Dawid Kain - „Oczy pełne szumu”
Wydawnictwo: Wydawnictwo IX
Liczba stron: 214
Cena okładkowa: 39,90 zł
„Oczy pełne szumu” to pozycja zaskakująca już od pierwszych rozdziałów – gruntownie przeredagowana, pozmieniana i jeszcze bardziej psychodeliczna wersja pierwszej powieści Dawida Kaina „Prawy, lewy, złamany”, którą pisarz zadebiutował w 2007 roku. Od razu zachwyciła mnie okładka, która moim zdaniem idealnie oddaje treść książki. Ukazane na niej rozpikselowane oko, kolorystyka stylizowana na obraz 3D wskazują na pochłonięcie bohaterów przez świat telewizji – i to dosłownie, ponieważ fabuła opiera się na odkrywaniu przez ludzi prawdy o tym, że nieświadomie stali się bohaterami filmu. Akcja rozgrywa się na krakowskim osiedlu, rok nie jest nam znany.
Wstyd się przyznać, ale oprócz lektur szkolnych rzadko sięgam po polską literaturę. Za każdym razem podchodzę do niej z ogromnym sceptycyzmem, nie nastawiając się, że wywoła zachwyt czy inne pozytywne emocje, bo Polacy często się nie starają. Dlaczego? Ponieważ uznają, że za granicą lepsze, fundusze nie takie, wszystko już było, trudno coś wymyślić i wynajdują inne brednie, będące zwykłym narzekaniem. Tak przynajmniej do tej pory to odbierałam. Ta książka jednak kompletnie zmieniła moje podejście do tematu. Kain z powodzeniem udowadnia, że polskie może być dobre, a nawet lepsze od pozycji napływających do nas z zagranicy.
Pesymizm, telewizja, przeświadczenie, że Bóg umarł – tak w skrócie opisałabym tę powieść. Pokazuje realny problem izolacji od świata przez stertę kabelków. To druga wersja powieści Kaina, która – poprzez uniwersalne prawdy w niej zawarte – jest aktualna nawet w 2019 roku. Komplikacje w niej ukazane przybrały tylko na sile, gdyż z roku na rok mamy na rynku coraz więcej elektronicznych nowości. Ludzie są tak pochłonięci zmyślonym, telewizyjnym światem, że zaczynają się od siebie oddalać. Jedyne, co ich obchodzi, to życie wymyślonych bohaterów, kto z kim kiedy i gdzie, kto kogo wybierze, jak skończy się następny odcinek. Siedzą tylko na kanapie i wszystko, co ludzkie, staje się nagle obce. Tracą kontakty międzyludzkie, wszelkie więzi, uczucia. Stają się wynaturzeni i jak to ujmuje autor, są więźniami w swoich mięsnych celach, przez co żyją tylko życiem innych, zupełnie zatracając przy tym swoje własne. Właśnie to za pomocą stworzonych przez siebie postaci chce nam pokazać Dawid Kain. Anka, Paweł, Olek i Andrzejek, czyli osoby doświadczające spisku jakiegoś chorego reżysera, są ze sobą w pewien sposób powiązani. Anka, jak sama siebie określa, to ewidentny magnes na fujary i psychopatów. Dwudziestopięcioletnia studentka filozofii żyjąca w pełnym smogu Krakowie cierpi na bezsenność po zerwaniu z Olkiem, a gdy już uda jej się zasnąć, dręczą ją naprawdę obrzydliwe koszmary. Paweł to człowiek porażka, niby błazen, a jednak ma coś w głowie. Niestety, nikt nie bierze go na poważnie, co pozostawia na nim swoje piętno i przez to chłopak nie potrafi opuścić błędnego koła swoich zachowań. Został zaszufladkowany jako klaun, a to dowód na to, jak łatwo kogoś zdefiniować. Olek był tu bohaterem najbardziej „oszczędzonym” przez firmę Telenova, nie poddano go tak licznym i obrzydliwym torturom, jak resztę bohaterów. Niby jest postacią znaczącą, ale jednak uważam, że gdyby go zabrakło, nawet bym tego nie odczuła. Wielbiciel dobrej muzyki, idealista, a jednocześnie typowy palant. Moim zdaniem kluczową postacią książki jest Andrzejek. Pogubiony dzieciak, któremu oglądanie telewizji wpłynęło źle na umysł, doprowadzając go tym samym do wariactwa. Czasami w rzeczywistości też tak bywa: człowiek coś obejrzy, nagle zaczyna wszystko kwestionować i już czytamy artykuł o tym, jak to ktoś się zabił przez grę lub urządził strzelaninę, bo obejrzał nie taki program. Z ostatniego rozdziału wynika, że ludzie upatrzyli sobie zbawienie w książkach, jednak to również bywa zwodnicze.
