Fantastyka

  • Pasja Minicon w Gdyni przesunięty

    Jeden z niewielu konwentów na dalekiej północy został przełożony na inny termin. Pasję MiniCon, organizowaną przez Gdyńską Bibliotekę z Pasją, przesunięto o dwa tygodnie do przodu, czyli na 29–30 listopada. Wszelkie terminy, takie jak zgłoszenia prelegentów, pozostają bez zmian.

    Konwent Fantastyki w Gdyni - Pasja MiniCon

  • Zgłoś atrakcję Polconu!

    Tylko do 11 lipca trwa nabór zgłoszeń dla twórców programu na tegoroczny Polcon. Jeśli masz pomysł na panel, prelekcję, warsztat, turniej, konkurs, LARP lub jakąkolwiek inną formę atrakcji związaną z szeroko pojętą kulturą i popkulturą, a do tego chcesz zgarnąć zniżkę za wejściówkę, zgłoś swój pomysł, wypełniając formularz dostępny na stronie wydarzenia.

    Banner Polconu

  • Recenzja mangi „Dragon Ball Z: Bitwa Bogów”

    dragon ball bitwa bogow

    Dragon Ball Z: Bitwa Bogów

    JPF

    Autor: Akira Toriyama (oryginalny pomysł), Jump Comics
    Wydawnictwo: J.P.Fantastica
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa: 49,00zł

    Jakie seriale sprawiały, że kiedy nadchodziła godzina emisji kolejnego odcinka, wyludniały się ulice? „Czterej pancerni i pies”, „Stawka większa niż życie”… Coś jeszcze? Chodzą słuchy, że podwórka pustoszały również, gdy w telewizji pojawiało się anime „Dragon Ball”. Pewnie jest w tym wiele prawdy, gdyż jaki cel miałoby wydawanie tytułu skierowanego do fanów w kraju, w którym nie byłoby odpowiedniej bazy?
    Anime-comics, nowy typ mangi od Japonica Polonica Fantastica, to nietypowa jak na nasze warunki próba przeniesienia filmu „Dragon Ball Z: Bitwa bogów” z 2013 roku na karty komiksu nie tyle poprzez narysowanie całości od nowa wedle scenariusza, co zapełnienie kadrów zrzutami ekranu z animacji.
    „Dragon Ball Z: Bitwa bogów” opowiada o starciu bohaterów z bogiem zniszczenia Piwusem, który przebudził się po kilku dekadach snu, pragnąc nie tylko siać śmierć i pożogę, ale także dowiedzieć się, czy w kosmosie faktycznie istnieje, jak to zobaczył we śnie, Super Saiyanin Bóg, mogący stanowić dla niego wielkie zagrożenie. Szukając go, trafił na Ziemię, gdzie w tym czasie hucznie obchodzono urodziny żony Vegety, Bulmy. A przecież Son Gokū nie mógł dopuścić do zniszczenia planety i zepsucia imprezy.
    Fabuła komiksu nie odbiega od tego, co znamy z całej serii „Dragon Ball”. Nieprzerwane pasma zwycięstw sprawiają, że Son Gokū i jego towarzysze muszą mierzyć się z kolejnymi, coraz potężniejszymi przeciwnikami. Z każdym pojedynkiem stawka rośnie. Walka przebiega zgodnie z ustalonym w poprzednich tomach schematem, więc zanim główny bohater choćby spróbuje stanąć na wysokości zadania, jego koledzy (w większości dawni oponenci) zrobią wszystko, żeby kupić mu trochę czasu, przede wszystkim zapobiegając zniszczeniu planety przez Piwusa z nudów. Wszystkie chwyty, żarty i potrawy dozwolone.
    „Dragon Ball Z: Bitwa bogów” to nie tylko ciągłe starcia. Wątek wesela wnosi dużo humoru, jednak kosztem fabuły. Poza wymianą coraz potężniejszych ciosów, improwizowaniem nowych technik, odkrywaniem ku uciesze widza i przerażeniu przeciwnika, ile procent mocy wykorzystują wojownicy oraz wykrzykiwaniem słów, mogących uchodzić za obraźliwe określenia męskich narządów rozrodczych, jeśli się je źle zrozumie, bohaterowie lubią też sobie poświecić niczym choinka bożonarodzeniowa. Słowem, jest to standard, za który wielu kocha tę serię. Ja czułem się pod koniec trochę zmęczony brakiem większych urozmaiceń w akcji, jednak w gruncie rzeczy komiks jest za krótki (pomimo swoich ponad trzystu stron), by wystawić cierpliwość czytelnika na większą próbę.
    Zresztą nie fabuła jest tutaj najważniejsza (i chyba nigdy nie była tym, za co fani kochali ten tytuł), lecz bohaterowie. Celem autora mangi „Dragon Ball”, Akiry Toriyamy, tworzącego także scenariusz do filmu było (za namową studia) umieszczenie w nim większości istotniejszych postaci, które przewinęły się na kartach komiksu. Pojawili się więc tacy ulubieńcy czytelników jak Żółw Pustelnik, Mr. Satan, zboczona świnka Ulong i tak dalej, ale nawet ci, którzy znaczą coś w światku „Dragon Balla”, przykładowo Piccolo, nie odgrywają na ogół, poza kilkoma zdaniami oraz ewentualnie otrzymaniem „honorowego policzka” od Piwusa, większej roli. A Son Gokū? Cóż, kiedyś był potężny i głupkowaty, teraz zachowuje się jak osobnik niepełnosprawny intelektualnie, wciąż jednak obdarzony dosłownie nieziemską siłą. Jeśli chodzi o Piwusa, nie jest zwykłym chłopcem do bicia. To całkiem interesująca postać, przypominająca kota, ponieważ bywa leniwy, kapryśny i ma wyszukane podniebienie. Tworząc go, Akira Toriyama inspirował się między innymi swoim pupilem rasy Cornish Rex. Piwus z jednej strony wydaje się poczciwy, a z drugiej ma na swoje rozkazy złoczyńców pokroju Frizera. Pomimo tych sprzeczności łatwo można go polubić. Podobnie przedstawia się sytuacja z jego sługą Whysem, który bardzo dba, by bóg zniszczenia nie marnotrawił czasu na próżne rozrywki. Nowe postaci mają tę istotną przewagę nad „starą gwardią”, że otrzymali wystarczająco dużo czasu, by zaznaczyć swoją obecność.
    Jak zauważyłem na początku, tytuł powstał z połączenia scen z filmu i ułożenia ich w ciąg fabularny. W rezultacie otrzymujemy komiks w pełnej palecie barwnej. W ramach „umangowienia” kadry zostały uzupełnione o onomatopeje oraz opisy ruchów wykonywanych przez bohaterów. Niestety, wrażenie pędu czy nabierania prędkości oraz efekt fali uderzeniowej, które w komiksach są na ogół przedstawione za pośrednictwem otaczających przedmiot lub osobę kresek, tutaj zostały oddane za pomocą lekkiego rozmycia kadru, co jest naturalne dla animacji, ale w komiksie wygląda nieco dziwnie. Niemniej oprawa graficzna sprawia dobre wrażenie, tak samo jak powiększony format czy wysokiej jakości papier, na którym wydrukowano komiks.
    Podsumowując, mangę „Dragon Ball Z: Bitwa bogów” czytało mi się dobrze pomimo pewnych dłużyzn. Na korzyść tytułu przemawia obecność sporej ilości lekkiego humoru i mnóstwa scen akcji w drugiej połowie. Fani (z wyjątkiem tych, którym nie spodobał się film) mogą spokojnie sięgnąć po tę pozycję.

