Fantastyka

  • Recenzja książki: Agata Polte - „Śmiertelne oczyszczenie”

    Tytuł książki

    Agata Polte - „Śmiertelne oczyszczenie”

    Nazwa WydawnictwaWydawnictwo: Zysk i S-ka
    Liczba stron: 388
    Cena okładkowa: 37,90

    Fantastyka młodzieżowa jest gatunkiem, który cechuje się powtarzalnością jednego motywu. Mowa tutaj o pewnym specyficznym obrazie bohatera, który, chociaż nie występuje wyłącznie w tym przedziale literatury, to tu właśnie święci tryumfy – poszukujący swojego „ja” nastolatek, wyjątkowy, bo obdarzony szczególnymi zdolnościami, i, jakby tego było mało, także obarczony obowiązkiem ratowania świata. Jest to też zestaw cech, które często przemawiają także do starszych czytelników, przez co zarówno young adult, jak i jego starsza „siostra”, new adult, właściwie nie mają szans stracić na popularności. Ale do rzeczy: coraz rzadziej zdarza mi się czytać podobne pozycje, czego nieco żałuję, jako że stanowią bardzo dobry sposób na książkowy relaks, niewymagający i pozostawiający po sobie uczucie odświeżenia. Tym razem udało mi się przeczytać książkę polskiej autorki, Agaty Polte, wcześniej znanej raczej z powieści obyczajowych. „Śmiertelne oczyszczenie” przenosi zaś czytelnika w niebyt daleką przyszłość – i dokłada sporo soczystych kawałków rodem z filmów superbohaterskich.

    Kai Morris poznajemy w chwili, w której nie wiedzie jej się dobrze. Wyrzucona z domu nastolatka radzi sobie jak może, w czym nieco pomaga jej nadnaturalny dar, źródło wszelkich kłopotów. To on ściągnie na nią uwagę dwóch potężnych ludzi, przywódców gangu, z których każdy będzie chciał ją widzieć w swoich szeregach – po dobroci lub wręcz przeciwnie. Po dołączeniu do gangu Lucana Vipera zyskuje nie tylko swoje miejsce w pełnym niebezpieczeństw świecie, możliwość rozwinięcia swojego daru i aktywnego korzystania z niego, ale też coś w rodzaju rodziny. Tym gorzej więc, kiedy chwiejną równowagę pomiędzy grupami zakłóci śmierć Riley, byłej partnerki Lucana. W tej sprawie jest wiele niewiadomych, jednak najważniejsze wydaje się zalezienie osoby, która odważyłaby się zadrzeć z najpotężniejszym gangiem w okolicy. Z czasem okaże się jednak, że porachunki gangów mogą okazać się najmniejszym problemem nie tylko Kai, ale wszystkich posiadających ponadnaturalne moce.

    To nie wojny gangów tworzą klimat powieści, a konstrukcja świata przedstawionego. Autorka nie bawi się w rozbudowanie historie, szczegóły dotyczące przeszłości, tło społeczno-obyczajowe jest przedstawiane czytelnikowi skrótowo i raczej okazjonalnie, jednak da się z tego ułożyć konkretny obraz sytuacji z pełnią konsekwencji dla postaci takiej jak Kai. Nie nazwę jej wyjątkową czy odkrywczą, tematyka substancji czy zabiegów pozwalających na obudzenie mocy w ludziach i fakt, że wyrwało się to spod kontroli, niszcząc ustalony porządek i wprowadzając coś, co z grubsza można nazwać anarchią u schyłku panowania, wielokrotnie pojawiał się już we wszelkich środkach przekazu. Tu mamy jednak przeciwwagę dla supermocy – i to naturalnego wroga tak potężnego, że wywołuje u czytelnika realne poczucie zagrożenia.

    Nie jestem fanką bohaterek, które, poza tym że są z jakiegoś powodu wyjątkowe, cechują się raczej aroganckim sposobem bycia. To często się łączy ze sobą, częściej, niż może powinno – zastępowanie poczucia humoru złośliwością i zadufaniem w sobie nie czyni postaci ciekawą, a jedynie odpychającą. Miałam więc twardy orzech do zgryzienia w przypadku Kaileen – jako bezdomna czternastolatka była ciekawie zapowiadającą się, choć wyjątkowo dziką bohaterką, ale dziewiętnastoletnia Kai sprawia początkowo wrażenie ofiary pewnego trendu. Rozumiem jednak, dlaczego tak jest i w jaki sposób gra to z linią fabularną książki, pozwalając bohaterce na rozwój wewnętrzny wraz z postępem wydarzeń. Przyznaję też, że stanowiło to doskonałą bazę pod dalszą kreację postaci o trudnej przeszłości i niepewnej przyszłości. I doceniam to, jak taka kreacja jest w stanie zmienić wrażenia czytelnika odnośnie postaci. Bo Kai się zmienia – na lepsze, na gorsze, trudno jednoznacznie powiedzieć, ale na pewno staje się dojrzalsza emocjonalnie.

    Bohaterów jest więcej, i tu jednoznacznie powiem, że autorka naprawdę świetne poradziła sobie z ich konstrukcją. Nie ma tu postaci „papierowych” bądź takich, których charakter zaczyna się i kończy na jednej cesze; poznajemy odrobinę z niemal każdej pojawiającej się w książce postaci. Momentami odnosiłam wrażenie, że rozkład uwagi dzielonej między postacie drugoplanowe jest odrobinę zaburzony (Kai jest główna bohaterką, ale w książce pojawiają się też momenty, w których nie bierze ona udziału, a w których wyłonienie jednej postaci wiodącej jest trudne). Nieco niekonsekwencji zauważyłam w przypadku postaci Oriona – przypisywane mu cechy niekoniecznie pokrywają się z jego zachowaniem w trakcie wydarzeń. Czy to istotna wada? Niekoniecznie, choć skłoniła mnie do poszukiwania dowodów na postawione mu zarzuty co do mankamentów charakteru.

    Co z romansem jednak? Czy prawdziwe new adult może się bez niego obyć? Oj, nie powinno, w końcu mówimy o bohaterach młodych, którzy już znają smak samodzielności, ale jeszcze niekoniecznie obrali właściwą drogę życiową. Cóż, są pewne sugestie, co do których mam spore nadzieje, zdecydowanie wskazujące na to, że po kolejny tom sięgnę z ciekawością… Być może dobrze się domyślam, któż to wie?

