Fantastyka

  • Recenzja gry: „Memuuu”

    Memuuu

    memuuu

    rebel

    Wydawca: Zespół Rebel
    Autor: Captain Macaque
    Rodzaj: Karciana
    Poziom skomplikowania rozgrywki: Prosty
    Losowość: Minimalna
    Gra składa się z: 

    - 72 kart Memuuu
    - 3 kart krów
    - Instrukcji

     

    Potrzebujesz luźnej gry z prostymi zasadami? Z pomocą przychodzi wydawnictwo Rebel z tytułem „Memuuu”.

    „Memuuu” to szybka gra, która ćwiczy refleks i pamięć. Zadaniem uczestników jest zapamiętywanie kart wykładanych na stół i szybka reakcja, gdy w stosie pojawi druga taka sama karta. Swoimi zasadami rozgrywka trochę przypomina popularną grę „Memory”.

    Jak grać, aby zwyciężyć? Zgodnie z motywem przewodnim osoba, która ostatnio widziała krowę, tasuję talię kart. Po przetasowaniu kładzie stos rewersem do góry, odwraca wierzchnią kartę i ustawia ją odkrytą na środku stołu. Następnie odsłania drugą kartę i ją również umieszcza odkrytą na pierwszej karcie, tworząc w ten sposób stos. Karty są układane jedna na drugiej, tak by zakryć wcześniejsze. Jeśli którykolwiek z uczestników pamięta, że widział już wcześniej obecnie wyłożoną kartę (tzn., że identyczna karta znajduje się już w stosie), zakrywa ręką stos i mówi na głos, jaka karta się powtarza (np. marchewka na zielonym tle). Reszta sprawdza, czy gracz ma rację. Jeśli tak, to zgarnia wszystkie odkryte karty ze stosu, a jeśli nie, to przekazuje wszystkie odkryte karty pozostałym graczom (po jednej karcie po kolei, zaczynając od uczestnika siedzącego po jego lewej stronie).

    Trzeba jednak zachować czujność, gdy wyłoni się krowa! Jeśli wierzchnią kartą jest ten łaciaty ssak, to gracz, który jako pierwszy wykaże się zwinnością i zakryje ręką stos, zdobywa wszystkie odkryte karty.

    Gdy ostatnia karta z talii zostanie wyłożona, a żaden uczestnik nie pamięta, czy taka sama karta znajduje się już w stosie, następuje koniec rundy. W tym momencie każdy przelicza uzbierane karty. Gracz, który zgarnął ich najwięcej, wygrywa rundę. Następną rozgrywkę rozpoczyna osoba siedząca po lewej stronie zwycięzcy. Grę uważa się za zakończoną, gdy wszyscy uczestnicy tasowali i wykładali karty. Uczestnik, który zatriumfował najwięcej razy, zostaje zwycięzcą.

    Wprawieni zawodnicy mogą spróbować swoich sił w trybie eksperckim – w tej wersji, aby zgarnąć karty, trzeba zakryć stos ręką i powiedzieć, jakie dwie pary znajdują się w stosie.

    Gra „Memuuu” została wydana w kwadratowym, poręcznym kartonie. Oprawa graficzna opakowania przyciąga wzrok niczym magnes. Główną postacią gry jest krowa, która spogląda na nas zza liter tytułu. Dodatkowo na opakowaniu wykorzystano efekt rozlanego mleka. Na kartach przedstawiono osiem różnych przedmiotów na trzech rodzajach tła (niebieskim, zielonym oraz czerwonym). Rysunki są doprawdy przeurocze i nie da się nie uśmiechnąć, gdy spogląda się np. na marchew z lekko poirytowaną miną.

    Według producenta, gra jest przeznaczona dla 2-6 osób. Moim zdaniem jest idealna na rodzinne rozgrywki z dziećmi. Zasady są bardzo prosto i przejrzyście opisane, a ich wytłumaczenie zajmuje niecałe 5 minut. „Memuuu” uważam za dobry filler, który może się sprawdzić pomiędzy cięższymi tytułami. Opakowanie jest małe, więc zmieści się do plecaka czy torebki, dzięki czemu możemy je mieć zawsze pod ręką.

  • Recenzja mangi „Iluzoryczne ginekokracje” Autor: Hiroaki Samura

    iluzoryczne ginekokracje

    Iluzoryczne ginekokracje

    JPF

    Autor: Hiroaki Samura
    Wydawnictwo: J.P.Fantastica
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa: 44,99zł

    „Iluzoryczne ginekokracje” to pozycja, którą trudno komuś polecić, gdyż więcej czytelników dostrzeże eksponowaną i odpychającą szpetotę niż mistrzowski czarny humor i zwariowaną zabawę pozornie nieprzystającymi do siebie konwencjami. Tym niemniej będę was próbował zachęcić do lektury.

    Hiroaki Samura jest w Polsce najlepiej znany z wydawanej przez Egmont mangi pt. „Miecz Nieśmiertelnego” (Mugen no jūnin). Niestety, cykl ten zakończył się u nas na 22. tomie z 30 wydanych w Japonii. Jednak nie wszyscy wiedzą, iż wspomniany mangaka ochoczo rysuje krótkie opowiastki, zebrane już w kilkunastu tomikach. Jeden z tych zbiorów zatytułowany „Iluzoryczne ginekokracje” i zawierający 23 opowieści został wydany w Polsce nakładem J.P. Fantastica.

    Wydaje mi się, że bezcelowe jest przytaczanie treści zawartych w tomiku historyjek, gdyż nie łączy ich ani wspólny czas, ani miejsce czy nawet bohaterowie. Jedyną wspólną dla nich płaszczyznę stanowi niesamowita pomysłowość ich autora.

    Czytelnik zetknie się z wielkim bogactwem motywów i inspiracji pomieszanych oraz połączonych w pozornie niepasujący do siebie sposób. Ludowe legendy mieszają się tutaj z science fiction, fantasy i współczesnymi subkulturami. Ochoczo parodiowane są święte księgi czy klasyki literatury. Niekiedy źródłem weny były opowieści rodem z kroniki kryminalnej podlane czarnym humorem wysokiej próby. Koniec końców, równie często doceniałem pomyślunek autora, co byłem zniesmaczony, ale nigdy zawiedziony wyborem tematu czy jego rozwinięciem.

    W ślad za fabułą wyraziste osobowości otrzymały także postacie: czasami są groteskowe, innym razem powiązano je z regionem, z którego pochodzą, czy określoną kulturą, dzięki czemu zyskują na wiarygodności. Nie są zatem zawieszone w próżni. Niektóre swobodnie przekraczają znane nam granice etyki, choć konsekwencje takiego postępowania nierzadko są zarówno tragiczne, jak i zabawne. Czytelnik nie powinien sugerować się tytułem, gdyż manga nie koncentruje się tylko na kobietach, choć bardzo często to one są głównymi bohaterkami. Manga nie ma też charakteru feministycznego manifestu, pokazuje kobiety z różnej perspektywy, także w ich relacjach z mężczyznami. Moim zdaniem, jeśli nawet autor chciał coś przekazać odbiorcy, to albo poległ po drodze, albo stwierdził, że „wszystko jest względne”.