     

     

  • Recenzja mangi „Odrodzony jako Yamcha”

    odrodzony jako yamcha

    Odrodzony jako Yamcha

    JPF

    Autor: dragongarow LEE i Akira Toriyama
    Wydawnictwo:J.P. Fantastica
    Ilość tomów: 1
    Cena okładkowa: 18,90zł

    Pewnie każdy, kto spędził z mangą lub serialem „Dragon Ball” (w jednej z jego licznych wersji) chociaż ze sto kilkadziesiąt odcinków, kojarzy takie postacie jak Son Gokū czy Vegeta. Takich bohaterów się nie zapomina! A Yamcha? Właśnie, kim jest tytułowy bohater mangi „Odrodzony jako Yamcha”? Zapytałem o to będącego większym znawcą ode mnie kuzyna, który odrzekł: „Yamcha? To taki frajer”. Ale nadchodzi czas, kiedy Yamcha przestaje być pośmiewiskiem.

    „Odrodzony jako Yamcha” to manga autorstwa dragongarow LEE i spin-off serii „Dragon Ball”, której wielkim fanem jest mangaka. Została ona zamówiona i wydana przez wydawnictwo Sueisha. Mnie przywodzi ona na myśl typowy fan fiction.

    Opowieść zaczyna się we współczesnej Japonii. Pewien uczeń liceum, prywatnie wielki fan „Dragon Ball”, ulega wypadkowi, w wyniku którego traci przytomność i odradza się w ciele jednego z bohaterów swojej ukochanej mangi, tytułowego Yamchy. Dlaczego jednak się odrodził i czy stoją za tym zamierzenia jakiejś siły wyższej?

    Odrodzony jako Yamcha chłopak nie ma nieziemskich mocy, z czego zresztą doskonale zdaje sobie sprawę. Jednak będąc znawcą tematu wie, jak może nie tylko podnieść swoją siłę, ale i wziąć aktywny udział w nadchodzących starciach. Realizuje też własne plany ubiegnięcia Vegety w ożenku z piękną Bulmą.

    Manga, co oczywiste, gdy weźmie się pod uwagę jej objętość, składa się z krótkich epizodów, nie jest próbą ponownego opowiedzenia całej historii znanej z „Dragon Ball” tylko z Yamchą w roli głównej. Z czasem akcent zostaje przeniesiony z prostego odtwarzania pewnych starć w kierunku problemów uwięzionego w ciele wojownika chłopaka. Przypuszczam, że gdyby nie konieczność zamknięcia się w jednym tomiku, historia mogłaby się ciągnąć jeszcze długo, doprowadzając być może nawet do stworzenia własnego uniwersum. Konieczna jest choćby pobieżna znajomość świata „Dragon Ball” (także jej najnowszej odsłony, czyli „Dragon Ball Super”), aby nie tylko wyłapać jak najwięcej nawiązań, ale też by w ogóle wiedzieć, co się dzieje. Nie trzeba jednak pamiętać wszystkich szczegółów z życia Yamchy, gdyż bohater na bieżąco wyjaśnia, dlaczego postępuje tak, a nie inaczej i jak pierwotnie potoczyły się wypadki. Cóż, taki już urok fan fiction.

    Styl rysunków wyraźnie się różnicuje, gdy akcja dotyczy naszego świata i w momencie, gdy przenosi się do uniwersum „Dragon Ball”, w którym głównie rozgrywa się akcja komiksu. Widać to przede wszystkim w sposobie rysowania postaci – nieco bardziej realistycznym w przypadku oryginalnego „projektu” głównego bohatera przed odrodzeniem jako Yamcha. Jednak w obu przypadkach można dostrzec podobieństwa w rysowaniu detali twarzy (np. otarcia czy zadrapania). O tłach nie trzeba się rozpisywać, bo poza mało charakterystycznymi blokowiskami z naszego świata będziemy widzieć głównie rozbijane i niszczone potężnymi uderzeniami wojowników skały. Na ogół style dragongarow LEE i Akiry Toriyamy są na tyle zbliżone, że trzeba włożyć nieco wysiłku, by odróżnić spin-off od oryginału.

    Jak podsumować mangę „Odrodzony jako Yamcha”? Chyba najlepsze będzie określenie, że jest to komiks od fana dla fanów. Jeśli nie lubisz tej serii, nie ma sensu po nią sięgać. Ale trzeba przyznać, że nawet ja, osoba, która nie aspiruje do bycia fanem „Dragon Ball”, bawiłem się z tym tytułem naprawdę dobrze.

  • Warsaw Comic Con dopiero w przyszłym roku – znamy datę!

    Poznaliśmy datę VI edycji Warsaw Comic Con. Wedle schematu z poprzednich lat impreza powinna wypaść jesienią tego roku. Wygląda jednak na to, że zrezygnowano z organizowania dwóch wydarzeń rocznie, ponieważ najbliższa odsłona warszawskiego festiwalu odbędzie się w dniach 17–19 kwietnia 2020 roku. Czy organizatorzy wreszcie wzięli sobie do serca niezadowolenie uczestników i takie zmiany pomogą poprawić jakość Warsaw Comic Con oraz uniknąć błędów? 