    „Śmiertelne oczyszczenie” jest powieścią, która łączy w sobie obraz przyszłości rodem z serii X-Men z nieco brudniejszymi realiami porachunków gangów. Pełna akcji, walk, nagłych wypadków, nawarstwiających się tajemnic i wielopoziomowych intryg na pewno nie będzie nudzić. Zdecydowanie sprawdzi się jako lekka, ale angażująca lektura na wolny wieczór, niekoniecznie dla zagorzałego fana fantastyki.

     

  • Znamy datę premiery „Pół wieku poezji później"!

    Z pewnością wielu z Was nie może się doczekać, aż fanowski pełnometrażowy film opowiadający o losach wiedźmina Lamberta ujrzy wreszcie światło dzienne. Ekipa Alzru's Legacy, odpowiedzialna za produkcję filmu, ujawniła, że po czterech długich latach „Pół wieku poezji później" zadebiutuje 30 listopada na platformie YouTube.

    Ci z Was, którzy pojawią się na Warszawskich Targach Fantastyki, nie tylko będą mogli wziąć udział w premierowym pokazie, ale też spotkać się z częścią ekipy i obsady, która chętnie odpowie na wszystkie pytania.

    Kadr z filmu

    Pół wieku poezji później

  • Pojawił się program atrakcji Falkonu!

    Falkon jest jednym z największych festiwali w kraju, więc i tabela programowa nie zalicza się do szczególnie małych. W udostępnionym programie znajdziemy panele dyskusyjne o tematyce związanej z fantastyką, literaturą, mangami i anime oraz kulturą, a także sesje RPG, LARP-y oraz warsztaty, podczas których uczestnicy dowiedzą się co nieco o kaligrafii, pojedynkowaniu się na szable, samoobronie i tańcu. Pojawi się również Grupa Filmowa Darwin, a na scenie wystąpią zespół Machina i kompozytor Paul Kwitek.

    Pełen program znajdziecie oczywiście tutaj.

    Banner Falkonu

     

  • Wywiad: Zofia „Zula” Skowrońska

    Zofia „Zula” Skowrońska

    Zofia „Zula” Skowrońska

    Miasto pochodzenia: Świnoujście
    Fandom/tematyka działalności: LARP/Cosplay
    Fanpage: Zula Costumes

     

     

     

     

    Projektanka larpów, organizatorka eventów. Założycielka marki Zula Costumes, pod którą prowadzi wydarzenia związane z grami i kostiumami. Administratorka grupy Larp Poland. Zdobywczyni dwóch Złotych Masek, nagrody Larpotworzenie 2016 oraz Czary 2018. Sędzia Larpów Najwyższych Lotów oraz Larpowych Laurów, trenerka szkoleń Lublarp, kadra obozów BT Orion, organizatorka festiwalu Replay. Do jej gier należą między innymi "The Witcher School", "Ostatni Rejs", "Chłopiec, który”, “Cyrk, 1920-1950”.

    Strojami i charakteryzacją zajmuje się z pasji. W 2013 roku reprezentowała Polskę i została vice-mistrzynią Europy w klasyfikacji Eurocosplay w Londynie. Tworzy, juroruje i organizuje. Od 2015 roku jest koordynatorką konkursu cosplayowego “Maskarada”. Opiekuje się od strony kostiumowej takimi wydarzeniami jak Kapitularz czy Confiction. Przed Wami Zofia „Zula” Skowrońska!

    Wywiad

    Alchelor: Zula, jesteś fandomowym dinozaurem, prawda? Kiedy zaczęła się Twoja konwentowa historia i jak trafiłaś na tego typu imprezę?

    Zula: Prawdę mówiąc, zupełnie nie jestem. Jak na standardy polskiego fandomu, dziesięć lat to zgoła niewiele, a ja na swój pierwszy konwent, OldTown, pojechałam właśnie dziesięć lat temu. Był rok 2009. Miałam dziewiętnaście lat, a swoją pasję do fantastyki realizowałam w domu i przez kabel sieciowy. Na wyjazd namówili mnie przyjaciele z koła teatralnego. Pamiętam dokładnie, jak zarzekałam się, że nie pojadę, bo nie lubię larpów, biwaków ani kostiumów. Cóż… Sporo się zmieniło.

    A: OldTown był Twoim pierwszym konwentem? Trzeba przyznać, że to bardzo ambitny start kariery. Czy miałaś wtedy przygotowany jakiś strój lub charakteryzację? I czy byłaś nastawiona zdecydowanie larpowo, czy jednak tworzenie postaci także Cię satysfakcjonowało?

    Z: Jechałam w ciemno. Dołączyliśmy co prawda do jednej z frakcji, ale trudno tu mówić o budowaniu postaci – wybierało się raczej funkcję pełnioną w grupie. Strój był efektem przeszukania świnoujskiego lumpeksu. O kostiumach wiedziałam wtedy mało, a moi koledzy potrafili podsunąć mi jako wzorcowe ilustracje tylko retro grafiki postapo, gdzie odzież była niepraktyczna i raczej skąpa. Dziś nie sięgnęłabym już po takie ciuchy, ale wtedy cały konwent na bunkrach przeszłam w czternastocentymetrowych szpilkach. Cud, że nie zwichnęłam kostki.

    A: Czyli bardziej Mad Max niż, dajmy na to, Fallout. Faktycznie szpilki w postapo ciężko uznać za coś praktycznego. Ale mimo to wciągnęło Cię. To był ten punkt zapalny, po którym weszłaś w świat larpów?

    Z: Tak. Potem zaczęłam nadrabiać inne wydarzenia. Na swój pierwszy konwent, który nie był postapo, pojechałam w 2010 roku. To był CoolKon we Wrocławiu. Potem przyszedł czas na Pyrkon.

    A: Kiedy sama zaczęłaś robić larpy, a nie tylko w nich uczestniczyć? Pamiętasz swoją pierwszą grę? Jak ona wyszła?

    Z: W 2013 pomogłam Kawalerii Berg poprowadzić „Ostatni Rejs” na Pyrkonie. Byłam odpowiedzialna za część warsztatową, pisałam część kart postaci, przerabiałam wiele materiałów. W pewnym momencie z gry o szpiegach larp stał się grą o zmęczonej załodze pod presją. Uczyłam się robić larpy poprzez pomaganie przy nich. Dostaliśmy wtedy Złotą Maskę, czyli ówcześnie najważniejszą nagrodę larpową.