    Hiroaki Samura, pomimo niezwykłości ukazywanych wydarzeń, tworzy postaci realistyczne, pełne szczegółów. Znakomicie oddaje ich stany emocjonalne, wystrzegając się karykaturalnych uproszczeń (lepiej znanych jako super-deformed). Trochę mniej uwagi poświęcono tłom, ale nie odnosi się wrażenia, że autor próbował dotrzymać terminów za wszelką cenę, płacąc za to karygodnymi zaniedbaniami. Manga nie jest co prawda brutalna, ale odpycha z innych powodów, o których nie będę tutaj wspominał, żeby szanownego czytelnika na wstępie nie zniechęcać. Napiszę tylko, że to nie jest manga dla dewiantów, ale o dewiantach.

    „Iluzoryczne ginekokracje” próbują widza zaskakiwać i czynią to bardzo skutecznie. W żadnej z opowieści nie uświadczyłem wtórności ani nawet przewidywalności. To wyborna czarna komedia, świetna rozrywka, ale przeznaczona dla osób dojrzałych, gdyż manga wymaga od czytelnika dystansu nie tylko do pracy autora, ale też do samego siebie. Żywię nadzieję, że JPF pójdzie za ciosem i zaprezentuje nam większą porcję twórczości Hiroaki’ego Samury.

  • Recenzja mangi „Gigantomachia” Autor: Kentarou Miura

    gigantomachia

    Gigantomachia

    JPF

    Autor: Kentraou Miura
    Wydawnictwo: J.P.Fantastica
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa: 25,20zł

    Minęło kilkanaście lat od momentu, kiedy Kentaro Miura po raz ostatni oderwał się od tworzenia „Berserka”. Tym razem owocem jego pracy jest jednotomówka pt. „Gigantomachia”. Tylko czy fani innych komiksów tego autora odnajdą tu coś dla siebie?

    Sam tytuł jest nawiązaniem do znanej z greckiej mitologii wojny pomiędzy olimpijskimi bogami a gigantami, której stawką była władza na światem. Podobieństwa między komiksem a mityczną opowieścią o wojnie kończą się jednak już na samym tytule, dlatego nie wnikajmy w szczegóły. Łatwiej będzie natomiast odnaleźć nawiązania do współczesnych komercyjnych hitów.

    Manga opowiada o podróży zapaśnika Delosa i włażącej mu na głowę (i to nie jest żadna przenośnia) dziewczyny o imieniu Prome. Celem tej dwójki było odnalezienie ostatniego miasta ludu chrząszczojeźdźców i ocalenie go przed zagładą ze strony wspomnianych w tytule gigantów.

    Gdy recenzuje się komiksy takie jak „Gigantomachia”, trudno jest opisać fabułę tak, by nie zdradzić czytelnikowi wszystkich zwrotów akcji. Może skupmy się zatem na tym, o czym opowiada „Gigantomachia”. Jej głównym przesłaniem jest to, że dobra walka nie jest zła, zmęczeni bojem wojownicy mogą stać się najlepszymi przyjaciółmi, przyjaźń zaś rodzi zaufanie, które jest niezbędne przy przezwyciężaniu piętrzących się aż po horyzont trudności (to także nie jest przenośnia). Historyjka sama w sobie jest bardzo pretekstowa i naiwna, jednak gdybym napisał, że szybko o niej zapomniałem, to bym skłamał. Będę o niej pamiętał, bo od autora „Berserka” można było oczekiwać czegoś więcej niż scenariusza nakreślonego na kolanie w ciągu kilku minut.

    Bohaterowie są jednak całkiem przyjemni. Poczciwy Delos honor wroga ceni sobie tak samo jak swój, dzięki czemu równie łatwo zjednuje sobie sympatię przeciwników, jak i czytelników. Prome próbuje udawać jego dokładne przeciwieństwo – jej bronią jest sprawny umysł, a nie rozbudowana muskulatura. Niekiedy współpraca tej dwójki przyjmuje nieco humorystyczny charakter, choć jest to dowcip niskich lotów, tak mniej więcej na wysokości kobiecych majtek. Poza tym nie ma tutaj żadnej głębi, wszelkie problemy można rozwiązać, wygrywając pojedynek. Prostota w tym wypadku to jednak dobra rzecz, gdyż nadawanie na siłę bohaterom złożonej psychologii wniosłoby zbyt dużo zamieszania.

    Kentaro Miura i tym razem przykłada dużą wagę do oprawy graficznej, rysując pełne detali ciała walczących półnagich wojowników (Delos wszak uprawia zapasy). Pojedynki są przejrzyście rozrysowane i dostarczają widzowi niemało satysfakcji, choć bolączką może być dramaturgia, gdyż tytułowe starcie z gigantami jest dość jednostronne. Przy tworzeniu monstrów rysownik dał się ponieść fantazji, krzyżując słonie z głowonogami czy sarkofag z ciałem przypominającym słomianego misia z kultowego filmu Stanisława Barei. Zdziwiłem się natomiast, gdy na okładce zobaczyłem magiczny znaczek sugerujący, iż jest to pozycja dla czytelników dorosłych. Jak na dzieło autora „Berserka”, to manga jest bardzo powściągliwa i nie uświadczymy tutaj żadnego psychicznego znęcania się, tortur, gwałtów (także na dzieciach), urywania głów itp. Nawet przeciętna szkolna komedyjka ma więcej sprośnych scenek. Ta klasyfikacja byłaby dla mnie zupełnie niezrozumiała, gdyby nie jeden argument: ozdoby hełmów żołnierzy z plemienia chrząszczojeźdźców mają trochę falliczne kształty.

    Moim zdaniem Kentaro Miura, tworząc „Gigantomachię”, chciał otworzyć się na nowego czytelnika, choć akurat dwie pozycje, które wśród nastolatków biją rekordy popularności, czyli „Terra Formars” oraz w szczególności „Atak Tytanów”, słyną z brutalności. Czytając komiks, miałem wrażenie, że stoi za nim jakiś głębszy zamysł, a świat, w którym żyją Delos i Prome, ma o wiele większy potencjał niż to, co nam zaprezentowano. W rezultacie otrzymaliśmy jedynie ,,gumę do żucia dla oczu” i niewiele ponad to.

  • Recenzja książki: Rafał Dębski „Jadowity Miecz”

    jadowity miecz

    Rafał Dębski - „Jadowity Miecz”

    fabryka slowWydawnictwo: Fabryka słów
    Liczba stron: 400
    Cena okładkowa: 39,90 zł

    „Jadowity Miecz” to powieść, której akcja rozgrywa się w naszej ojczyźnie. Rafał Dębski, z wykształcenia psycholog, zabiera nas w podróż w czasie do średniowiecznej Polski, gdzie jest jeszcze mniej kolorowo, niż opisano to w podręcznikach.

    Brakowało mi tego – powieści historycznej niemęczącej datami i opisami wydarzeń rodem ze szkolnych podręczników. Rafał Dębski, choć mamy do czynienia z fantastyką, doskonale odwzorował realia czasów, o których pisze. Fabuła została osadzona za panowania Bolesława Krzywoustego, a precyzyjnie mówiąc, podczas buntu palatyna Skarbimira z rodu Adwańców. Wydarzenie to stało się głównym wątkiem powieści. Fakt, że nigdy nie zostało dokładnie opisane przez historyków, pozostawia duże pole do popisu. Autor nie daje nam miłego i stopniowego wprowadzenia do historii, ale od razu wrzuca czytelnika na głęboka wodę. Witają nas zdarzenia, których nie rozumiemy, bohaterowie, których nie znamy, i miejsca, których nie widzieliśmy. Jesteśmy nie mniej zdezorientowani niż opisany na kartach powieści lud, któremu jako czytelnicy towarzyszymy.