    Banner Warsaw Comic Conu

  • Koncert na XIV Dniach Jakuba Wędrowycza!

    Dni Jakuba Wędrowycza dają przede wszystkim możliwość pójścia śladami znanego awanturnika i bliższego poznania jego persony, ale też oferują cały wachlarz różnych atrakcji. Wśród nich znajdą się między innymi koncerty. W tym roku wystąpią trzy zespoły. Dla fanów muzyki etnicznej i folkowej zagrają Ethnopolia i Drewutnia, a miłośnicy gitar będą mogli zrelaksować się przy brzmieniach Con-Q-Band.

    Banner Dni Jakuba Wędrowycza

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #119

    Ostatni poniedziałek czerwca, a to oznacza, że oficjalnie za tydzień zaczynamy wakacje! A przynajmniej część z nas. Ostatnimi imprezami tego miesiąca będą:

    1. XXVI Międzynarodowy Festiwal Fantastyki w Mierkach (niedaleko Olsztyna),
    2. festiwal LarpArtw Gliśnie Wielkim (na północy kraju),
    3. Orichalcum 3 w Głuchowie (mniej więcej między Łodzią a Warszawą).

    Wybieracie się na którąś z nich?

  • Recenzja mangi „Card Captor Sakura”

    card captor sakura

    Card Captor Sakura

    waneko

    Autor: CLAMP
    Wydawnictwo: Waneko
    Ilość tomów: 12
    Cena okładkowa: 21,99 zł

    „Card Captor Sakura” jest jednym z najpopularniejszych na Zachodzie dzieł grupy CLAMP, jednocześnie w Polsce będącym relatywnie mało rozpoznawanym. Czy jest to słuszne, nie mnie oceniać, z pewnością jednak można uznać, że manga ta idzie pod prąd prawie wszystkim obecnie rozpowszechnionym trendom w gatunku mahō-shōjo. Tylko czy zaszufladkowanie jej jako oldschool jest wystarczającym powodem, by po nią sięgnąć?

    Warto zresztą dodać, że polscy fani mangi i anime mogli zapoznać się z pierwszym tomem mangi „Card Captor Sakura” już w 2002 roku, kiedy to w wydawanym przez Waneko czasopiśmie „Mangamix” przedrukowano pierwszy tom, a więc w czasach, gdy CLAMP był w naszym kraju naprawdę popularny. Dlatego mimowolnie przychodzi na myśl pytanie: dlaczego to wtedy nie chwyciło?

    Przenieśmy się na chwilę do lat dziewięćdziesiątych XX wieku. Pewnego dnia uczennica szkoły podstawowej, Sakura Kinomoto, odkryła w bibliotece swojego ojca książkę, po otwarciu której dowiedziała się trzech rzeczy. Po pierwsze, że ma magiczną moc, bo tylko osoba z magicznymi zdolnościami mogła ją otworzyć. Po drugie, że przy okazji uwolniła z księgi tzw. karty Clowa, które od tej chwili będą siały na świecie zło i zniszczenie. Po trzecie zaś, że w związku z powyższym osobiście musi wyłapać wspomniane karty, w czym pomoże jej nieudolny strażnik księgi – skrzydlaty lewek noszący imię Kerberos.

    Kojarzycie może takie tytuły jak „Mahō-Shōjo Madoka Magica” czy ostatnio wydane w Polsce „Czarodziejki.net”? Jeśli podobają się wam te tytuły, to powinniście wiedzieć, że „Card Captor Sakura” podchodzi do tematu mahō-shōjo w zupełnie odmienny sposób. W czasach, kiedy ta manga się ukazywała, mahō-shōjo wciąż opowiadało o walce dobra ze złem, a nie było survival horrorem.

    Manga posiada prostą fabułę, a zwieńczeniem każdorazowych zmagań Sakury ze złem jest odzyskanie kolejnej karty Clowa. Oznaką, że taka karta znajduje się w pobliżu, są nietypowe zdarzenia, jak np. wciąganie pod wodę pływających w basenie ludzi, masowe halucynacje itd. Zło, jak to w życiu bywa, czyha dosłownie za rogiem, a już na pewno w zasięgu poruszającej się na łyżworolkach Sakury. Walki mają pewien walor taktyczny, gdyż nie wszystkie karty posiadane przez Sakurę nadają się w równym stopniu do wykonania pewnych zadań. Nieliczne są co prawda łatwe do okiełznania, ale większość trzeba kontrolować w określony sposób. Niczym w grze karcianej, właściwości niektórych kart czynią je w większym stopniu zdatnymi do walki, inne z kolei wymagają bardziej strategicznego podejścia. Ten taktyczny wymiar jest jednak przedstawiony pobieżnie, a krótki czas trwania pojedynków i założenie, że manga skierowana jest do młodszego odbiorcy, nie pozwala na osiągnięcie odpowiedniego napięcia. Przy dłuższych posiedzeniach może być to męczące, ale jeśli przegląda się mangę od czasu do czasu, nie będzie aż tak odczuwalne.

    Pomimo tych ograniczeń mangę „Card Captor Sakura” czyta się nieźle, dzięki pewnym typowo „CLAMP-owskim” cechom tego tytułu. Jedną z nich są przeurocze postacie. Nie może być inaczej, skoro bohaterów wprost rozpiera dobroć i chęć niesienia pomocy innym. Ich traumy i lęki są dawno oswojone i nie pozostawiły głębokich urazów psychicznych, środowisko nie jest zaborcze, sytuacja ekonomiczna jest wystarczająco dobra, by nie trzeba było martwić się o jutro. Bohaterowie nie mają co prawda rozwiniętych charakterów, ale są one dostatecznie wyraziste, by nie zlały się w jedną, szarą, choć polukrowaną z wierzchu masę.

    Kolejnym, moim zdaniem typowym dla CLAMP-a, wyróżnikiem jest nieprzeciętny urok, z jakim są narysowani bohaterowie, co dobrze oddaje ich osobowość. Dzięki temu z większą chęcią śledzimy ich pozbawiony silnych (w każdym razie negatywnych) emocji prozaiczny żywot. Te pełne miłości oczy, łagodne rysy twarzy, zadbane fryzury i nowe sukienki, które na każdą misję zakłada Sakura, wypalą się w waszych oczach niczym znak właściciela na boku krowy. „Card Captor Sakura” oddaje wiernie swoje czasy, pokazując nam przedmioty życia codziennego, które nabrały ostatnio kultowego charakteru, jak na przykład magnetowidy, łyżworolki czy pagery. Retro jest dzisiaj w modzie, ale najlepsze w tym jest to, że „Card Captor Sakura” uchwyciła ten moment w czasie, gdy to wszystko było żywe i prawdziwe, a nie tylko na chłodno wykalkulowanym komercyjnym zabiegiem.