    A: Czyli można powiedzieć, że karierę larpową rozpoczęłaś z przytupem i od początku jesteś w tym dobra. Czy to kwestia Twoich wcześniejszych zainteresowań? Robiłaś coś w kierunku tworzenia historii zanim zaczęłaś się interesować larpami? Czy to raczej naturalne predyspozycje?

    Z: Zanim zaczęłam się interesować larpami, chodziłam na koło teatralne. Wiedziałam mało. Na pewno w pisaniu scenariuszy oraz ich prowadzeniu pomogło mi podglądanie pracy lepszych od siebie, wolontariat przy eventach oraz granie, granie i jeszcze raz granie. Dużo też czytałam, by dowiedzieć się, jak projektować lepiej.
    Słowem: ogrom pracy i wielka pasja.

    A: A jak w tym wszystkim znalazł się cosplay? Co sprawiło, że zaczęłaś tworzyć stroje?

    Z: Stroje zaczęłam tworzyć w związku z larpami. Lubię gry symulacyjne, czyli takie, w których istotny jest realizm czynności, jakie wykonuje bohater. To na potrzeby larpów nauczyłam się charakteryzacji w oparciu o książkę wydaną przez firmę Kryolan. Staroświecko, z podręcznika, metodą prób i błędów. Z czasem zaczęto mnie kojarzyć z dużych, dziwacznych kostiumów. Do tego stopnia, że raz byłam nawet sędzią na Maskaradzie!

    A cosplay? W 2012 roku koleżanka opowiedziała mi, że ludzie robią cosplaye w Polsce i jest taki konkurs, na który można pojechać, by zostać reprezentantem kraju. I że w sumie reprezentantów jest dwóch, więc mogłybyśmy się wybrać razem… Jak widzisz, byłyśmy bardzo butne i próżne, bo owym konkursem były eliminacje do EuroCosplayu.

    Mało rzeczy działo się wtedy na Facebooku. Istniało natomiast forum cosplayowe, z którego można było się dowiedzieć o ogromnej liczbie technik i materiałów, a przy okazji wymienić opinie. Każdy strój miał swój temat i wrzucało się „progressy”. Oczywiście, ja swoje też wrzucałam. Bardzo pomogła mi wówczas Shappi – cierpliwa, mądrze wyjaśniająca i łagodna. Tłumaczyła mi wytrwale, że nie wolno robić stroju inaczej niż na ilustracji referencyjnej, a ja bardzo się upierałam, że może jednak nic by się nie stało, jakbym dodała tam coś ciekawego… Dziś, jak o tym myślę, chce mi się śmiać. W życiu nie znalazłabym tyle cierpliwości, co miała dla mnie Shappi.

    A: Czyli, jeżeli dobrze rozumiem, swoja karierę w cosplayu scenicznym zaczęłaś od razu od eliminacji do EuroCosplayu? Czy wtedy finalnie wystartowałaś? Jak Ci poszło?

    Z: Wystartowałam. Wybrałam mało kojarzony kostium z artbooka do gry Bioshock, po czym rozłożyłam go starannie na części. Nauczyłam się wtedy używać maszyny; wcześniej szyłam tylko ręcznie. Spędziłam mnóstwo czasu na wysypiskach złomu, wybierając odpowiednie blachy (na przykład dach autobusu) i w warsztacie szkoły medycznej, obrabiając je odpowiednimi narzędziami. Nie znałam się na cosplayu, ale miałam mnóstwo uporu i wiedzę o kostiumach z innych dziedzin. Pojechałam na eliminacje, wygrałam je, a potem pojechałam do Londynu i w tym samym stroju zajęłam drugie miejsce na podium podczas finałów. Gdy teraz o tym myślę, najtrudniejsze było odnalezienie się wśród innych cosplayerów, zdobycie ich akceptacji i życzliwości.

    A: Ile razy jeszcze później startowałaś? Od jakiegoś czasu się tym już nie zajmujesz, a przynajmniej nie jako uczestnik, prawda?

    Z: Startowałam później jeszcze kilka razy w różnych konkursach. O wiele bardziej bawi mnie jednak organizacja wydarzeń i larpy niż robienie strojów. Po EuroCosplayu obiecałam sobie: „nigdy więcej dużych konkursów cosplayowych!”.

    Atmosfera przed finałami EC była nie do zniesienia. Nie na samym konkursie, ale tu, w Polsce. Wtedy EuroCosplay był jedynym wydarzeniem, na jakie wysyłało się reprezentanta. European Cosplay Gathering pojawiło się chwilę później. Wszyscy patrzyli mi na ręce, ale nikt nie pomagał. Czułam się źle przyjęta w środowisku, a liczba nieprzyjemnych komentarzy, z jakimi się spotkałam ze strony cosplayerów, była spora. Dziś potrafię spojrzeć na to z dystansu: byłam obca, przyszłam i wygrałam pierwszym strojem, podczas gdy ludzie znali się od lat i karmili się marzeniami o wyjeździe. To zrozumiałe, że wywołałam u niektórych gorycz. Wtedy jednak tego nie rozumiałam i fala hejtu, z którą się spotkałam, sprawiła, że wcale nie miałam ochoty jechać do Londynu.

    Był moment tuż przed finałami, gdy pudło ze strojem stało na środku mojego pokoju, zastawiając drzwi, żebym musiała się nim wreszcie zająć. Przez dwa tygodnie przechodziłam nad nim, wchodząc i wychodząc z pomieszczenia. Dwa tygodnie. TAK BARDZO byłam zniechęcona.

    I w sumie ta frustracja, to zniechęcenie, sprawiło, że postanowiłam wejść głębiej w ogarnianie konkursów cosplayowych. Bo czułam potrzebę zmiany nie tylko eventów, ale też środowiska. Bo nie może być tak, że odbierasz na scenie nagrodę, a za plecami słyszysz zjadliwy syk: „No chyba, kurwa, nie…”.

    A: Wiele się słyszy o niesnaskach wśród cosplayerów. To dobry moment na dwa pytania, ale żeby nie było zamętu, zadam je po kolei. Czy masz jakieś rady dla początkujących i tych, którzy już chwilę tworzą, jak sobie radzić w podobnych sytuacjach? Jak wybrnąć z tej niechęci środowiska do nowych i ambitnych osób?