    Śledzimy poczynania palatyna i stojących u jego boku buntowników, w których skład wchodzi Witko Jastrzębiec – właściciel tytułowego Jadowitego Miecza i jego syn Miłek, a także idących im naprzeciw oddziałów Krzywoustego. Nieraz pisarz daje nam do zrozumienia, że przydomek władcy nie wziął się od krzywej wargi, a sam Krzywousty przedstawiony jest jako dość okrutna postać.  Rafał Dębski dorzuca do tego grona jeszcze trzecią ze stron, jaką są wyznawcy starej wiary. Kapłani Świętowita, Swaroga i Jarowita wraz z wiernie podążającą za nimi rzeszą chłopów starają się obrócić zamieszki na swoją korzyść i wykorzystać niespokojne czasy do własnych celów.
    Obok postaci historycznych i fikcyjnych pojawiają się również istoty fantastyczne. Mamy zatem okazję poznać piękną i niezwykle tajemniczą Wiłłę, dostrzec wśród gałęzi śpiących leszych czy też dostać gęsiej skórki, gdy spotkamy wściekłe wilkołaki lub strzygi. Wraz z rozwojem fabuły coraz lepiej możemy wyczuć gromadzący się w tej historii mrok, z którego wyłania się powoli sylwetka Pasterza Upiorów – postaci, która już od pierwszych stron powieści budziła we mnie niepokój, ale też nieodpartą ciekawość.

    Ciarki biegnące po plecach, obraz walk pojawiający się przed oczami i wściekłe wilcze wycie wypełniające umysł – to wszystko spotkało mnie podczas lektury. Trzeba oddać autorowi, że nie dość, że dał nam mieszankę powieści historycznej i fantasy, to stworzył jeszcze niezwykły klimat. Stylizacje językowe, odwołanie do dawnych wierzeń i znanych nam z kart historii Polski osób i wydarzeń – całość spowodowała, że samoistnie wczuwaliśmy się w klimat opowieści. Dodatkowo opisy serwowane nam przez pisarza sprawiają, że można poczuć się, jakby naprawdę się tam było. Opisy niezwykłych istot, jak i samego Pasterza Upiorów wywołują dreszcze i budzą w nas pierwotny niepokój. Trudno czuć się bezpiecznie, gdy oczami wyobraźni widzi się te splamione krwią zębiska…

    Atutem powieści są bohaterowie, którzy zostali ukazani jako… ludzie. To nie rycerze na białych koniach, to nie błogosławieni wybrańcy, ale zwykłe osoby, dla których życie nie było łaskawe. Śmieją się, płaczą, popełniają błędy. Gdy słuchałam ich monologów lub obserwowałam ich wybory, niebywale łatwo było mi się z nimi utożsamić. Czułam ich rozpacz, ból i rozumiałam, co pchało ich do konkretnych działań. To nie ci potężni herosi spotykani na kartach powieści fantasy, którzy od razu wiedzą co robić i jak odnieść zwycięstwo. Siłą książki są też przemyślenia bohaterów na temat wiary, odwagi i roli życia. Monolog Pasterza Upiorów utkwił w mojej głowie w sposób szczególny i pewnie prędko jej nie opuści.

    Tym, czego mi zabrakło w tej książce, jest magia. Choć Rafał Dębski płynnie nawiązywał do istot dawnej wiary, to nie ukazał ich zbyt wiele. Jak na tak kluczowe siły, jakimi były strzygi czy leszy, to było ich jak na mój gust stanowczo za mało. W końcu akcja osadzona jest w średniowiecznej Polsce, gdzie wierzenia Słowian miały się dobrze. To aż prosi się o przemycenie magii tych mitów na łamy powieści.

    „Jadowity Miecz” jest to z całą pewnością ciekawą pozycją, którą polecam wszystkim szukającym opowieści z wyraźnym wątkiem historycznym. Fani fantasy również powinni po nią sięgnąć, bo to w końcu nasz rodzimy autor, a warto znać swoje własne podwórko, prawda? Dajcie się porwać wirowi szaleńczych bitew i sami zastanówcie się, kto był w tej historii największym potworem…

  • Fantastyczna antologia

    nanofantazjePod koniec ubiegłego roku informowaliśmy Was, że pod naszym patronatem medialnym znalazła się antologia „nanoFantazje 1.0”. Dzisiaj chcemy zaprezentować Wam recenzję tego wydanego przez Fantazmaty zbiorku, na który składa się dziesięć niezwykłych opowiadań. Znajdziecie jątutaj!

  • Stefan Kapičić gościem Warsaw Comic Conu!

    Stefan Kapičić zasłynął rolą Piotra Rasputina Colossusa w filmie „Deadpool” i „Deadpool 2”. Aktor zawita do Polski podczas V edycji Warsaw Comic Con. Trwa sprzedaż voucherów w cenach:

    40 zł – autograf
    50 zł – zdjęcie
    70 zł – zdjęcie i autograf
    Przypominamy, że V edycja Warsaw Comic Con odbędzie się w Nadarzynie, rozpocznie się 31 maja i potrwa do 2 czerwca.

    Banner Warsaw Comic Con

  • Recenzja książki: „nanoFantazje”

    nanofantazje

    „nanoFantazje”

    fantazmatyWydawnictwo: Fantazmaty
    Liczba stron: 98
    Cena okładkowa: 0,00 zł

    Antologie opowiadań i inne podobne inicjatywy spotykają się zazwyczaj z dość szerokim spektrum reakcji. Wiele z nich podyktowane jest wcześniejszymi doświadczeniami z podobną formą publikacji – spora cześć z nich zawiera teksty na różnym poziomie i ciężko o czytelnika, który znalazłby coś dla siebie w każdym. Dla mnie zbiory opowiadań stanowią przede wszystkim okazję do zapoznania się z twórczością autorów, których nie znałem wcześniej, i punkt wyjścia do dalszych czytelniczych poszukiwań. Tym ciekawszy jest więc dla każdego myślącego choć odrobinę podobnie projekt Fantazmaty, wydający antologie mniej lub bardziej tematyczne – w formie bezpłatnych ebooków.

    Przedmiotem niniejszej recenzji są zaś „nanoFantazje” – zbiór opowiadań zawierający teksty o długości maksymalnie kilku stron, bez motywu przewodniego. Czy w tak małej objętości da się zawrzeć kompletną historię, nie pozostawiającą po sobie uczucia niedosytu czy frustracji z powodu niewykorzystanego potencjału? A może przeciwnie – taka jeszcze krótsza forma spowoduje zamknięcie się pomysłu w tylko takiej długości, jaka jest niezbędna, bez nadmiernego przeciągania? Co kto lubi – mi „nanoFantazje” jako całość przypadły do gustu. Jeśli zaś idzie o poszczególne składowe…

    Zbiór składa się z dziesięciu opowiadań, wśród których trudno o dwa choćby odrobinę zbliżone tematycznie, jeśli za temat nie liczyć ogólnie pojętej fantastyki. Otwiera go „Oddział dla opętanych” Krzysztofa Rewiuka, poruszający tematykę badań nad nieśmiertelnością. Jednak projekt badawczy, którego obiektem są osoby wyróżniające się dokonaniami na polu naukowym, trwa już na tyle długo, by ukazać swoje mroczniejsze oblicze – czyli wady przedłużania życia w nieskończoność. A że wiążą się z tym dość nieprzyjemne metody, trudno się „obiektom” dziwić, że niekoniecznie zachowują stabilność psychiczną…