    Podsumowując, mangę „Card Captor Sakura” czytało mi się przyjemnie, choć odbierałem ją trochę jako produkt swojej epoki i nie jestem pewien, czy przyjąłby się on tak dobrze dzisiaj, przynajmniej wśród niedocelowego czytelnika. Nie ukrywam, że moim zdaniem jest to manga dla dzieci i fanów grupy CLAMP.

  • Recenzja książki: Marcin Kiszela - „Ostatni prorok"

    ostatni prorok

    Marcin Kiszela - „Ostatni prorok”

    genius creationsWydawnictwo: Genius Creations
    Liczba stron: 318
    Cena okładkowa: 34,99 zł

    Marcin Kiszela wbrew pozorom nie jest autorem nowym na polskim rynku wydawniczym. Pod tym nazwiskiem kryje się Dawid Kain, autor takich książek, jak „Fobia” czy też recenzowanych już przeze mnie „Oczu pełnych szumu”. „Ostatni prorok” to debiut twórcy pod jego własnym nazwiskiem.

    Ludzie często zastanawiają się co by było, gdyby… A co, jeśli w jakiejś sytuacji postąpiliby inaczej, jeżeli opcja przez nich wybrana jest błędna i może doprowadzić do końca świata? Można nad tym tylko debatować, jednak te osoby mają jakiś wpływ na dalsze koleje losu. Gorzej się mają sprawy, gdy jesteś tylko obserwatorem. Nie istniejesz, a jednak egzystujesz. Bez wpływów, bez możliwości dotyku, podróżując tylko od wspomnień do wspomnień, nie mogąc umrzeć, ale nie mogąc również w pełni żyć.

    Świat przedstawiony w powieści zmienia się z rozdziału na rozdział. Tekst podzielony jest i opisany datami, określającymi czas akcji. Czytelniczą wędrówkę rozpoczynamy w Krakowie w latach dzieciństwa Damiana (1994–1999). W kolejnych rozdziałach lokalizacja pozostaje ta sama, jednak przenosimy się w zaawansowaną, zupełnie skomputeryzowaną przyszłość – od roku 2022 i dalej.

    Głównym, najważniejszym bohaterem powieści wydaje się sam narrator, o którym nie do końca wiadomo kim lub czym jest. Podczas czytania niejednokrotnie zdarzyło mi się o nim zapomnieć, gdyż tylko opowiadał o losach reszty. Istotnymi postaciami są również Damian, Ksawery i Agata. Tytułowy prorok, Damian, to chłopak z naprawdę trudną przeszłością, wpływającą na jego obecne życie. Ukończył psychologię, jednak przez narastającą depresję, psychozę oraz bezsenność sam, jak na ironię, zaczął potrzebować pomocy psychologa. Ksawery to najlepszy przyjaciel Damiana. Pracuje w firmie CyberArts, jednej z największych korporacji w branży gier i doświadczeń elektronicznych. Chłopak z dnia na dzień coraz bardziej traci kontakt z rzeczywistością, powoli nie odróżniając realu od przepięknej fikcji. Agata jest dziewczyną Damiana. Stara się, jak może, wyciągnąć chłopaka z depresji, robiąc z tego swoją wielką misję.

    Marcin Kiszela nie oddalił się za bardzo od klimatu wcześniejszej twórczości. „Ostatni prorok” porusza ważne problemy, jak depresja, samobójstwo, przymus szybkiego dorastania czy też ucieczka przed wszystkimi problemami w świat wirtualny, skutkująca zatarciem się granicy pomiędzy rzeczywistością a fikcją. W świecie, który wydaje się nie tak odległy, gdyż w dzisiejszych czasach technologia rozwija się w zatrważającym tempie i już obecnie komputery przy niektórych pracach są w stanie zastąpić ludzkość, a sprzęt VR nie jest niczym wyjątkowym, coraz łatwiej jest zatracić granice i wpaść w uzależnienie od internetu. Z pozoru niegroźne, a jednak nas od siebie oddalające. Zaczynamy żyć życiem innych, przestajemy umieć się ze sobą porozumiewać bez możliwości skorzystania z komunikatora.

    Język w „Ostatnim proroku” jest prosty, ale nie banalny. Pełen humoru, wzbogacony o ciekawe słownictwo oraz różne nawiązania do dzieł kultowych. Co jakiś czas wydarzenia pozornie przestają mieć sens, jednak gdy już rozwiązujemy zagadkę, nagle wszystko staje się nad wyraz oczywiste.

    Minusami powieści jest ponownie ilości zmarnowanego papieru. Nic nie wnoszące, puste białe kartki pomiędzy niektórymi rozdziałami, które ze względów ekologicznych są zupełnym marnotrawstwem. Ponadto czasem odnosiłam wrażenie, że niektóre wydarzenia z życia bohaterów mogłyby zostać pominięte. Owszem, w części wzbogacały portret psychologiczny protagonistów, ale niekiedy były tylko zbędnym zapychaczem, który dzielił nas od rozwiązania tajemnicy.

    W mojej opinii „Ostatni prorok” jest pozycją wartą przeczytania. Ciekawe, dobrze rozwinięte postacie, psychodeliczny klimat i teoretycznie niemożliwa do rozwiązania zagadka – to wszystko sprawia, że książki Marcina Kiszeli są wspaniałym doświadczeniem, którego choć raz w życiu należy spróbować.

  • Znamy program Wrocławskich Dni Fantastyki!

    XV edycja Wrocławskich Dni Fantastyki odbędzie się już za dwa tygodnie. To najlepszy czas na udostępnienie programu atrakcji. Ciężko jest wymienić chociaż niewielką część niespodzianek, które zostały przygotowane – na stronie WDF znajdziecie całą gamę atrakcji, od tych związanych z literaturą, grami, filmami i serialami, przez strefę „Gry o Tron” i „Gwiezdnych Wojen”, aż po prelekcje naukowe i paranaukowe. Zaplanowano także koncerty i występy. Zapoznajcie się z programem sami, klikając w ten link.