    Z: Środowisko jest już inne. To niby sześć lat różnicy, ale zmieniły nas i media społecznościowe, i charakter eventów, w jakich bierzemy udział. Czy są niesnaski? Jasne. Ale cosplayerzy są też dojrzalsi niż byli. Jako środowisko zrobiliśmy kawał świetnej roboty!
    A jeśli pojawia się jednak kłopot… Pierwsza sprawa to nauczenie siebie samego, że strój jest naszą pracą, oddzielnym tworem. Łatwo o tym zapomnieć, bo spędzamy mnóstwo godzin i wysiłku artystyczno-technicznego, by uczynić go dobrym. Co więcej, prezentujemy go na własnym ciele. Tymczasem najbardziej podstawową linią własnej higieny psychicznej przy cosplayu jest pielęgnowanie świadomości, że jesteśmy twórcą, a kostium i prezentowane w nim ciało to twórczość. Twórczość może być i powinna być oceniana. Póki dzieje się to w sposób rzeczowy i kulturalny, powinniśmy przyjąć to z klasą.

    Druga kwestia to nauczenie się, że wystawienie własnej, bieżącej pracy na krytykę, przyniesie nam korzyść w przyszłości. Przychodzenie po feedback do sędziów, rozmowa o swojej pracy – to niekomfortowe, ale jednak ogromnie przydatne narzędzia w warsztacie cosplayera.

    Trzecia sprawa to internet. Wizerunek ma się jeden i należy pamiętać, że łatwo go zszargać. Trzeba ustalić, jakie się ma w sieci granice i przestrzegać ich przed samym sobą. Klient, zwłaszcza duży, będzie prowadził research przed zatrudnieniem cosplayera. Podjęcie współpracy zależy często od charakteru komentarzy poza Waszym profilem głównym.

    A: To cenne rady i mogą pomóc niejednej osobie. I właśnie, wspomniałaś o feedbacku sędziów i organizacji konkursów. Jak weszłaś w to „biznesowo”? Od czego zaczęła się Twoja zawodowa kariera organizatora konkursów cosplay?

    Z: Mój pierwszy konkurs „od kuchni” to było Fantasy Expo we Wrocławiu. Impreza nowa, nowi ludzie (teraz już rozpoznawalni w branży) i potrzeba konkursu cosplay. Wkręcili mnie to znajomi ze stowarzyszenia Wielosfer, w którym się wówczas udzielałam. A że znałam jako uczestnik i sędzia konkursy Miohi, Maskaradę oraz EuroCosplay, uznałam, że zrobię event tak, jak sama chciałabym, by wyglądał konkurs, w którym biorę udział. Zadziałało.

    A: Czy już wtedy myślałaś o tym, że będziesz robić karierę jako organizator konkursów cosplay, czy jednak traktowałaś to jako jednorazową przygodę? Ile w tej chwili konkursów rocznie „ogarniasz”?

    Z: Dużo udzielałam się w wolontariacie, więc był to jeden z wielu dziwnych projektów w tamtym czasie. Dopiero kiedy o organizację podobnego wydarzenia poprosił mnie Polcon, pomyślałam, że to ma większy sens. Teraz organizuję do kilkunastu konkursów rocznie. Staram się, by były od siebie różne i szukam nowych rozwiązań.

    A: Właśnie, testujesz wciąż nowe formy, nie zamykasz się tylko w suchych konkursach, które znamy z konwentów, czyli krótki występ na scenie i ocena sędziów. Na ConFiction wypróbowałaś na przykład żetony przyznawane przez uczestników konwentu. Skąd bierzesz pomysły? Masz w planach coś ciekawego, co możesz nam zdradzić?

    Z: Żetony były na ConFiction, ale wcześniej też na Cytadeli, Warsaw Comic Conie i innych konwentach. Szukam nowych form za granicą, inspiruję się opowieściami cosplayerów, ale przede wszystkim regularnie pytam, co ludzie chcieliby zobaczyć i w czym wziąć udział. Nieocenionym źródłem są zawsze ankiety ewaluacyjne po Pyrkonie oraz otwarte dyskusje na Cosplayowej Grupie Wsparcia na Facebooku. Istotne jest dla mnie, by nie zamykać się w jednej wersji regulaminu, ale też wracam do form, które się sprawdzają.

    A nowości? Na pewno obok konkursów ze scenkami czeka nas nieco więcej catwalków, do tego obiecałam pewnym zaangażowanym crafterom konkurs na propsy. Marzy mi się też forma cosplayu grupowego znana z Rosji, ale na to chyba dopiero musi przyjść czas…

    A: Ostatnie pytanie. Jesteś jednym z niewielu ludzi, którzy potrafili zrobić biznes ze swojej pasji. Masz firmę, która zajmuje się organizacją konkursów cosplay. Ale czy tylko? Larpowa działalność też wchodzi w grę? I czy to Twoje główne źródło dochodów, czy jednak robisz do tego coś jeszcze?

    Z: Utrzymuję się z tego, co zarobię w ramach firmy. Zajmuję się tworzeniem eventów związanych z kostiumami i grami fabularnymi. Pisze larpy, robię grywalizacje, gry miejskie. Konkursy cosplay to tylko wycinek mojej działalności. Co roku staram się jednak wygospodarować czas dla biura turystyki Orion. Jeżdżę do nich, by uczyć młodzież pisania gier fabularnych i cosplayu. To ładuje moje akumulatory!

    A: Czyli da się utrzymywać z działalności fanowskiej i robić coś, co się lubi i co było (i oczywiście nadal jest) swoim hobby! To był bardzo pouczający wywiad, bardzo za niego dziękuję i nie mogę doczekać się kolejnych projektów i działań z Twojej strony!

    O: Dzięki i do zobaczenia na kolejnych eventach :-).

  • Recenzja książki: Jacek Piekara „Ja, Inkwizytor. Przeklęte krainy”

    Tytuł książki

    Jacek Piekara - „Ja, Inkwizytor. Przeklęte krainy”

    Nazwa WydawnictwaWydawnictwo: Fabryka Słów
    Liczba stron: 442
    Cena okładkowa: 39,90 zł

    Po pięciu latach nieobecności na rynku wydawniczym Mordimer Madderdin wreszcie doczekał się kolejnej odsłony swoich przygód. Jasne, widywaliśmy go w dotychczasowych pozycjach z Cyklu Inkwizytorskiego, ale raczej jako bohatera drugoplanowego (czy nawet epizodycznego). Fanów śledzących flagową serię Jacka Piekary z pewnością ucieszyłaby ta wiadomość – ja do sprawy podszedłem dość ostrożnie. Czy słusznie? Panie i panowie, Jacek Piekara i „Ja, Inkwizytor. Przeklęte krainy”.