    Opowiadanie Rewiuka było w tym zbiorze jednym z moich ulubionych. Jednak tym, które od razu zajęło na tym dziesięciostopniowym podium miejsce pierwsze okazało się „Starsza pani musi zniknąć” Wiktora Orłowskiego. Po początkowej niewielkiej niechęci wywołanej skojarzeniem z filmem o tym samym tytule, który pozostał w mojej pamięci w szufladce „średnie bliżej dolnej krawędzi”, szybko okazało się, że tekst ma do zaprezentowania czytelnikowi historię na tyle intrygującą i opowiedzianą w tak przemyślany sposób, że wszelkie nieprzyjemne skojarzenia poszły w kąt. Wszyscy znamy niekiedy mało wybredne żarty o teściowych – dla niektórych jednak stają się one ponurą codziennością, gdy złośliwa i wszystkowiedząca „mamusia” stawia sobie za cel uświadomienie synowej, jak bardzo za nią nie przepada. Ale pozbywać się jej? A gdyby tak dało się to zrobić zupełnie bez konsekwencji, a o starszej pani wszyscy po prostu zapomną?... Jak? To właśnie jest element, który przesądził o tym, że „Starsza pani musi zniknąć” skończyło z numerem jeden – a i dla czytelnika pozostawiono tu pewne pole do domysłów.

    Moją uwagę zwróciły też „Ćmy” Emiliana Sornata, głównie ze względu na fakt, że utrzymane są w klimacie nieco cięższego, mroczniejszego fantasy. Mag, spotykający we wsi spustoszonej przez tajemnicze istoty towarzyszące pladze ciem pozostałego przy życiu chłopca, ratuje go… Ale czy pobudki bohatera są na pewno czyste? Opowiadanej historii brak optymistycznego wydźwięku – nawet pomimo tego, że misja maga Anvisa wydaje się być szczytna, czuć w tym jednak gęstniejące z każdym krokiem wątpliwości. Nie, nie bohatera – bo ten dąży do celu powtarzając swoją formułkę: „To nie będę ja”. Taka moralna niejednoznaczność, wybór pomiędzy złem i jeszcze większym złem, to coś, co zazwyczaj intryguje mnie w tekstach literackich – tak też było i tym razem.

    Czy któreś z opowiadań nie przypadło mi do gustu? Jeśli musiałbym wybierać, postawiłbym na „Komara i sito” Alicji Tempłowicz, jako że tego typu mocno abstrakcyjne opowieści są dla mnie zbyt poetyckie i wieloznaczne, by dać się po prostu polubić. Bardzo możliwe, że po kolejnym podejściu tegoż opowiadania odnajdę w nim mnogość znaczeń i gubiony przeze mnie w trakcie czytania sens – jednak pozostanie to typ literatury, który zupełnie do mnie nie przemawia.

    Ogółem oceniam „nanoFantazje” jako zbiór bardzo dobry, mocno różnorodny pod względem poruszanej tematyki i podgatunku fantastycznego, a przy tym pozwalający na nawiązanie relacji krótkiej, intensywnej i odświeżającej. Krótkość opowiadań działa zdecydowanie na jego korzyść, tak naprawdę całość jest do połknięcia w jedną chwilę – czytnik pokazał mi około osiemdziesięciu stron całości. Nie ma w nim szczególnych braków natury technicznej, nawet ilustracja okładkowa przyciąga wzrok – zarówno kolorystyką, jak i kompozycją. Ogółem – polecam.

  • Znamy oficjalną DATĘ premiery ostatniego sezonu „Gry o Tron”!

    Długo przyszło nam czekać na ten dzień, a jeszcze trochę czasu do premiery przecież zostało. Niemniej teraz przynajmniej wiemy, jak długie oczekiwanie przed nami. Już 14 kwietnia swoją światową premierę będzie miał ostatni sezon „Gry o Tron”. Dokładnie dzień później będziemy mogli cieszyć się pierwszym odcinkiem w Polsce. Przypominamy, że HBO obiecało, iż kolejne odcinki będą pełnometrażowe, więc mimo małej ich liczby (mowa była o sześciu), każdy będzie trwał tyle, co cały film, czyli około 80-90 minut. Dostaliśmy także oficjalny teaser, który możecie obejrzeć poniżej.

    got 8 sezon data

  • Twoja Nagroda Zajdla - zgłoś nominację za rok 2018!

    Statuetka nagrody im. Janusza ZajdlaNagroda Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla stała się już tradycją w gronie miłośników fantastyki. Także w tym roku, w trakcie Polconu 2019, otrzyma ją wybrane przez Was dzieło. 

    Tym razem jednak została zmieniona formuła zgłaszania propozycji. Komisja zadecydowała, że nominacje za rok 2018 przyjmowane będą od 1 lutego do 31 marca 2019 wyłącznie drogą elektroniczną za pośrednictwem specjalnego formularza, który pojawi się na oficjalnej stronie Nagrody Fandomu Polskiego wraz z rozpoczęciem okresu przeznaczonego na głosowanie. Pamiętać trzeba, iż głosy przesłane mailem z pominięciem formularza nie będą rozpatrywane. Nominować można do 5 powieści i do 5 opowiadań, a głos ważny jest dopiero po otrzymaniu wiadomości zwrotnej. 

    Oficjalną listę nominowanych utworów poznamy podczas specjalnej gali, która odbędzie się w trakcie tegorocznego Pyrkonu. Zapraszamy do głosowania!


  • Gostkon pod patronatem!

    Piąta edycja Gostyńskiego Festiwalu Fantastyki odbędzie się 9 lutego,w Gostyńskim Domu Kultury „Hutnik” i Szkole Podstawowej nr 3. Jak co roku, uczestnicy będą mogli wziąć udział w konkursie cosplay, skorzystać z bogatej biblioteki komiksowej, games room'u, czy zobaczyć nietypowe przedstawienie wystawione w teatrze kamishibai. Organizatorzy udostępnią również strefę zabaw dla dzieci.

    Tegoroczny Gostkon potrwa jeden dzień, a wstęp na wydarzenie będzie darmowy.

    Banner konwentu Gostkon

  • Nowy rok – nowe czytelnicze wyzwania

    cienZabawa sylwestrowa zaliczona, szampan wypity, noworoczne postanowienia spisane. Czas wrócić do szarej rzeczywistości. A może by tak wejść w nowy rok z interesującą lekturą pod pachą? Nasza propozycja to trzeci tom cyklu Materia Prima Adama Przechrzty. Skusicie się? Recenzję powieści znajdziecie tutaj.

  • Premiera „nanoFantazji” już dzisiaj!

    Całkiem niedawno pisaliśmy o patronacie nad antologią „nanoFantazje”, która dzisiaj ma swoją premierę. Książka jest dostępna całkowicie za darmo na stronie Fantazmatów. Wystarczy tylko kliknąć tutaj.

    nanofantazje

  • Antologia „Dragoneza” pod patronatem!

    Ciężko wyobrazić sobie fantastykę bez smoków. Te majestatyczne, ziejące ogniem, inteligentne stworzenia, znane z wyjątkowego zamiłowania do złota są kwintesencją gatunku fantasy. Trudno zliczyć wszystkie prace, które skupiają się na tych skrzydlatych gadach, ale jako że smoków nigdy za wiele, to dlaczego nie dodać kolejnej pozycji?