    Banner Wrocławskich Dni Fantastyki

  • Recenzja książki: „Taniec Marionetek" - Tomasz Niziński

    taniec marionetek.jpg

    Tomasz Niziński - ,,Taniec Marionetek"

    genius creationsWydawnictwo: Genius Creations
    Liczba stron: 380
    Cena okładkowa: 39,99zł

     

    Wyobraźcie sobie powieść, w której nie ma żadnej postaci pozytywnej, której miejscem akcji jest stara, wiecznie zabłocona wioska, a główny bohater to skorumpowany materialista. Dorzućcie do tego garść wulgaryzmów, prosty humor, talent pisarski autora i gotowe! Macie przedsmak tego, co znajduje się na kolejnych stronach „Tańca Marionetek”. Tą powieścią zadebiutował Tomasz Niziński i, według mnie, jego pojawienie się na rynku czytelniczym śmiało można nazwać „wejściem smoka”.

     „Witaj w świecie, w którym demony są analfabetami, nekromanci nigdy nie trzeźwieją, a bohaterowie są zawsze gotowi ryzykować życiem. Cudzym” – tak głosi napis na odwrocie książki. Warto w tym miejscu przedstawić tych bohaterów. Głównym z nich jest Is – bezwzględny, przebiegły porucznik najemnego regimentu i okupant, który gardzi mieszkańcami podbitego kraju. Kolejnymi – Ferre (szermierz, który przehandlował duszę diabłu), Liczydło (kwatermistrz-kleptoman) i Pierwszy Nekromanta (wiecznie nietrzeźwy czarnoksiężnik). Z taką ekipą nie sposób się nudzić. Postacie są wykreowane z niezwykłą fantazją i pomysłem. Żadna z nich nie pojawia się w historii przypadkowo i każda czymś zaskakuje. Byłam niemało zaskoczona, gdy zrozumiałam, że nie znajdę tu nikogo pozytywnego. Tak bardzo przywykłam do powieści, w których główny bohater stara się ratować świat albo od początku, albo chociaż po jakiejś heroicznej przemianie w ich trakcie. Ale nie tym razem – tu nie ma nikogo takiego, nikt nie chce pomóc ludzkości. Recenzowana pozycja  to pełna humoru opowieść o najemnikach, którym do szczęścia wystarczy pełna sakwa złota. Pociąg do pieniądza i posiadania wpływów ma zwłaszcza Is. Jego głównym problemem jest to, że przez swoje knucie i intrygi sam staje się marionetką w rękach naprawdę wielu ludzi.

    Książkę czytało mi się przyjemnie. Jest napisana dobrze, z pomysłem i w ciekawy sposób. Ładna okładka i dobry jakościowo papier zachęcają do sięgnięcia jeszcze zanim poznamy fabułę. Wykreowany świat wzbudził we mnie przerażenie i ciekawość, dzięki którym naprawdę ciężko było mi się oderwać od „Tańca Marionetek”. W Dhuirceath – mieście, w którym stacjonują nasi bohaterowie – ciężko narzekać na nudę. Tam ciągle coś się dzieje i choć na początku główny wątek wydaje się zaledwie tłem pobocznych wydarzeń, z czasem okazuje się, że jest zupełnie odwrotnie. W tym wiecznie zamokłym miejscu nic nie dzieje się przypadkowo i mimo że większość mieszkańców wyznaje zasadę: ,,najlepszy problem to martwy problem”, to nawet ona przestaje się sprawdzać, gdy do grona postaci dołącza nekromanta.

    Wulgaryzmy idealnie wpasowują w klimat powieści. Niezwykła ironia towarzysząca Isowi i humor otaczający całą historię jeszcze bardziej przekonały mnie do tej książki. Powiem również, że z całego serca kibicuję głównemu bohaterowi (jest to dopiero pierwszy tom jego przygód), bo dawno nie bawiłam się tak dobrze, śledząc losy postaci przewodniej. Jak już wcześniej wspomniałam, nie idziemy ratować z nim świata, a obrzucać pomidorami posterunki Straży Miejskiej, podpalać burdele i spiskować z postaciami nawet bardziej podejrzanymi niż sam Is. Niekiedy towarzyszy nam w tym szalony alchemik, który już dawno temu przedawkował którąś z własnych mikstur.

    Nie ma tu niczego, do czego mogłabym się przyczepić. Podczas lektury czas mijał mi w ekspresowym tempie, a sama przygoda zapewniła wiele przyjemnych wrażeń. Jeżeli macie dość heroicznych bohaterów w roli głównej, to jak najszybciej sięgnijcie po tę pozycję. Ja nie żałuję spędzonych z nią chwil i jestem pewna, że w przyszłości sięgnę po kontynuację. Moim zdaniem „Taniec Marionetek” to fenomenalny debiut Tomasza Nizińskiego oraz powieść, do której pewnie niejednokrotnie wrócę.

  • Program XXI Tolk-Folku już dostępny!

    XXI Tolk-Folk odbędzie się w dniach 8-14 lipca 2019 r. w Bielawie. Organizatorzy właśnie udostępnili program wydarzenia. Na uczestników czeka wiele warsztatów, prelekcji i konkursów. Z dużym entuzjazmem zostały przyjęte warsztaty piwne organizowane razem z wrocławskim browarem rzemieślniczym Profesja. Oprócz tego do 24 czerwcaprzyjmowane są zamówienia na koszulki z logo konwentu.

    logo konwentu fantastyki Tolk-Folk

  • Jakub Wędrowycz powraca – „Karpie bijem” Andrzeja Pilipiuka pod patronatem!

    karpie bijemAndrzeja Pilipiuka i najbardziej znanej postaci, jaka wyszła spod jego pióra, zapewne nikomu nie trzeba przedstawiać. W dziewiątym tomie przygód najpopularniejszego awanturnika polskiej fantastyki Jakub Wędrowycz będzie jak zwykle niekulturalny i bezkompromisowy, a czytelnikom zaoferuje to, co zawsze – sporą dawkę nieprawdopodobnych zdarzeń.

    Chcecie dowiedzieć się, jak Baba Jaga staje się bronią ostatecznej Zagłady? Sprawdzić, czy celebrowanie Światowego Dnia Przytulania może być niebezpieczne? A może interesuje was, co łączy syndrom sztokholmski z samogonem?

    W tej książce może przecież wydarzyć się wszystko – nawet coś, co odmieniłoby dotychczasowe spojrzenie na konflikt między Wędrowyczami a Bardakami...