    Gdy ostatnim razem spotkaliśmy Mordimera, jego towarzysze broni w drodze powrotnej do Cesarstwa… zostawili go w Peczorze. Kiedy uratował tamtejszą księżną, Ludmiłę, przed zamachem (co, jak pamiętamy, było zręczną manipulacją ze strony Barnaby Bibera), a także kiedy nieznana moc w widowiskowy sposób pozbawiła życia nadwornego czarownika księżnej wraz z jego podopieczną (udziału Bibera w powyższym nie udowodniono), ruska arystokratka zażyczyła sobie, aby młody Madderdin został w Peczorze jako jej osobisty ochroniarz. Wbrew woli oraz swojemu rozsądkowi, Mordimer przystał na jej prośbę, rozumiejąc dobrze, że minie sporo czasu, zanim znowu postawi stopę na ziemiach Cesarstwa.

    W Peczorze czeka go cała masa niespodzianek. Księżna Ludmiła zagwarantuje mu bowiem schronienie, utrzymanie, pracę, a nawet… narzeczoną. Bardzo szybko okazuje się, że to on ma zastąpić wołcha – a wizyta u miejscowej wiedźmy owocuje tym, że inkwizytor wraca na dwór w towarzystwie młodej Nataszy. To zaaranżowane „małżeństwo” ma nie tylko zapewnić Ludmile zastępstwo dla sczezłego nagle kapłana – doświadczane przez dziewczynę wizje stanowić bowiem będą ważną wskazówkę, która ostatecznie pomoże pokonać pradawne zło zamieszkujące knieje. Wizje jednak nie pojawiają się same – trzeba je wywołać. I tutaj przyda się niezłomny Mordimer, który w imię służby dobry podejmie się największych poświęceń. Jakich to poświęceń? Ano…

    …nie wiadomo, dlatego że cały pobyt Mordimera w Peczorze ogranicza się do umizgów z Nataszką (która może widzieć przyszłość wyłącznie wtedy, kiedy ktoś ją, powiedzmy, miłuje), znoszenia kaprysów narzekającej na brak towarzystwa księżnej Ludmiły, a także sporadycznych wypraw poza mury twierdzy – w celach, które staną się jasne dopiero dużo później. Niby wiemy, że księżna przez cały czas obawia się jakiegoś straszliwego zagrożenia. Jego związek z wyprawą po zwichrowanego tropiciela, jaką podejmuje bohater, albo z malowanym „ze snu” magicznym obrazem nie jest jednak – przynajmniej w moim odczuciu – wyeksponowany dostatecznie mocno, przez co czytelnikowi trudno się pozbyć wrażenia, że w Peczorze zwyczajnie nic się nie dzieje. To ogromne wyzwanie, by, pisząc prequel, sprawić, aby czytelnik obawiał się o losy bohatera, co do którego wiemy, że i tak dożyje kolejnych części. Myślę, że sporo pomogłoby tutaj, gdyby wyraźniej zaprezentowano, że wielkie zło mieszkające w lesie rzeczywiście sprawia jakieś kłopoty – zamiast po prostu siedzieć w zaroślach i czekać, aż odważny inkwizytor i jego słodka panienka rozwiążą zagadkę i przyjdą je zatłuc. Tymczasem nawet z finalnej sekwencji starcia z potworem Mordimer wychodzi bez większego szwanku – a gwoździem do trumny jest następująca nad zwłokami bestii kłótnia, kto ma przywłaszczyć sobie którą część potwora (bo wiecie, magiczne właściwości skóry z demoniego zadka to nie taka mała sprawa). Takie scenki może i przechodzą na sesjach RPG spod znaku „kłesty i łupy” – jednak pojawienie się ich w tekście, który z założenia nie miał być parodią, to po prostu jakiś obłędny absurd.

    Wspominałem już o Nataszy. Nie mam niczego przeciwko temu, aby w zdominowanej przez męskie postaci serii pojawiła się jakaś silna postać kobieca – zróżnicowanie po prostu czyni świat przedstawiony nieco bardziej prawdopodobnym – autor jednak zabiera się za dzieło jej kreowania w tak samo koślawy sposób, jak wcześniej miało to miejsce z Katariną. Wychowana przez wiedźmę młoda dziewczyna ma być podobno kapryśna i marudna, wszyscy kwękają o tym, jak to strasznie się jej boją i jaką niesamowitą mocą dysponuje – w praktyce jednak jej rola w opowieści sprowadza się do bycia, ekhm, celebrowaną przez Mordimera tudzież wysyłania go na kolejne dziwaczne wyprawy w niejasnym celu. Fakt, że ktoś, kto spędził większość życia w chatce na bagnach okazuje się wyśmienicie znać łacinę (bo „mateczka ją nauczyła” – gdyby nie to, może mielibyśmy ciekawy motyw, kiedy dwie skazane na siebie osoby próbują się porozumieć mimo bariery językowej. Mało brakowało!) oraz kapitalnie rozumieć się w zawiłościach dworskich intryg (to musiała być naprawdę duża chatka na bagnach…) wcale nie poprawia jej sytuacji. Dostajemy zatem kolejną bitą jak ze sztancy kobiecą personę, którą autor bardzo stara się zaprezentować jako potężną i ważną dla fabuły – w praktyce jednak jest tylko narzędziem służącym do pchania historii naprzód, w dodatku pozbawionym kompletnie jakiegokolwiek pozoru prawdopodobieństwa. Jej „figlarne” i „lubieżne” usposobienie natomiast czyni ją niemal nie do odróżnienia od pozostałych heroin z serii.

    Przynajmniej Mordimer jest taki jak wcześniej. Narzeka, marudzi, domniemywa, czasem dowcipnie, czasem sarkastycznie. Pierwszoosobowa narracja prowadzona jest właśnie z perspektywy inkwizytora-gaduły, a pisząc jego kwestie, Jacek Piekara daje wyraz swojemu zamiłowania do gawędy. Ten miejscami dowcipny, barwny styl opowiadania jest elementem, dzięki któremu, mimo wszystkich wad, „Przeklęte krainy” czyta się w miarę sympatycznie.