    „Dragoneza” to antologia przygotowana przez Fantazmaty, jak sama nazwa wskazuje, poruszająca temat smoków. Książka to zbiór opowiadań, wybranych wśród dzieł współpracujących autorów i wyłonionych z konkursu „Dragoneza” zwycięzców. Ta swoista encyklopedia przeniesie czytelnika w najodleglejsze, najbardziej skryte zakątki smoczego leża i udowodni, że wcale nie taki smok straszny, jak go malują… a może jednak? Co tak właściwie skrywają wulkaniczne jaskinie, góry, oceany i inne wymiary? Dowiecie się już na początku 2019 roku.

    Tymczasem prezentujemy listę opowiadań:

    • Kobieta, która słyszała smoki – Agnieszka Fulińska
    • Wspiąć się na górę Niitaka – Michał Mądrawski
    • Miluś – Artur Olchowy
    • Norddragen – Aleksandra Cebo
    • Żywożmija – Barbara Mikulska
    • Katechon – Marcin Tomasiewicz
    • Siej kwiaty, zbieraj ogień – Krzysztof Matkowski
    • Zimna Perła – Barbara Januszewska
    • Na psa urok – Michał Rybiński
    • Żmije – Przemysław Morawski
    • Co dwie głowy, to nie jedna – Krzysztof Rewiuk
    • Dzieci Posejdona – Magdalena Kucenty
    • Wycinki z utraconego świata – Maciej Bachorski
    • Coś do naprawy – Anna Maria Vanitachi
    • Stary bajarz – Krzysztof Banach
    • Egzegeza Szalonego Gnostyka – Sylwester Gdela
    • Jedna jedyna – Aleksandra Buczek-Stachowska
    • Popiół – Krzysztof Dezyderiusz Sauter
    • Miniaturka – Magda Brumirska
    • Donnerwetter – Krzysztof Adamski 

    Dragoneza

  • Recenzja książki: Adam Przechrzta „Cień"

    cien

    Adam Przechrzta – „Cień”

    fabryka slowWydawnictwo: Fabryka Słów
    Liczba stron: 528
    Cena okładkowa: 39,90 zł

    Co się stanie, gdy autor postanowi w jednej książce zmieszać prawdę historyczną z fikcją, dodać do tego trochę sensacji, magii oraz istot nie z naszego świata, a wszystko to doprawić ciekawymi bohaterami? Jak pokazał Adam Przechrzta w dwóch tomach cyklu Materia Prima, może wyjść z tego interesująca powieść, która zapewni czytelnikom niezłą rozrywkę. Książki „Adept” i „Namiestnik” z pewnością wielu osobom przypadły do gustu i udowodniły, że czasem tak niezwykłe połączenie może dać interesujący efekt. Spod pióra pisarza wyszła ostatnio kolejna opowieść – genialny aptekarz Olaf Arnoldowicz Rudnicki i jego przyjaciele powracają w trzeciej części cyklu Materia Prima.

    Baron Rudnicki nie ma ani chwili spokoju. Stał się ogólnie znaną i szanowaną personą, co sprawia, że zgłaszają się do niego kolejne osoby z prośbą o pomoc lub załatwienie takiej czy innej sprawy. Wciągają go tym samym w polityczne i obyczajowe afery. A ponieważ władza i bogactwo nie wypaczyły jego dobrodusznego charakteru, aptekarz jest bez przerwy zajęty rozwiązywaniem cudzych problemów. Nie udaje mu się też uciec od wielkiej polityki – walka na wojennych frontach wciąż trwa, wielkie mocarstwa bez skrępowania sięgają po moc adeptów, a Rzeczpospolita Warszawska upomina się o jego umiejętności.

    Nie najlepiej ma się też sytuacja w przypadku theokataratos: przez ciągle poszerzające się korytarze docierają z innego wymiaru nowe potwory i inteligentne istoty o wielkiej mocy. Giną też młode podopieczne luksusowego domu publicznego i wygląda na to, że w ich zniknięcia zamieszani są właśnie Przeklęci.

    Tymczasem Aleksander Borysowicz Samarin zrezygnował ze służby wojskowej i mimo że bardzo pragnie spokoju, nie może się nim cieszyć, bo mordercy z Amici Mortis wciąż dybią na jego życie. Ponadto przyjmuje posadę wychowawcy młodego carewicza, czym sprowadza na siebie i Annę gniew arystokracji.

    Ostatni tom cyklu Materia Prima zdecydowanie różni się od pozostałych części przede wszystkim sposobem prowadzenia fabuły. Mniej tu akcji i nagłych zwrotów fabularnych, za to więcej motywów obyczajowych, społecznych i historycznych. Ponadto kolejne wątki mnożą się jak króliki na wiosnę. Niektóre z nich są w moim odczuciu niepotrzebne lub nieuzasadnione, inne zupełnie niewykorzystane albo potraktowane po macoszemu, jak np. walka z potężnym Przeklętym. Może się też rzucać w oczy łatwość, z jaką bohaterowie radzą sobie z piętrzącymi się problemami, a także tempo, w którym autor zmierza do zakończenia. Końcówka powieści zaś wiele osób może zaskoczyć – prawie nic jej nie zapowiada, natomiast sposób, w jaki rozchodzą się ścieżki głównych bohaterów, odrobinę rozczarowuje. Przyznam szczerze, że spodziewałam się innego zakończenia cyklu, mimo że ostatecznie prawie wszystkie wątki znalazły swój finał.

    Na kilka słów komentarza zasługują też bohaterowie „Cienia”, przede wszystkim Olaf Rudnicki. To ciekawy i barwny charakter, którego nie sposób nie polubić. W trakcie lektury pierwszej części cyklu można było odnieść wrażenie, że ten niepozorny aptekarz, porządny obywatel i patriota, który co chwilę pakuje się w kłopoty, skrywa jakąś tajemnicę. Teraz to doznanie znika, jakby ciągnące się za Rudnickim mroczne widmo zupełnie rozpłynęło się w natłoku spraw. Tymczasem Aleksander Borysowicz Samarin złagodniał i stracił „pazur”, a Anastazja oraz Luna (która ją w pewnym momencie zastąpiła), zeszły na dalszy plan i pojawiają się na kartach powieści tylko wtedy, gdy trzeba wyjaśnić istotne kwestie związane z magią i Enklawami. Szkoda, bo to właśnie trio Rudnicki–Samarin–Anastazja stanowiło podstawę, na której mogła rozwijać się cała fabularna otoczka powieści.

    Nie oznacza to jednak, że trzeci tom cyklu Materia Prima jest książką złą. Nie ma może efektu wow, ale powieść utrzymana jest na wysokim poziomie, zbliżonym do poprzednich części. Tło historyczne i obyczajowe zostało odtworzone z niezwykłą precyzją, akcja toczy się szybko i potrafi wciągnąć, bohaterowie są autentyczni (no, może oprócz tego, że zbyt łatwo radzą sobie z każdym problemem), a połączenie elementów powieści sensacyjnej, historycznej i fantastycznej daje wyjątkowy rezultat. Ponadto niezwykle przyjemny styl autora sprawia, że od książki trudno się oderwać.