    „Karpie bijem” trafi do w księgarń już 17 lipca nakładem wydawnictwa Fabryka Słów. Pozycja została również objęta patronatem Konwentów Południowych.

  • Recenzja gry: „Miszmasz! Gramy!”

    Miszmasz! Gramy!

    miszmasz gramy

    rebel

    Wydawca:  Zespół Rebel
    Autor: Nathalie Saunier, Remi Saunier, Tom Vuarchex
    Rodzaj: Karciana
    Poziom skomplikowania rozgrywki: Prosty
    Losowość: Duża
    Gra składa się z: 

    - 135 dwustronnych kart

    - Instrukcji

    Czy chcecie się przekonać jak prosta gra karciana ćwiczy spostrzegawczość oraz refleks? Sięgnijcie po Miszmasz! Jego twórcami są Nathalia i Remi Saunier oraz Tom Vuarchex, który stworzył grafikę do 135 dwustronnych kart, a znany jest przede wszystkim jako jeden z autorów popularnej gry zręcznościowej Jungle Speed.

    Miszmasz w edycji limitowanej wyszedł także w solidnym, metalowym pudełku, podobnie jak jego poprzednik. Jest to spora zaleta, ponieważ w przeciwieństwie do pudełek kartonowych jest ono wytrzymałe i przetrwa nie jeden niespodziewany upadek.  W środku znajdziemy karty w dwóch idealnych wgłębieniach z dziurkami na palce, dzięki którym łatwiej się je wyjmuje. Ponadto dodano składaną instrukcję oraz mały katalog gier od firmy Rebel.

    Karty wykonane są z tektury, którą trudno nagiąć przy normalnym użytkowaniu. W tegorocznej edycji ich wzory nawiązują do popularnych gier planszowych od wspomnianego wyżej wydawnictwa.

    Zasady gry są banalnie proste. Karty tasujemy i rozdajemy wszystkim graczom tak, aby – w miarę możliwości – każdy posiadał ich po tyle samo. Grę rozpoczyna osoba, która ma na sobie najbardziej kolorową odzież.

    Zgodnie z kierunkiem ruchu wskazówek zegara, uczestnicy kolejno odkrywają po jednej karcie ze swojej talii (odsłaniają je od siebie tak, aby pozostali gracze mogli je zobaczyć wcześniej) i kładą je na dowolnym miejscu przed sobą. Każdy musi zachować czujność, aby odnaleźć wzrokiem dwie identyczne karty i natychmiast położyć na nich palce lub dłonie. W ten sposób tylko gracz, który zrobi to jako pierwszy zdobywa parę. Trzeba mieć się na baczności, bowiem w grze biorą udział wszystkie widoczne symbole, czyli te które znajdują się: na kartach wyłożonych na stole, na kartach na wierzchu talii uczestników, a nawet na kartach wchodzących w skład już zdobytych par.

    Poza podstawowym wariantem rozgrywki (zdobycie pięciu zestawów kart), możemy jeszcze skorzystać z dwóch trybów gry. Jednym z nich tryb gry zespołowej – w którym trzeba utworzyć przynajmniej dwie drużyny. W tym przypadku, aby zebrać parę, obie osoby z jednej drużyny muszą położyć palec na jednej z kart należących do tej samej pary w tym samym czasie.

    Drugim jest tryb kooperacji lub rywalizacji – tutaj najważniejszy jest czas! Rozkładamy karty i ustawiamy minutnik na 60 sekund. W tym czasie uczestnicy muszą znaleźć jak największą ilość par. W trybie kooperacji liczą się wszystkie zebrane pary, a w rywalizacji wygrywa osoba z ich największą ilością. Do instrukcji dołączona jest tabelka określająca punkty w zależności od liczby graczy - np. dwie współpracujące osoby, które uzbierały mniej niż 10 par to... żółtodzioby.

    Miszmasz jest tytułem, który odzwierciedla powiedzenie: „proste, a dobre”. Gra na pewno przypadnie do gustu zarówno starszym, jak i młodszym graczom. Fani wydawnictwa Rebel ucieszą się na widok znajomych wzorów nawiązujących do popularnych gier. Emocje rosną wraz z pojawieniem się nowych kart na stole, a najbardziej zażarta walka pojawia się w trybie „60 sekund”. Możemy także liczyć na minimalną negatywną interakcję przy podbieraniu par rywalom. Gracze otrzymują sposobność sprawdzenia swojego refleksu, a jednocześnie budzącą emocje zabawę. Mało kiedy ma się ochotę przestać na jednej partii. Pozycja jest odpowiednia na piknik, imprezy rodzinne, czy po prostu jako przerywnik między „cięższymi” tytułami.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #118

    Wraz z ochłodzeniem, które przyszło po pełnym morderczych upałów tygodniu, nadchodzą trzy wydarzenia odbywające się mniej więcej na południu kraju. Będą to:

    1. Konwent mangi i anime - Magnificon Expo w Krakowie
    2. Dąbrowskie Dni Fantastyki
    3. Event poświęcony rozrywce elektronicznej – GameON w Kielcach

    Co oferują te imprezy? Sprawdźmy.

  • Recenzja książki: Tomasz Sobiesiek - „Astralker"

    astralker

    Tomasz Sobiesiek - „Astralker”

    fabryka slowWydawnictwo: Fabryka Słów
    Liczba stron: 393
    Cena okładkowa: 39,90 zł

    Tomasz Sobiesiek zadebiutował opowiadaniem „Astralker: drugie dno” w antologii „Na nocnej zmianie”. Niecałe trzy lata później powrócił ze swoją pierwszą powieścią o zbliżonym tytule – „Astralker”, która jest rozszerzeniem losów dobrze nam już znanego bohatera, Dawida Kowalczyńskiego.

    W teorii każdą propozycję można odrzucić, w praktyce jednak, gdy odrzucenie równa się unicestwieniu, okropna alternatywa zaczyna wydawać się nieco lepszym wyjściem. Chcąc nie chcąc, nie mamy żadnego wyboru i przyjmujemy ją. W takiej właśnie sytuacji znalazł się główny bohater „Astralkera”, Dawid Kowalczyński. Dzięki umiejętnościom cenionym w tajnych służbach specjalnych chłopak ratuje swoją skórę i zaczyna pracować dla Incorporea (jej nazwa z łaciny oznacza „bezcielesny” co nie jest przypadkowym zabiegiem), firmie zajmującej się zleceniami detektywistycznymi oraz ochroniarskimi.