    „Przeklęte krainy” nieco mnie znudziły. Mimo fajnej narracji i ciekawego świata przedstawionego (dzika Ruś i jej dziwaczne wierzenia, po części chrześcijańskie, po części pogańskie, to kapitalny motyw – szkoda, że rozwinięty tak słabo!), historia jednak trochę kuleje. Brakuje jej dynamizmu, brakuje napięcia, poczucia narastającego zagrożenia i kurczącego się czasu. Sługa Świętego Officjum wiedzie w Peczorze żywot zdecydowanie zbyt beztroski niż bym się tego spodziewał, a jego przygody wydają się przez to pozbawione zarówno ikry, jak i głębszego sensu. Fanom pewnie i tak nie będzie to przeszkadzało – pozostałych zachęciłbym jednak do sięgnięcia po wcześniejsze powieści, najlepiej z samego początku serii.

  • Trudi Canavan gościem Pyrkonu 2020!

    Niedawno organizatorzy Pyrkonu przedstawili pierwszego gościa bloku literackiego. Mowa o światowej sławy pisarce fantasy – Trudi Canavan. Po debiucie w 1999 roku opowiadaniem „Szepty dzieci mgły” popularność przyniosła jej Trylogia Czarnego Maga, która okazała się światowym bestsellerem przetłumaczonym na kilkanaście języków. Inne znane cykle autorki to Era Pięciorga, Prawo Millenium oraz Trylogia zdrajcy.

    Logo konwentu fantastyki Pyrkon

  • Wielki powrót „Koła czasu”

    okoczasuLubicie klasyczne fantasy, powieści magii i miecza, a także wielotomowe, skomplikowane historie? Uwielbiacie książki wydane w twardej oprawie? Chętnie wracacie do przeczytanych już tytułów i wspominacie je z sentymentem? Jeśli na którekolwiek z tych pytań odpowiedzieliście twierdząco, to mamy coś dla Was: recenzję pierwszego tomu wznowionej po latach serii „Koło czasu” Roberta Jordana.

     Recenzję powieści „Oko świata” znajdziecie na naszej stronie.

  • Nauka miłosierdzia ostatnią nadzieją na ocalenie – „Miłość Bogów” Rafała Dębskiego pod patronatem!

    Miłość BogówMinęło trzydzieści lat, odkąd palatyn Awdaniec wzniósł krwawy bunt, Rzeczypospolitej nie dane było jednak zaznać spokoju – rozpoczęła się wojna domowa. Przeciwko seniorowi Władysławowi powstają dwaj juniorzy, zmuszając go do ucieczki do Saksonii.

    Choć zdawałoby się, że lata przelanej krwi i cierpienia wreszcie odchodzą w upragnione zapomnienie, a wojny, reakcje pogańskie i powstanie ludowe ostały się jedynie na kartach historii, na horyzoncie pojawia się nowe zło, rodem ze słowiańskich bestiariuszy: budzą się strzygi, wilkołaki, wąpierze i inne upiory, pełne sił i żądzy krwi jak nigdy dotąd. Jedynym ratunkiem zdają się być już tylko bogowie. Czy mają w sobie jednak dość miłosierdzia dla ludzi? A może to ludzie muszą zacząć najpierw kochać siebie nawzajem? A może chodzi o coś znacznie, znacznie większego?

    „Miłość Bogów” zamyka trzytomową historię składającą się dotąd z powieści „Kiedy Bóg zasypia” i „Jadowity miecz”, w których Rafał Dębski zręcznie łączy historię z fantastyką i słowiańskimi wierzeniami.

    Premiera książki już 25 października

  • Relacja z konwentu - Comic Con Baltics 2019

    Na Litwie, czy też ogólnie w krajach bałtyckich, wydarzenia związane z filmami, serialami, grami, książkami, komiksami, mangami czy anime zdarzają się raz na rok – w dosłownym tego słowa znaczeniu. Dzieje się tak z jednego prostego powodu: populacja całej Litwy to niespełna trzy miliony mieszkańców, więc oczywiste jest, że osób tworzących litewski fandom jest jak na lekarstwo. Jeśli spodziewacie się, że np. mangi czy komiksy ze stajni Marvela są na Litwie tłumaczone i wydawane tak jak w Polsce, jesteście w błędzie. Na Litwie takich rzeczy nie uświadczycie. Obecnie litewski fandom przypomina mi polski fandom sprzed piętnastu czy nawet dwudziestu lat, gdy wszystko dopiero raczkowało, choć już wtedy liczba wydawanych pozycji pochodzących z Kraju Kwitnącej Wiśni czy organizowanych konwentów mangowych i fantasy znacznie przewyższała litewską, dlatego Litwini oraz Łotysze i Estończycy bardzo cieszą się, gdy jakiekolwiek wydarzenie podobnego formatu jest organizowane na rodzimym podwórku.

  • Wstępny program Imladrisu już dostępny!

    Imladris odbędzie się w dniach 11-13 października w Krakowie. Uczestnicy nie będą się na nim nudzić – poglądowy program pełen jest paneli i warsztatów poruszających tematy fantastyczne. W przeciągu trzech dni dowiemy się m.in., jaka jest rola kota w fantastyce, zastanowimy się, czy z naukowego punktu widzenia powieści Tolkiena mają rację bytu i przyjrzymy się bliżej smokom. Poprowadzone zostaną również warsztaty m.in. z kaligrafii, pisarskie i kuchni azjatyckiej, a Andrzej Pilipiuk odpowie na wszelkie pytania w trakcie spotkania autorskiego. W niedzielne południe natomiast odbędzie się gala wręczenia tajemniczych „Orełów Imladrisu”.

    Pełen program znajdziecie po kliknięciu w ten link.

    Banner Imladrisu

  • Legendarna antologia

    ja legendaCo może łączyć człowieka, który zniknął, barda, czarodzieja uzdrowiciela i kolonię Marsjan? Tylko jedno słowo: legenda. I niezwykła antologia opowiadań „Ja, legenda”, która powstała pod okiem redakcji Fantazmaty.

    Recenzję zbioru opowiadań znajdziecie tutaj.

