Jacek Piekara - „Ja, Inkwizytor. Przeklęte Kobiety”
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 407
Cena okładkowa: 43,90 zł
Dzięki wysiłkom młodego wysłannika Inkwizycji, Mordimera Madderdina, oraz jego towarzyszki, wieszczki Nataszy, udało się pokonać zło nawiedzające knieje i bagniska otaczające Peczorę. O ile jednak nadnaturalne zagrożenie zostało powstrzymane, unicestwione i rozebrane na małe, przenośne kawałki, z których powstaną niechybnie ciekawe pamiątki tych szalonych kilku dni, o tyle niewielka domena księżnej Ludmiły nadal nie jest wolna od gróźb zupełnie zwyczajnych. Jak na przykład takich, kiedy nie jeden, a dwóch lokalnych władyków jednocześnie dochodzi do wniosku, że będzie rządzić Peczorą lepiej niż uzurpatorka, która skazała swojego męża na powolną, brutalną śmierć w klatce na zamkowej bramie… Oto kolejna część znaku rozpoznawczego Jacka Piekary, cyklu o Mordimerze Madderdinie: „Ja, Inkwizytor. Przeklęte kobiety”.
Cóż więc pozostaje czynić w obliczu takiego zagrożenia? Mordimer czule żegna się z Nataszką (autor, jak zwykle, nie szczędzi nam szczegółów tego „czułego pożegnania”, w czasie którego dowiadujemy się, że Mordimer i Natasza już się więcej nie zobaczą – o tym później!) i razem z Ludmiłą oraz jej świtą wyrusza na wyprawę wojenną, by pokonać rebeliantów. Czynią to z łatwością na pierwszych stu stronach powieści. Później jednak okazuje się, że kiedy peczorscy wojacy byli zajęci pacyfikowaniem jednego powstania, drugi z buntowników wszedł i zajął Peczorę, gród spalił, ludzi wybił, a Nataszę zrzucił z murów. We wszystko wmieszani są jeszcze posłańcy od samego moskiewskiego księcia, przybywający do księżnej w niewiadomym celu. Towarzyszy im na dodatek pewna stara znajoma…
Obserwujemy tutaj niewielki skok jakościowy w stosunku do poprzednich powieści – poczucie zagrożenia, którego wiecznie brakowało, oparte głównie o niejasną przesłankę o rzekomej śmierci Nataszy. Zanim jednak zdążymy się ucieszyć, że tocząca się gra zaczęła mieć jakąś stawkę, wszystko wraca do normy… W samą porę – jeszcze kilka stron i opowiadana historia mogłaby się stać angażująca. Podobnie jak wtedy, kiedy nasz inkwizytor wyrusza w samobójczą misję pozbycia się najeźdźcy, wykorzystując do tego podziemne przejście, które odkrył nie dalej jak jedną książkę temu. Koncept jest emocjonujący przez całe pięć stron, po których misja kończy się zupełnym fiaskiem, jednak zamiast zginąć, niedoszły asasyn zostaje bardzo uprzejmie ugoszczony i… wypuszczony z powrotem. To bez wątpienia wyraz tej słynnej słowiańskiej gościnności, nie natomiast braku pomysłu, jak skończyć rozpoczęty wątek.
To jednak nie wszystko. Skoro Natasza przewidziała, że nie zobaczy się więcej z Mordimerem – a potem jednak się widzą, i na dodatek w pełnej krasie, więcej niż raz – czy to oznacza, że jej jasnowidzenie to jedna wielka bujda? Czy poprzednie wizje, jakie miała, też były podobnie obciążone? Fabuła powieści tętni od podobnych nielogiczności. Zaczynają się od samego pomysłu wyprawy wojennej, na którą Ludmiła zabiera wszystkie siły zbrojne, jakimi dysponuje, choć już na samym początku jest powiedziane, że spodziewa się ataku z obu stron – a kończą na pojawieniu się „starej znajomej”, której obecność na Rusi nie ma absolutnie żadnego uzasadnienia, a która ostatecznie zostaje wykorzystana jako wihajster do popchania fabuły naprzód. Co następuje po tym, jak dwie powieści temu sporo wysiłku włożono w wykreowanie jej jako potężnej, znaczącej postaci w tym uniwersum.
Sam Mordimer też chyba zapomniał, o co mu w tym wszystkim chodzi. Jego plan zmienia się w toku powieści co najmniej cztery razy, raz zakładając, że przeznaczona mu wiedźma jest „tylko narzędziem do osiągnięcia celu”, innym razem zaś deklarując niesłabnącą miłość do niej i planując nawet porzucenie swojej służby Officjum, aby razem z nią spędzić resztę życia. Naprawdę? Czy to nadal ta sama postać?
Najgorsze jest to, że chyba nie tylko pomysły musiały się na pewnym etapie skończyć, ale również nowe słowa, których można by użyć. Aby nadać moim słowom wagi, niniejszym uroczyście obiecuję wam, drodzy czytelnicy: jeżeli przy okazji lektury kolejnej pozycji z tego cyklu natknę się choć raz na „zapasy spoconych ciał” albo wzmiankę o „zarzucaniu nóg na ramiona w czasie miłosnych uniesień”, przestanę czytać w tamtym momencie i napiszę swoją recenzję na podstawie tekstu, który przeczytam do tamtego momentu. Zakładam przy tym, że nie ominie mnie wiele, jeżeli utrzyma się ta tendencja do powtarzania w kółko tego samego.
Mógłbym w tym momencie moją recenzję zakończyć – i byłoby to zakończenie tak samo eleganckie, jak finał „Przeklętych kobiet”, urwany, pozbawiony konkluzji, sprawiający wrażenie, jakby dłuższy tekst został po prostu przecięty na dwoje. Autor także musiał zdawać sobie z tego sprawę, bo zaraz potem możemy przeczytać fragment kolejnej planowanej powieści, który natychmiast daje odpowiedzi na kilka z pytań, na które nie odpowiedział epilog. Dziwny to zabieg. Skoro i tak został napisany, czy nie miałoby więcej sensu uczynienie tego fragmentu częścią czytanej właśnie książki?
Pora na apel. Fabryko Słów! Proszę, wypuśćcie Jacka Piekarę z piwnicy, w której go przetrzymujecie i zmuszacie do produkowania kolejnych prequeli Cyklu Inkwizytorskiego. To pisarz, który wielu z nas swoimi książkami zapewnił masę dobrej zabawy przez mnóstwo dni, kiedy je czytaliśmy. Pozwólcie mu napisać coś innego. Mówię poważnie – z takiego okładania martwego konia może wyniknąć co najwyżej czyjeś wypalenie zawodowe, nie natomiast coś, co warto czytać, nawet z braku lepszych zajęć.