    Akcja powieści rozgrywa się w Polsce, a dokładniej w Warszawie. Mężczyzna wychodzi jednak poza ramy znanego nam świata i przekracza granice, o których istnieniu nawet nigdy nie śnił. Rzeczywistość przeplata się z wymiarem astralnym. Autor za pomocą bogatych opisów wprowadza motyw Out Of Body Experience (OOBE, czyli wyjścia poza ciało do świata astralnego), zachęcając czytelnika do poszerzenia wiedzy na ten temat. Czas akcji nie jest nam znany, jednak poszczególne elementy sugerują nam, że jest to teraźniejszość.

    Dawid Kowalczyński, główny bohater, to po prostu chłopak, który znalazł się w niewłaściwym miejscu i czasie. Jest on dziewiętnastoletnim studentem pierwszego roku informatyki. To człowiek o nieco sarkastycznym poczuciu humoru i czułym sumieniu (co nie zawsze jest dla niego korzystne), zupełnie pozbawiony instynktu samozachowawczego, przez co nie zdobywa za dużej sympatii wśród współpracowników. Posiada również wyjątkowe umiejętności w eksterioryzacji, pozwalające mu nawet na uniknięcie śmierci.

    „Astralker” napisany jest przystępnym językiem, opowiada ciekawą, zaskakującą historię, w której ciągle coś się dzieje. Z początku pozornie nieistotne wątki łączone są w kolejnych rozdziałach i składają się na elementy złożonej, interesującej układanki. Pierwszoosobowa narracja umożliwia lepsze wczucie się w nurt historii i gwarantuje zaskoczenie każdym zwrotem akcji. Nasz bohater nie jest nieomylny, a my nie mamy wglądu w myśli innych postaci, co daje autorowi pole do popisu. Tomasz Sobiesiek może skutecznie manipulować fabułą, poprowadzić nas innym torem i niespodziewanie zszokować. Sprawia to, że oderwanie się od książki i powrót do codziennych obowiązków może nie być takie proste. Moją uwagę przykuły też ilustracje autorstwa Vladimira Nenova, idealnie oddające zawartość powieści oraz umilające jej czytanie.

    Co do samej powieści, naprawdę nie mam autorowi nic wielkiego do zarzucenia. Jedyną wadą, jaka przychodzi mi teraz do głowy, jest to, że przy dobrze skonstruowanym głównym bohaterze, który bardzo mi się spodobał, reszta postaci wydaje się płaska i mało znacząca. Liczę jednak, że w następnych tomach (o ile się pojawią, na co na szczęście się zapowiada) ulegnie to zmianie i autor w pełni wykorzysta swój pisarski potencjał. Dużo bardziej przeszkadzał mi spoiler znajdujący się na skrzydełku okładki, który mógł popsuć zaskoczenie podczas czytania, oraz w mojej opinii nieco zbyt nachalna reklama fragmentu innej powieści na końcu. Rozumiem ten zabieg promocyjny, jednak wydał mi się kompletnie nie na miejscu, zwłaszcza że to debiutancka powieść Tomasza Sobiesieka. Popsuł on kontemplację nad świeżo przeczytaną książką, dając nadzieję na coś więcej od autora, a był niestety fragmentem pracy kogoś innego.

    W moim odczuciu „Astralker” jest godny polecenia, zwłaszcza na dłuższe wolne, podczas którego można kompletnie odpłynąć w świat niematerialny. Jeśli lubicie motyw tajnych służb i eksterioryzacji lub jesteście osobami uczącymi się i chcecie dowiedzieć się, czym skutkuje nieprzystąpienie do sesji przez zaspanie, to ta pozycja jest dla was!

  • Stalowowolskie Spotkania z Fantastyką pod patronatem!

    Przed nami VI edycja Stalowowolskich Spotkań z Fantastyką. Konwent odbędzie się w dniach 5-7 lipca w Stalowej Woli, w budynku Samorządowego Liceum Ogólnokształcącego im. Cypriana Kamila Norwida. 

    Na zainteresowanych czekać będą: prelekcje, spotkania z gośćmi (np. debiutującym pisarzem Bartłomiejem Fitasem, Franciszkiem Piątkowskim, cosplayerami Significant Otters Cosplay i Heavy Cosplay), bogaty gamesroom z salonem gier retro, planszówkami i RPG, a także pokazy gier bitewnych i RPG, turnieje, LARP-y, warsztaty i strefa handlowa. 

    Wstęp na konwent jest bezpłatny, a organizatorzy zapewniają nocleg w szkole. 

    Chcesz wziąć udział w tworzeniu konwentu? Zgłoś się na wolontariusza lub twórcę programu.

    Formularz zgłoszeniowy dla wolontariuszy

    Formularz zgłoszeniowy dla twórców atrakcji

    Banner Stalowowolskich Spotkań z Fantastyką

  • Planeta jak narkotyk

    ciemna strona ksiezycaEmpireum to planeta narkotyk, dla której wszyscy tracą głowę. Jest jak diabeł, wcielone zło niszczące człowieka, zabijające go fizycznie lub psychicznie. Czy ekipa badawcza składająca się z poety, inkwizytora, żołnierza i naukowca będzie w stanie rozwikłać zagadkę znikających statków i zamierających szlaków transportowych? O tym przeczytacie w książce Grzegorza Gajka „Ciemna strona księżyca”, a z naszej recenzjidowiecie się, czy warto po tę książkę sięgnąć.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #117 - do sześciu razy sztuka!