  • Wywiad: Klaudia „Foka” Heintze

    klaudia foka heintze

    Klaudia „Foka” Heintze

    Miasto pochodzenia: Katowice
    Fandom/tematyka działalności: Kultura

     

     

     

     

     

    Fot. Michał Dagajew

    Organizatorka, działaczka, koordynatorka i inicjatorka wielu konwentów, wydarzeń i inicjatyw. Osoba, która od niepamiętnych lat sprawia, że fantastyka i popkultura jest znacznie przyjemniejszym i zdecydowanie bardziej rozpoznawalnym hobby. Nominowana do Identyfikatora Pyrkonu w kategorii Promotor Fantastyki, laureatka Nagrody im. Krzysztofa „Papiera” Papierkowskiego i pierwszej w historii nagrody KONgresu. Na swoim koncie ma także stanowisko prezesa jednego z najstarszych, jeżeli nie najstarszego dalej działającego klubu fantastyki – Śląskiego Klubu Fantastyki. Nie ma w fantastyce rzeczy, o której nie dałoby się z nią porozmawiać, a i poza tym kręgiem osiąga spore sukcesy. Zapraszamy do wywiadu z Klaudią „Foką” Heintze!

  • Pokaz zdalnie sterowanych modeli samochodów na Bachanaliach Fantastycznych!

    Jednym z gości zaproszonych na tegoroczne Bachanalia Fantastyczne jest rclubuskie. Każdy chętny będzie mógł zobaczyć, na czym polegają trialowe potyczki w wykonaniu modeli samochodów w skali 1:10, zadać pytanie pasjonatom prowadzącym pokaz oraz spróbować własnych sił za kontrolerem. 

    Banner Bachanaliów Fantastycznych

  • Dwudziestolecie Falkonu pod patronatem!

    Festiwal Fantastyki Falkon odbędzie się 8-10 listopada na Targach Lublin. Tak jak w poprzednich edycjach, i na tej będzie możliwość zdobycia autografu ulubionego pisarza w trakcie spotkań autorskich (zaproszeni zostali m.in. Agnieszka Hałas, autorka cyklu „Teatr węży”, i Witold Jabłoński, który napisał „Gwiazdę Wenus”, „Gwiazdę Lucyfer” i „Miasto Nawiedzonych”), wzięcia udziału w ciekawej prelekcji i dyskusji na panelach tematycznych, zdobycia ciekawych umiejętności poprzez udział w warsztatach oraz zabawy na konkursach i pokazach. Dla fanów gier analogowych, konsolowych, komputerowych oraz RPG przygotowane zostaną gamesroomy. Nie zbraknie też LARP-ów.

    Wstępny program atrakcji ma pojawić się w przyszłym miesiącu. Do tego czasu wciąż możecie zgłosić własny punkt programu – termin mija 10 października!

    Ceny akredytacji:

    Bilety normalne:

    • 3 dni: 70 zł
    • Piątek: 40 zł
    • Sobota: 50 zł
    • Niedziela: 30 zł.

    Bilety ulgowe (dzieci w wieku 7-14 lat pod opieką rodzica):

    • 3 dni: 50 zł
    • Piątek: 30 zł
    • Sobota: 40 zł
    • Niedziela: 20 zł
      Dzieci do lat 6: wstęp wolny.

    Bilety oraz wzór zgody rodzica/opiekuna na udział dla młodszych uczestników będą dostępne na stronie Falkonu.

    Banner Falkonu

  • Fantastyczny Kraków - XVIII edycja Imladrisu pod patronatem!

    Krakowski Imladris odbędzie się w dniach 11-13 października i po raz osiemnasty zjednoczy miłośników fantastyki z całego kraju.

    Tak jak w poprzednich latach przygotowano prelekcje, panele dyskusyjne, warsztaty, sesje RPG i koncerty. Zaproszeni zostali również ciekawi goście. Będzie można spotkać się między innymi z Martą Kładź-Kocot – autorką powieści „Noc kota, dzień sowy” i „Dwa bieguny mitopoetyki”, artykułów naukowych o fantastyce i mitach, opowiadań i tekstów publicystycznych, Krzysztofem Chmielewskim – designerem gier komputerowych i analogowych oraz wykładowcą akademickim i członkiem Polskiego Towarzystwa Badania Gier, a także Krystyną Chodorowską – pisarką nominowaną do Nagrody Zajdla za opowiadania „Kre(jz)olka”, „Dzikie stworzenia” i „Jeden spalony rzut” oraz powieść „Triskiel: Gwardia”.

    To oczywiście tylko część atrakcji, które na Was czekają – pełen program pojawi się już wkrótce.

    Wciąż trwają zgłoszenia dla gżdaczy, więc chętni mogą wypełnić formularz zgłoszeniowy.

    Akredytacja:

    • Przedsprzedaż (do 30.09): 40 zł
    • Na miejscu (3 dni): 50 zł
    • Piątek: 20 zł
    • Sobota: 30 zł
    • Niedziela: 10 zł
    • VIP: 130 zł

    Akredytacje kupicie tutaj

    Banner konwentu Imladris

  • Recenzja książki: Kurt Vonnegut – „Syreny z Tytana”

    Tytuł książki

    Kurt Vonnegut Jr. - „Syreny z Tytana”

    Nazwa WydawnictwaWydawnictwo: Zysk i S-ka
    Liczba stron: 384
    Cena okładkowa: 29,90 zł

    Do jakiego stopnia człowiek może wpływać na swoje przeznaczenie? Czy nasze decyzje rzeczywiście są nasze? Czy gdybyśmy znali naszą przyszłość, moglibyśmy jej uniknąć? To nie są nowe pytania. Zadawali je sobie już starożytni myśliciele i autorzy pierwszych tragedii, choćby poprzez wątek fatum, ukazywanego zwykle jako boska wola, przed którą zwyczajnie nie ma ucieczki. Potrzeba pokierowania własnym losem stale jest w nas żywa – czy jednak w ogromnym wszechświecie, rządzonym przez siły, których skala po prostu wymyka się wyobrażeniu, pragnienia jednostki mają jakiekolwiek znaczenie? Podobną problematykę rozważał Kurt Vonnegut, jeden z najbardziej nietuzinkowych autorów science fiction schyłku dwudziestego wieku w jednej ze swoich pierwszych powieści, niedawno wznowionej nakładem wydawnictwa Zysk i S-ka. Oto „Syreny z Tytana”.