    Jeśli komuś podobały się książki „Adept” i „Namiestnik”, powinien sięgnąć też po „Cień”, aby poznać dalsze losy Olafa Rudnickiego, a przede wszystkim zakończenie opowieści o tym niezwykłym aptekarzu, zwłaszcza że gdzieś w oddali tli się iskierka nadziei, że o Rudnickim, Samarinie i ich towarzyszach jeszcze przeczytamy.

  • Recenzja komiksu: „Głębia. Tom 1: Ułuda nadziei”

    glebia1

    „Głębia. Tom  1: Ułuda nadziei”

    nonstopcomics

    Autorzy: Rick Remender, Greg Tocchini
    Wydawnictwo: Non Stop Comics
    Liczba stron: 176
    Cena okładkowa: 45,00 zł

    Czym jest optymizm? Dla jednych to chwilowy stan, w którym postrzegają nadchodzące wydarzenia w jasnych barwach, dla innych będzie po prostu stylem życia, oczekiwaniem, że wszystko się prędzej czy później ułoży i potoczy jak powinno. Taka postawa kłóci się z ogólnie przyjętymi założeniami konwencji science fiction, a zwłaszcza tej postapokaliptycznej bądź zawierającej elementy dystopijne. Świat się skończył albo właśnie ma się ku końcowi, życie nie może już być cięższe, z czego się tu cieszyć, na co czekać, kiedy wokół sami wrogowie, a tylko od naszej zdolności przetrwania zależy to, czy jutro jeszcze będziemy istnieć? Na przekór tej tendencji postanowił wyjść scenarzysta serii komiksów „Głębia”, Rick Remender, tworząc bohaterkę wręcz tryskającą optymizmem w warunkach bardziej niż niesprzyjających.

    Ci, którzy przetrwali kataklizm i zdołali schronić się przez niszczycielskim promieniowaniem umierającego słońca w wodnych głębinach, są obecnie skazani na powolną śmierć. Zamieszkujący kopułę Salus, od wielu lat oddychający zatęchłym powietrzem oczyszczanym przez psujące się filtry ludzie wiedzą, że ich czas dobiega końca. Rodzina Caine’ów, pielęgnująca dawne tradycje i jako jedna z niewielu nadal zachowująca nadzieję na ratunek, planuje wyprawę poza kopułę i przedstawienie nastoletnim córkom, Delli i Tajo, piękna podwodnego świata i założeń tradycji łowców. Statek Caine’ów wpada jednak w pułapkę, w czasie której córki Stel i Johla zostają porwane wraz ze skafandrem, stanowiącym starą broń łowców należącą do rodziny. Stel przeżywa cudem, by pogrążyć się w rozpaczy, obserwując upadek moralny ostatniego ze swoich dzieci, syna Marika. I właśnie po dziesięciu latach takiej stagnacji pojawia się sygnał – odpowiedź na wołanie o pomoc, znak, że sonda, wysłana w poszukiwaniu innych zdatnych do zamieszkania światów, jednak coś znalazła.

    Komiks opatrzono tytułem „Ułuda nadziei”, co w pewnym sensie dobrze obrazuje wojująca osobowość głównej bohaterki i to, jak wiele znaczy dla niej każda, nawet najmniejsza wskazówka, że jest szansa na ratunek. Remender we wstępie nakreśla przyczyny, które skłoniły go do wykreowania postaci tak nietypowej jak Stel, a jednocześnie to, dlaczego idealnie pasuje ona do czasów, w jakich przyszło jej żyć. Trudno się z tym nie zgodzić, i chociaż ani komiks, ani inne media nie rozpieszczają nas wizjami pełnych nadziei protagonistów wierzących w lepsze jutro, to Stel w pewnym sensie wynagradza ten brak. Jest optymistką niepoprawną, zdeterminowaną, zdesperowaną wręcz, przez co nie zawsze znajduje zrozumienie nawet wśród bliskich. W ocenie jej charakteru pomagają wstawki narracyjne z punktu widzenia Johla, wskazujące zarówno na dobre strony jej postępowania, jak i płynące z tego zagrożenia.

    Pozostając jeszcze przy Stel, jako że wydała mi się ona postacią wyjątkowo intrygującą: jej charakter nie jest przerysowany. Nadmiar wiary we własną siłę sprawczą, to, że przyszłość zależy nie od ślepego losu, a od tego, jak wiele wysiłku włożymy w jej kształtowanie, bywa irytujący dla mojego wewnętrznego realisty, głównie ze względu na fakt, że bohaterka stawiana jest przed wyzwaniami daleko przerastającymi możliwości jednego człowieka. Tymczasem ona dąży do zachowania przy życiu aż czterech… i populacji kopuły Salus, jeśli się da. Jako jedyna nie pogrąża się w poszukiwaniu tanich uciech bądź w depresji, widząc jeszcze jakąkolwiek nadzieję. Ryzykuje wiele, momentami można nawet powiedzieć, że zbyt wiele, by dotrzeć do celu. Trudno nie pomyśleć, że nie powinno się jej udawać, że jakikolwiek przejaw fabularnego wsparcia będzie tu nie do zniesienia… A jednak Remender nie głaszcze po głowie swojej bohaterki, wystawia ją na próby, które łamią ducha i w niej. Z tą różnicą, że Stel znajduje w sobie siłę, by się podnieść ten jeszcze jeden raz. I pociągnąć za sobą innych.

    „Głębia” to jednak nie tylko Stel, ale też bogactwo mikro- i makroświata – rodziny Caine’ów i podwodnej cywilizacji, z której obecnie pozostały jedynie marne resztki. Rozpad rodziny jest elementem inicjującym fabułę, ale przecież walka o jej przetrwanie sprzęga się z koniecznością poszukiwania ratunku dla ludzkości jako takiej, która to ludzkość ogółem dawno odpuściła sobie i zsuwa się na równi pochyłej ku marnemu kresowi. Problematyka psychologiczna, to, jak zachowują się ludzie postawieni w obliczu nieuniknionego końca, jest tu mocno zarysowana i ujęta z różnych stron – od przeciętnego człowieka aż po szczyty władzy. Mając za głównych bohaterów Stel, sprawiającą wrażenie wręcz arystokratki swoją dystynkcją, i Marika, pracującego jako szeregowy stróż prawa, raczej odpuszczającego sobie swoją robotę dla uciech cielesnych, za które nie potrafi nawet zapłacić, mamy już w tak niewielkim wymiarze zarysowane dwie różne osobowości, których mechanizmy obronne działają zupełnie inaczej – ale które muszą w pewnym zakresie ze sobą współistnieć, a nawet współpracować.

    Komiks rysowany jest dość nierówną kreską, całość sprawia wrażenie mało szczegółowej i nieco rozmytej. Bogactwo kolorystyczne nadrabia jednak braki wszędzie tam, gdzie się one pojawią, ukazując pełnię podwodnych krajobrazów, surowe życie w Salus oraz w pewnym zakresie budując nastrój poszczególnych scen. I chociaż brak szczegółowości może nie przypaść do gustu wielbicielom komiksów o bardziej dopracowanej warstwie graficznej (do których zresztą i ja należę), to całość nadal pozostaje znośna, nie sprawiając problemów w zrozumieniu treści, jaką ma przekazać, a także doskonale oddając emocje postaci i nastrój scen.