W powieści dostrzeżemy wiele nawiązań do produkcji współczesnych, zaczynając od niszowych, jak „Ukryta prawda”, przez kultowe – popularne filmy, muzykę czy seriale, kończąc na hasłach reklamowych, które – kolokwialnie mówiąc – wżerają się w mózg na tyle, że bez problemu przypominałam sobie podczas czytania, jak wyglądały, chociaż słyszałam je wieki temu.
Język w książce jest prosty, zawiera barwne porównania, a sposób narracji niemal co rozdział ulega zmianie. Raz występuje tu narracja pierwszoosobowa, innym razem trzecioosobowa. Mamy też stylizację na rozmowę prowadzoną przez komunikator internetowy, najpewniej Gadu-Gadu, jednak nie przeszkadzało to w żadnym wypadku, a nawet więcej – według mnie naprawdę pasowało. Pojawiały się też zwroty skierowane bezpośrednio do czytelnika, co ułatwiało spojrzenie na wydarzenia z perspektywy postaci.
Autor „Oczu pełnych szumu” z lekkością bawi się słowem. Czasem, przy niektórych rozdziałach, zwłaszcza tych z Andrzejkiem, kompletnie mnie zatykało na wskutek okropieństw i myśli, jakim poddawany był ten młody chłopiec.
W książce występuje nawiązanie do wcześniejszej wersji tekstu, mianowicie powieści „Prawy, lewy, złamany”, o której nieustannie wspomina Andrzejek, traktując ją jako objawienie Boże i jedyne źródło ratunku z nieciekawej sytuacji. Od pewnego momentu sformułowanie „Prawy, lewy, złamany” staje się hasłem przewodnim całej opowieści. Moim zdaniem brzmi to jak zrobienie kroku prawą nogą na przód (z wysokości), później lewą, co doprowadza do połamania/złamania, czyli uwolnienia od męki dręczącego nas świata poprzez samobójstwo. Nic w „Oczach pełnych szumu” nie jest jednoznaczne, z każdym kolejnym rozdziałem potrafi się zmienić i nawet gdy byłam przekonana, że już wszystko powoli układa mi się w całość, Kain potrafił tak zręcznie pokierować linią fabularną, że nagle znów nic nie rozumiałam.
Zakończenie było dla mnie zaskakujące, ale jednocześnie kompletnie niezrozumiałe, co mimo wszystko odbieram na plus. Dopiero po przestudiowaniu go ponownie, nie wzięciu dosłownie i przemyśleniu, zrozumiałam o co w nim chodzi. Po przeczytaniu całości z początku czułam się jednak jakbym miała papkę zamiast mózgu, zaczęło w tym organie brakować kilku znaczących elementów i stał się nagle jakąś źle złożoną układanką.
Ponieważ jestem zachwycona książką i nie mam czego krytykować w fabule czy też w języku, to postanowiłam skrytykować ilość zmarnowanego papieru, która mnie po prostu boli. Co rozdział, przed nazwą kolejnego, mamy zupełnie pustą kartkę. Jest to moim zdaniem zabieg zupełnie niepotrzebny, któremu zapewne winne jest wydawnictwo, a pod względem ekologicznym to ogromne marnotrawstwo, które nic nie dodaje do całości.
W moim odczuciu „Oczy pełne szumu” to powieść zagmatwana, nienadająca się do czytania podczas stanów zmęczenia, gdyż może wprowadzić w stany lekkiej psychozy. Bardzo spodobała mi się zaskakująca do samego końca fabuła i niebanalni bohaterowie. Ujęło mnie również igranie z psychiką czytelnika. Po przeczytaniu tej pozycji myślę, że jeszcze nieraz sięgnę po dzieło Dawida Kaina, a was bardzo zachęcam do zapoznania się z „Oczami pełnymi szumu”.