    Malachi Constant jest być może najszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. Odziedziczywszy majątek ojca, założyciela ogromnej korporacji, który na inwestowaniu dorobił się niewyobrażalnego bogactwa, spędza życie na imprezach i orgiach, topiąc ogromne pieniądze w akty jałowego hedonizmu. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że wkrótce stanie się centralną postacią globalnej religii, będzie walczył w największej wojnie w historii, a nawet zwiedzi cały Układ Słoneczny. Wszystko za sprawą machinacji tajemniczego Winstona Nilesa Rumfoorda, człowieka, który wyruszył w kosmos i, wpadłszy w sam środek niespotykanego dotąd fenomenu czasoprzestrzennego, zmienił się w zjawisko falowe, materializując się na Ziemi tylko wtedy, kiedy jej tor przetnie jego promień…

    „Syreny z Tytana” noszą typowe znamiona powieści Vonneguta. Możemy więc spodziewać się dowolnie i swawolnie prowadzonej narracji gęsto przetykanej dygresjami, błyskotliwej satyry utrzymanej w klimacie groteski, opisów prowadzonych w taki sposób, że często nie od razu staje się jasne, co mają one przedstawić, oraz prostej konstrukcji fabuły, mającej stanowić ledwie pretekst do ukazania jakiegoś zjawiska. To jeden wielki chaos, w którym połapie się tylko i wyłącznie uważny czytelnik.

    Bohaterowie pierwszoplanowi – Beatrycze Rumfoord, żona człowieka-fali, oraz playboy Malachi Constant – zarysowani są bardzo pobieżnie. Autor nie uznał za stosowne wyposażyć ich w jakiekolwiek charakterystyczne cechy czy wyróżniki. Ich rola w historii jest tak naprawdę pomijalna – w wielkim planie Rumfoorda są oni ledwie obserwatorami, instrumentami służącymi do osiągnięcia celu, bez realnego wpływu na własny los. To marionetki – zaprezentowanie ich jako kukiełek bez choćby okruchu własnej tożsamości jest więc zabiegiem celowym, nie sprawia jednak ani odrobinę, że „Syreny z Tytana” stają się przystępniejsze w odbiorze. Jedynym naprawdę istotnym bohaterem tej opowieści jest Rumfoord, ten jednak jest osobą tak przemądrzałą i zadufaną w sobie, że jego wynurzenia naprawdę trudno polubić. Choć, trzeba przyznać, jego plan na poprawę bytu ludzkości jest błyskotliwy i ma coś w sobie. Jaki to plan? Dowiedzcie się sami.

    „Syreny z Tytana” są książką bardzo dobrą, ale zdecydowanie nie jako powieść science fiction. Zgodnie z duchem tamtej epoki, podróże kosmiczne odbywane przez bohaterów stanowią tu wyłącznie pretekst dla zaprezentowania przemyśleń i poglądów autora – oraz punkt wyjścia dla rozważań, do których próbuje on nakłonić czytelnika. Vonnegut nie zadaje sobie jednak trudu, aby uczynić tę dekorację w jakikolwiek sposób wciągającą. Czyni to jego powieść bardzo trudną w odbiorze – pod skorupą nieprzyswajalności tkwi jednak coś, co czyni tę książkę wartą włożonego w nią wysiłku. Zdecydowanie nie dla każdego – ale czytelnicy szukający w literaturze fantastycznonaukowej czegoś więcej niż widowiskowych historyjek o podróżach międzyplanetarnych poczują się tutaj jak w domu.

  • Znamy obsadę serialu na podstawie prozy Terry'ego Pratchetta!

    Rok temu zapowiedziano serial o Straży Miejskiej Ankh-Morpork ze „Świata Dysku” Terry’ego Pratchetta. Serial „The Watch” doczekał się wreszcie obsady.

    Na ekranie zobaczymy m.in. Richarda Dormera, znanego z roli Berica Dondarriona z „Gry o Tron”, jako komendanta Samuela Vimesa. Pełną obsadę znajdziecie na poniższej grafice.

    Na temat samej produkcji wiemy, że ma obejmować 8 odcinków, a premierę zaplanowano na rok 2020. Reżyserią zajmie się Craig Viveiros. Zdjęcia rozpoczną się 30 września w Kapsztadzie, w Afryce Południowej.

    Źródło grafiki: www.terrypratchettbooks.com

    The Watch obsada

  • „Ziemiomorze” Ursuli Le Guin z własnym serialem!

    Ekranizacje powieści od zawsze cieszyły się dużą popularnością. Nic dziwnego, że studio A24, które większość z Was pewnie kojarzy dzięki thrillerowi „Midsommar. W biały dzień” we współpracy z Jennifer Fox, producentką filmową nominowaną do Nagrody Emmy, stworzą kompletną adaptację serialową cyklu „Ziemiomorze", składającego się z 5 tomów i 9 opowiadań.

    Cykl opowiada o losach czarnoksiężnika Geda – od momentu, w którym zaczyna on poznawać arkana magii, aż do chwili, w której zostaje Arcymagiem. Nie jest to jednak koniec historii, gdyż równowaga Ziemiomorza zostaje zaburzona, a kontrolę nad magią przejmują siły zła.

    Na razie nie znamy żadnych szczegółów dotyczących serialu ani nazwy stacji, na której będzie emitowany.

    Kadr z filmu anime „Opowieści z Ziemiomorza”

    Ziemiomorze

  • Poszukajmy razem Serca Lodu

    sercelodu„Na krańcach znanego świata coś się dzieje. W Cesarstwie Orlanu rządzonym przez młodą cesarzową, dopiero budującą swój autorytet i pozycję, takie informacje budzą szczególny niepokój. (…) Ksiądz i skazaniec, wplątani w grę o wpływy pomiędzy władzą świecką a kościelną, wysłani zostają na koniec świata, by odnaleźć coś, czego właściwie nikt nie widział, ale wszyscy rwą się, by się o to zabijać”. Brzmi intrygująco, prawda? Sprawdźcie zatem, co ma nam do zaoferowania powieść „Sercu Lodu” Arkadego Saulskiego. Recenzję znajdziecie tutaj.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #125

    Pełna setka i ćwierć następnej. Właśnie tyle Poniedziałkowych Flashy Konwentowych dla Was napisaliśmy. Oznacza to 125 tygodni, w których informowaliśmy o nadchodzących imprezach. Dla lepszego zrozumienia, jak wielka jest to liczba, przypomnimy, że rok ma 52 tygodnie, czyli to 2,5 roku bezustannego informowania i pisania o różnych konwentach!

    A teraz do rzeczy. Co nas czeka w nadchodzący weekend?

    Festiwal fantastyki Copernicon w Toruniu, Wielki Bal Cosplayowy w Łodzi, Mroźna Brama w Suwałkach oraz Planszówki w Spodku w Katowicach. Jeżeli nie wiecie jeszcze, gdzie się wybrać i czy warto, służymy pomocą!