    Pierwszy tom „Głębi” zaintrygował mnie przedstawioną w nim historią i zachwycił głębią psychologiczną postaci. Z całą pewnością sięgnę po dalsze części, i chociaż wiem, że przed Stel jeszcze wiele ciężkich chwil, to przecież… kto, jeśli nie ona, może sobie z tym poradzić? Komiks polecam zaś wielbicielom opowieści z niekoniecznie oczywistym przesłaniem.

  • Recenzja książki: Miroslav Zamboch „Mroczny Zbawiciel”

    mroczny zbawiciel

    Miroslav Żamboch - „Mroczny Zbawiciel”

    fabryka slowWydawnictwo: Fabryka Słów
    Liczba stron: 608
    Cena okładkowa: 44,90 zł

    Jeśli miałbym wskazać jedną najbardziej charakterystyczną cechę twórczości Miroslava Żambocha, z pewnością byłaby to dowolność (i swawolność), z jaką pisarz z Ostrawy buduje światy w swoich powieściach. Nie zważając na to, co wiemy o światotworzeniu w literaturze, bez jakichkolwiek zahamowań miesza ze sobą motywy z, zdawałoby się, odległych nurtów fantastyki, za każdym razem tworząc coś... wyjątkowego. Zdecydowanie jego ulubionym zabiegiem jest wprawianie czytelnika w osłupienie, bawiąc się jego oczekiwaniami – kiedy myślisz, że wiesz już, jak działa nowe uniwersum, które wykreował, nagle pojawia się coś, czego wcześniej tam nie było. Czasami te twory zadziwiają, kiedy z pozoru niepasujące do siebie elementy zaskakują i okazują się idealnie ze sobą współgrać – takie zjawisko zaobserwowaliśmy, na przykład, w cyklu o wrażliwym zabijace Koniaszu, którego nie byli w stanie popsuć nawet wyskakujący znikąd wojownicy ninja czy Indianie. Jednak bawiąc się w taką literacką alchemię łatwo przesadzić, serwując czytelnikowi miksturę, po której będzie się czuł niepewnie. Czy nowe dzieło Żambocha, „Mroczny Zbawiciel”, przyprawia o lot, czy raczej o twardy kontakt z glebą?

    Świat się popsuł. „No nie, znowu?”, zakrzykną teraz stali czytelnicy. Owszem – jakimś sposobem sfery niematerialne przemieszały się z naszym światem... Dlatego w ponurej przyszłości naprzeciw cyborgów i sztucznych inteligencji stają zapomniani bogowie, demony, duchy, upiory, magowie i cała reszta tego tałatajstwa. Łowcy nagród nanoszą na swoje naboje magiczne symbole, żeby bardziej bolało, egzorcystom żyje się tak, jak nigdy dotąd – i tylko zwykli ludzie jacyś mniej zadowoleni. W końcu każdego dnia można zostać opętanym, złożonym w ofierze, albo, cóż, napadniętym, zamordowanym, wypatroszonym i ograbionym. Gdyż, jak się okazuje, człowiek to też trochę potwór.

    Bohaterem jest R.C. Co to znaczy? Jeśli go zapytacie, pewnie odpowie, że nie ma pojęcia. Zapewne nie będziecie chcieli zapytać, bo facet niekoniecznie jest czarującym rozmówcą – facjata pozszywana z kilku innych, w połowie zajmowana przez kapryśne cyber-oko, lewe ramię, które składa się z pęków demonicznych kleszczy tylko nadludzkim wysiłkiem woli uformowanych w kończynę o względnie ludzkim kształcie... Poza tym jest raczej duży – na tyle duży, że spokojnie dzierży w jednym łapsku ręczny granatnik, w drugim półautomatyczną śrutówkę i strzela z obu naraz jakby to była folia bąbelkowa. R.C. ma paskudny sekret – paskudniejszy niż jego facjata: w głowie siedzi mu demon, który zmusza go do robienia całej masy rzeczy, które dawnemu R.C. nigdy nie przyszłyby do głowy. Dawnemu? No właśnie – nasz gieroj ma amnezję. Wie, że kiedyś był kimś ważnym, ale za nic nie może sobie przypomnieć, kim dokładnie i czym się wtedy wsławił. Pogoń za strzępkami wspomnień stanowi dla niego główną motywację, dla której pakuje się w całą masę nieprzyjemnych historii, siekąc, rąbiąc i tłukąc na lewo i prawo – ludzi, demony, a nawet niektórych bogów.

    Tekst z okładki jest mylący – zajawka poleca bowiem lekturę nowego dzieła Żambocha fanom takich tekstów kultury, jak „Fallout” czy „Neuroshima”. Sam na chwilę dałem się omotać, a za sprawą podobieństwa bohatera do jednego z protagonistów „Zakutego w stal” myślałem nawet, że „Mroczny Zbawiciel” stanowi kontynuację tegoż. Przez pierwsze parę stron autor rzeczywiście kreśli przed czytelnikiem wizję postatomowego pustkowia i samotnego miasteczka pośrodku niczego. Pierwsze wrażenie, jak to u Żambocha, pryska szybko, ustępując miejsca coraz to większemu zmieszaniu, kiedy domniemany „Mad Max inaczej” przepoczwarza się na naszych oczach w „Constantine'a na sterydach”. Przejście to sprawia wrażenie mało płynnego, stąd w śledzeniu fabuły przeszkadza przede wszystkim walka z własnymi oczekiwaniami wobec utworu.

    Od technicznej strony mamy tu do czynienia z ciągiem luźno powiązanych związkiem przyczynowo-skutkowym opowiadań, w których R.C. zwiedza coraz to nowe obszary na swojej drodze przez Karpaty aż do Ostrawy, ścierając się zarówno z lokalnym elementem przestępczym, jak i tym nadprzyrodzonym. Narracja jest pierwszoosobowa, prowadzona w dość typowy dla tego autora sposób – z perspektywy twardego maczo silącego się czasem na humor. O ile jednak w innych książkach Żambocha wychodzi to nieco bardziej naturalnie, o tyle R.C. jako narrator – i bohater – nie przekonał mnie do siebie wcale, sprawiając wrażenie pozszywanego z kawałków innych ludzi nie tylko dosłownie, ale w głębszym, metaforycznym sensie – stanowiąc hybrydę wszystkich dotychczasowych herosów Żambocha.

    Na tym podobieństwa się nie kończą. Jeśli ktoś z Was pamięta opowiadania o Koniaszu – albo Baklym – na pewno wie, jak ekscytującym było pierwsze pięć razy, kiedy protagonista po otrzymaniu z pozoru śmiertelnych ran podnosił się, by walczyć dalej i spuścić swoim oprawcom tęgie lanie. Bohater „Mrocznego Zbawiciela” celuje w tym również, nie zważając na to, że jego korpus został oddzielony od reszty ciała, porąbanego, na przykład, na trzycyfrową liczbę części, że ktoś umieścił w jego brzuchu cały magazynek naboi z karabinu szturmowego nafaszerowanych zaklęciami do zabijania srogich buców. Są również sceny erotyczne, bo każdy kipiący testosteronem chodzący czołg musi się czasem trochę wyszumieć – tutaj subtelne jak negocjacje za pomocą granatnika i zwykle kończące się w podobnie malowniczy sposób. Fani oderwanych kończyn albo penetracji za pomocą ostrych narzędzi będą wniebowzięci.