    Sezon letni w pełni. Sześć imprez/eventów/konwentów w tym tygodniu potwierdza tylko, że fala upałów zbiega się ściśle z odwiedzalnością powyższych. Nie przedłużając więc wstępu do 117. Poniedziałkowego Flasha Konwentowego, zapraszamy do przeczytania o:

    1. E-sportowe Mistrzostwa Szkół Rybnik
    2. FantAZJA - Festiwal Fantastyczno-Azjatycki
    3. Prusakon 2019
    4. I Raciborski Festiwal Gier Planszowych
    5. Bydgoskie Dni Popkultury
    6. VII Festiwal Kultury Japońskiej Ichigo Matsuri w Katowicach
  • Recenzja książki: Marcin Podlewski „Księga Zepsucia. Tom I”

    ksiegazepsucia1

    Marcin Podlewski - „Księga Zepsucia. Tom I”

    fabryka slowWydawnictwo: Fabryka Słów
    Liczba stron: 378
    Cena okładkowa: 39,90 zł

    To straszne, a zarazem ekscytujące przeżycie – znaleźć się w obcym miejscu, wśród nieznajomych o dziwnych zwyczajach, nie rozumiejąc nawet, o czym rozmawiają. Jeżeli przy okazji nie masz ze sobą ani grosza, ani nawet mapy, na nogach jedynie znoszone buty, w dodatku  absolutnie żadnego planu, z pewnością czeka cię nie lada przygoda. W dodatku jeśli na domiar wszystkiego nawet ziemia i niebo są inne – pierwsza jałowa i jakby wypalona, drugie żółte i mętne – a ostatnie towarzyszące ci wspomnienie to rozdzierająca agonia na krześle elektrycznym, bez wątpienia mocnych wrażeń wystarczy ci do końca (prawdopodobnie dość krótkiego) żywota. W takiej właśnie sytuacji możemy się znaleźć wraz z bohaterem pierwszego tomu nowego cyklu Marcina Podlewskiego, autora „Głębi”, znanej i docenionej czteroczęściowej space opery. Oto jest „Księga Zepsucia”.

    W niedalekiej przyszłości Europa jest cesarstwem – a sprawy mają się w niej jak najgorzej. Malkolm „Rud” Rudecki za zabójstwo dokonane w afekcie na ludziach, którzy zamordowali mu żonę i skrzywdzili małoletnią córkę został osadzony w więzieniu o szczególnie zaostrzonym rygorze. Kiedy okazuje się, że jeden z morderców był synem wysoko postawionego urzędnika, odsiadka zmienia się w karę śmierci – a Rud trafia na krzesło, które ma zafundować mu najbardziej elektryzujące doznanie w życiu. Nie dane mu jest jednak zmienić się w kupkę popiołu. Tuż po swojej domniemanej śmierci budzi się bowiem w miejscu zupełnie odmiennym od naszego – jednak wcale nie znaczy to, że choć odrobinę lepszym.

    Thea jest światem, w którym zło zatryumfowało. Jałowy krajobraz usłany jest ciasnymi, warownymi miasteczkami zamieszkanymi przez zastraszonych ludzi, lgnących do mocy ochronnych kręgów utrzymujących mordercze, bluźniercze siły na zewnątrz. Władzę sprawują Skrzywieni – to ci, którzy własną wolą potrafią wypaczać Proste Prawo stanowiące fundament ponurej rzeczywistości. Rudecki z początku nie może uwierzyć w to, co go spotkało – będzie musiał jednak zrozumieć dziwne realia, w których się znalazł, jeśli ma mieć jakiekolwiek szanse na powrót do domu. Byłoby to dużo prostsze, gdyby nie dziwna moc, która manifestuje się, kiedy Rud wpada w złość – moc, która sprawia, że Skrzywieni zaczynają uważać go za konkurenta…

    To wspomniane wcześniej zdominowane przez zło uniwersum ukazane jest w bardzo interesujący sposób. Rządzi się pewnymi określonymi prawami, jednak czytelnik dowiaduje się o nich wyłącznie tyle, ile główny bohater. Niebezpieczną krainę splugawioną przez zło będziemy razem z Rudeckim badać po omacku, obserwując, jak ten improwizuje i popełnia błędy, z których wyciąga nauczkę. Widać, że „Pan Lodowego Ogrodu” był tu mocnym źródłem inspiracji – co zresztą przyznaje sam autor.

    Polubiłem tu również bohaterów. Rudecki może i nie jest najbardziej złożoną psychologicznie postacią w historii literatury rozrywkowej – ot, prosty, marudny, zmęczony życiem facet wywodzący się ze świata zdominowanego przez technikę, jadowity ironista, a przede wszystkim całkowity sceptyk – świetnie jednak pasuje, na zasadzie ostrego kontrastu, do sytuacji, w której się znalazł. Przypomina tym uwielbianego przeze mnie Vuko Drakkainena z innej powieści, której tytuł już się w tym tekście pojawił. Towarzyszyć mu będą karzeł Grotz, nadrabiający swoje braki okrucieństwem i zawziętością, Nadżywy Suhael – albinos niepodległy władzy śmierci, a także tajemnicza wiedźma Marla, niechętna przewodniczka Malkolma po tej dziwnej domenie. Tej ostatniej należy się parę osobnych słów.

    W większości powieści fantasy, w których świat przedstawiony w znaczącym stopniu różni się od znanej nam rzeczywistości, musi w końcu nastąpić moment, w którym ktoś wreszcie – niby to mimochodem – wyjaśni, co tutaj właściwie jest grane. Nazywamy to infodumpem lub pigułą informacyjną. Bardzo spodobał mi się sposób, w jaki Podlewski bawi się tym zabiegiem – Rud dość szybko spotyka bowiem właśnie Marlę, kogoś, kto wiele wie i mógłby mu wszystko wyjaśnić, ale nie robi tego. Za wiedzę wiedźma domaga się zapłaty, a przekonana do zeznań składa je w sposób typowy dla mieszkańca tego świata, kompletnie niezrozumiały dla kogoś z zewnątrz. Byłem naprawdę miło zaskoczony – w końcu spodziewałem się długiego i naciąganego wykładu, w którym autor chwali się szczegółami wykreowanych przez siebie realiów. Nic takiego jednak nie nastąpiło.

    I chociaż szczegóły na temat zasad na Thei w końcu pojawiają się w ciut większej liczbie, po pierwszym tomie pozostaje wrażenie, że jest tu jeszcze dużo do odkrycia. Na czym polega upodlenie, rytualna czynność, za pomocą której Skrzywieni podporządkowują sobie ludzi? Dlaczego mieszkańcy kręgów podczas rozmowy dziękują za „wiedzę i karę”? Czemu właściwie zło zatryumfowało – i dlaczego wszyscy kryją się przed światłością? To tylko kilka z pytań, które zadawałem sobie i zadaję do tej pory, w niecierpliwym oczekiwaniu na drugi tom. „Księga Zepsucia” była świetną przygodą, a jako początek cyklu jest dokładnie taka, jaka powinna być – oferuje masę interesujących doznań, rozbudza ciekawość, pozostawia po sobie spory niedosyt. Więcej, szanowny autorze!