dla organizatorów, i dla GW, i dla mnie: teksty nie miały charakteru komercyjnego, podobnie jak samo wydarzenie – był to event czysto, powiedzmy, towarzyski, fanowski, toteż nie mieliśmy żadnych problemów z uzyskaniem stosownych zgód. Hmm, teraz wychodzi na to, że istotnie jednak pisałem fanfik, ale był to ewenement, jednorazowe wydarzenie i tekst napisany na prośbę bardzo fajnej ekipy (którą przy okazji z tego miejsca pozdrawiam!).
PR: Często uczestniczysz w konwentach – MiniCon, Smokon czy Krzyżakon, czy spotkania w gronie fandomu jakoś wpływają na proces twórczy, stanowią inspirację?
AS: Nie, no bez przesady – rok 2019, zapewne w związku z debiutem w Fabryce Słów był dla mnie intensywny konwentowo, ale tak to raczej nieczęsto bywam na takich spotkaniach. Aczkolwiek są imprezy, które, jeśli mogę, staram się wspierać moją obecnością. Na pewno takim konwentem był krakowski Smokon, bardzo sympatyczna impreza, na której straciłem konwentowe dziewictwo. Krzyżakon to świetne spotkanie na malborskim zamku, zaś gdyńska ekipa Miniconu wykonuje naprawdę wspaniałą robotę i myślę, że w kilka lat Pasja Minicon będzie jedną z najważniejszych imprez tego typu w Polsce. A czy wpływa to na proces twórczy? Zdecydowanie, choćby dlatego, że przez konwenty mam jeszcze mniej czasu na pisanie (śmiech). A serio, to lubię spotykać się z konwentowiczami, rozmawiać, dzielić opinie, uwagi, to bardzo sympatyczne. Budowanie relacji jest ważne, dużo zyskuję dzięki takim wydarzeniom i zawsze jestem za nie wdzięczny.
PR: Czerwona kompania obfitowała w whisky, w „Sercu Lodu”, jak przystało na świat fantasy, było piwo. Alkohol jako niebagatelny czynnik społeczny, czy spodziewać się jakichś nowych trunków w nadchodzącej twórczości? Czy to już zamknięty akcent?
AS: Paradoksem jest to, że im mniej piję, tym więcej piszę o piciu. Trudno mi jednoznacznie stwierdzić, dlaczego wplatam tego typu wątki do swoich książek. Lubię dobrą whisky, to prawda, ale preferuję Kentucky Bourbon. Co do piw, to niestety w Polsce trudno znaleźć w tej chwili coś naprawdę wartościowego, choć obecność piw rzemieślniczych sprawia, że sytuacja i tak jest lepsza niż była tę dekadę temu. Obecność trunków w literaturze traktuję jako kolejny element wprowadzenia życia do światów, które tworzę. Staram się, by były to miejsca wiarygodne, w których ludzie, oprócz tego, że przeżywają wielkie przygody, podróżują w kosmosie, walczą z potworami i odnajdują starożytne artefakty, to też… żyją. Jedzą, śpią, ubierają się, handlują i piją. Handel, tak w Czerwonej, jak i „Sercu...” opisałem, mam wrażenie, równie dalece i szczegółowo, a jednak wszyscy zwracają uwagę na ten alkohol. Może dobra whisky jest bardziej „sexy” od sprawnie wynegocjowanej umowy kupna-sprzedaży? Nie wiem, ale jeśli czytelnik identyfikuje dzięki temu moją literaturę wśród szeregu innych książek, rozpoznaje ją, cóż, bardzo mnie to cieszy. A jak ma ochotę ją czytać przy kominku ze szklanką wypełnioną Lagavulin, Jackiem Danielsem albo Busmillsem (chyba moim ulubionym), to jestem, jako autor, zaszczycony.