    Trzeba jednak przyznać, że przy dostatecznym zawieszeniu niewiary i przymknięciu oka na pewne detale, mogą się tu podobać widowiskowe, niemal filmowe sekwencje starć. Żamboch nie szczędzi fajerwerków – efekty zaklęć czy użycia ciężkiej broni opisane są z ogromnym pietyzmem, podobnie jak sceny walki wręcz. To kolejny znak rozpoznawczy autora – niczym taki czeski Rodriguez, tylko zamiast reżyserować, pisze.

    Komu polecić „Mrocznego Zbawiciela”? Cóż, na pewno nie fanom „Fallouta” czy Zony Fabrycznej, którzy oczekiwaliby po nowej propozycji Fabryki Słów podobnego zestawu wrażeń. Bez wątpienia przypadnie do gustu komuś, kto szuka czegoś lekkiego i dynamicznego do poczytania bez chęci zbytniego angażowania się w fabularne zawiłości, nie ma niczego przeciwko wiadrom przemocy – oraz nie czytał w przeszłości zbyt wielu powieści Żambocha. Po spełnieniu tych wszystkich warunków można się przyzwoicie bawić w towarzystwie R.C., najtwardszego zabijaki tego sezonu. To znaczy... zadowalająco – takich rodzajów zabawy raczej nie znajdziemy w słowniku pod hasłem „przyzwoitość”.

  • Recenzja mangi: Mamoru Hosoda, Renji Asai - „Dziecię Bestii”

    dziecie bestii.jpg

    Dziecię Bestii

    waneko

    Autor: Mamoru Hosoda, Renji Asai
    Wydawnictwo: Waneko
    Ilość tomów: 4
    Cena okładkowa: 21,99 zł

    Manga ta powstała na podstawie filmu animowanego o identycznym tytule. Jego reżyserem jest Mamoru Hosoda, znany m.in. z „Wilczych dzieci”. Film „Dziecię Bestii” uzyskał całkiem wysokie noty od krytyków. Zdobył również nagrodę Japan Academy Prize, przyznawaną dla najlepszej animacji roku. Słysząc tyle pochlebnych opinii na jego temat, koniecznie musiałam sięgnąć po mangę i przekonać się, czy będzie równie ciekawa.

    Fabuła komiksu rozgrywa się w dwóch światach: ludzkim oraz w krainie bestii. Postacie zamieszkujące ten drugi wyglądają jak hybrydy człowieka i zwierzęcia. Mają własne miasta, sklepy, klasztory, a nawet bóstwa. Żyją w całkowitej separacji od świata ludzkiego. Przyczyną izolacji jest wiara w to, że ludzie, z powodu swojej słabości, mogą zostać pochłonięci przez ciemność, którą noszą w sercach i przerodzić się w potwory. Jednak pewnego dnia Kumatetsu, jeden z kandydatów na nowego przywódcę świata bestii, sprowadza do miasta swojego nowego ucznia – człowieka. Czy ten zaledwie siedmioletni chłopiec sprosta treningowi pod okiem prawdziwej bestii i pokona ciemność drzemiącą w swoim sercu?

    Fabuła pierwszego tomu mangi jest trochę przewidywalna i dość oczywista. Autor skupia się w nim głownie na ukazaniu charakterów głównych bohaterów: Kumatetsu oraz jego ucznia Rena. Jako że jeden i drugi mają dość wybuchowe charaktery i są niemożliwie uparci, dochodzi między nimi do ciągłych kłótni. Natomiast drugi tom komiksu jest już dużo bardziej interesujący, bowiem jego akcja przeskakuje między dwoma światami, dzięki czemu historia zyskuje na atrakcyjności. Ren staje się nastolatkiem i zaczyna odczuwać pragnienie przebywania wśród ludzi i prowadzenia takiego życia, jak jego ludzcy rówieśnicy. Czytelnik chce sięgnąć po kolejne tomy, aby dowiedzieć się, czy chłopakowi uda się połączyć bycie wojownikiem w świecie bestii i normalnym nastolatkiem wśród ludzi.

    Atrakcyjność mangi zwiększa również przedstawienie świata bestii oraz atmosfera, która w nim panuje. Nie ma w nim telefonów, samochodów, ogromnych wieżowców. Wojownicy noszą przy sobie miecze, a wszyscy mieszkańcy darzą ogromnym szacunkiem swojego arcymistrza. Pod tymi względami kraina ta przypomina trochę wioskę ninja z mangi „Naruto”.

    Według mnie w mandze jest troszeczkę za mało wątków humorystycznych, które stanowiłyby miły dodatek do całej fabuły. W komiksie pojawia się co prawda postać uroczego, puszystego stworka, który staje się nieodłącznym towarzyszem Rena, i to chyba właśnie owe stworzonko miało za zadanie wprowadzić scenki humorystyczne, jednak potencjał tej postaci nie został w pełni wykorzystany. Przez większość czasu po prostu siedzi na ramieniu bohatera i biernie śledzi fabułę. Mam nadzieję, że w kolejnych komiksach odegra większą rolę.

    W kwestiach technicznych nie mam nic do zarzucenia. Trzeba przyznać, że wydawnictwo Waneko zadbało zarówno o oprawę wizualną komiksu, jak i jakość przekładu. Na końcu każdego z tomików znajdują się podziękowania dla czytelników od rysowniczki i krótki opis wrażeń, jakich dostarcza jej możliwość tworzenia tego komiksu.

    Manga idealnie nadaje się na przyjemną lekturę w ciągu dnia zarówno dla młodszych, jak i nieco starszych czytelników. Mam nadzieję, że komiks wykorzysta swój potencjał i kolejne tomy będą coraz ciekawsze i bardziej wciągające.

  • KoKon 2019 objęty patronatem Konwentów Południowych!

    Do marca pozostało jeszcze dużo czasu, ale już dzisiaj mamy pewność, że to właśnie wtedy odbędzie się KoKon 2019! Będzie to już czwarta edycja konwentu odbywającego się w Koninie, którą mamy ogromną przyjemność objąć naszym patronatem. Nie wiadomo jeszcze zbyt wiele o nadchodzącej edycji, ale liczymy na to, że już niedługo organizatorzy podzielą się z nami informacjami dotyczącymi tego wydarzenia.

    KoKon logo

     

  • A na mikołajki – bilety na Pyrkon!

    Świąteczna atmosfera już na dobre zagościła... właściwie wszędzie. Niejeden konwent oferuje specjalne ceny akredytacji właśnie z okazji świąt. Z tego samego powodu Pyrkon ogłosił przedsprzedaż biletów na festiwal w promocyjnej cenie już od 14 grudnia. Pełna trzydniowa akredytacja będzie kosztować 99 zł i ta cena utrzyma się aż do 31 marca. Później, od 1 kwietnia, wzrośnie do 119 zł i taka już pozostanie aż do dnia festiwalu. Pełny wykaz cen znajdziecie oczywiście na naszej stronie wydarzenia na liście konwentów.

    Festiwal Fantastyki Pyrkon 2019

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #97

    Pierwszy poniedziałek grudnia przynosi nam wieści o trzech wydarzeniach. O świąteczny klimat dbają supermarkety i galerie, radia czy choćby konwenty, jak choćby krakowski Xmasscon 2018. We Władysławowie z kolei będziecie mogli spędzić aż cztery dni na przesiąkniętym fantastyką XXXII Nordconie. To jednak nie wszystko, gdyż w Lublinie czeka na nas trzecia edycja Historykonu – konwentu gier planszowych.