Co by było, gdyby świat nagle się skończył? To pytanie stanowi podstawę wszelkich tytułów utrzymanych w konwencji postapokaliptycznej. Coś się stało, coś się zepsuło, coś wybuchło… ale na skalę światową. Ludzkość mogła wymrzeć, ale nie wymarła, a przynajmniej – nie w całości. Przetrwali najsilniejsi, najsprytniejsi, najszczęśliwsi… by podjąć ponowną próbę zbudowania zorganizowanej społeczności, w której każdy może czuć się bezpieczny. Nie jest jednak tak łatwo, bo świat po zagładzie dysponuje znacznie szerszym wachlarzem zagrożeń, od tych znanych wcześniej, jak ludzka chciwość, do całkiem nowych – zmutowanych, potwornych zwierząt, promieniowania… Przede wszystkim więc: przetrwanie. Podobny motyw, choć zaprezentowany w nieco inny sposób, przedstawia komiks „Oblivion Song. Pieśń Otchłani”, którego pierwszy tom ukazał się ostatnio w Polsce za sprawą wydawnictwa Non Stop Comics.
Od tragedii, która odmieniła życie mieszkańców Filadelfii, minęło dziesięć lat. Przez ten czas nie udało się poznać przyczyn zjawiska, które spowodowało zniknięcie dwudziestu tysięcy ludzi, a sporą cześć terenu pozostawiło przenicowało i zmieniło w ziemie nie z tego świata – pełne dziwnych stworów, stanowczo nieprzyjaźnie nastawionych do ludzi. Inny wymiar – tam zniknął, wraz z wieloma innymi, brat Nathana Cole. To on, przy wsparciu pary naukowców i programu rządowego, opracował metodę przenikania do tego równoległego świata, by odnajdywać tam zaginionych i sprowadzać ich z powrotem. Z czasem traci nadzieję na odnalezienie Edwarda, co gorsza, decyzja o finansowaniu jego wypraw zostaje cofnięta… W tym czasie jednak para, która wróciła do swojej rzeczywistości jako ostatnia „wyciągnięta” przez Nathana, napomyka o społeczności, jaką tworzą zaginieni w alternatywnym uniwersum… A to coś, co zupełnie zmienia postać rzeczy. Niestety, jak się wydaje, tylko dla głównego bohatera.
Historia przedstawiona jest jako dramat jednego człowieka w obliczu ogromu nieszczęścia, któremu tylko on jest w stanie zaradzić. Przynajmniej tak wydaje się na początku… Z czasem dowiadujemy się szczegółów, które zmienią nasz początkowy entuzjazm względem Nathana raczej w pełne dystansu oczekiwanie, niż ślepą wiarę w jego altruizm. Nathan napędzany jest desperackim pragnieniem odnalezienia brata, z którym nie rozstał się w dobrych nastrojach. Jest tu więc poczucie winy, ale jak głębokie, o tym przyjdzie się czytelnikowi przekonać już w tym tomie komiksu. Ale są jeszcze inni… niektórzy wierzą w jego misję, inni uważają ją za niepotrzebną, a wręcz szkodliwą. Bo czy ci, którzy zaginęli tak dawno, na pewno chcą wracać do poprzedniego życia? Czy nie znaleźli sobie nowego miejsca, gdziekolwiek przebywają, o ile nadal żyją? Inny wymiar nie jest przyjaznym miejscem, zrujnowane miasto przeniesione w świat pełen ogromnych monstrów nie stanowi już dla ludzi dobrego i bezpiecznego miejsca. Nathana czeka jednak wiele niespodzianek, spośród których niewiele będzie pozytywnych.
Dynamika przemian, jakie nastąpiły w mieście, chociaż zdają się one dotyczyć tylko niego samego z całkowitym pominięciem reszty świata, jest dość intrygująca. Filadelfia „równoległa” wygląda dokładnie tak, jak można by sobie wyobrazić cywilizację powoli przejmowaną ponownie przez naturę -tyle że tu w jej roli występują „macki i glutki” potworów. One same to rozlazłe, bezgłowe kształty, przywodzące na myśl nieco zminiaturyzowanych (no, nie zawsze) i chodzących na czterech odnóżach lovecraftiańskich przedwiecznych. To, jak główny bohater porusza się po mieście i sama jego misja przypominają zaś mocno „Jestem legendą” Richarda Mathersona, zwłaszcza w jego filmowym wydaniu. Jest klimat, jest poczucie zagrożenia, jest niepewność, czy to, co robi, jest dobre i czy jego motywy na pewno są czyste. I chociaż można dostrzec w fabule pewną przewidywalność, to zupełnie nie przeszkadza to w odbiorze – bo też i komiks jest nie tylko ciekawy, ale i ładny wizualnie.
Z tą urodą można by pewnie się kłócić, mi jednak odpowiada nieco brudna, ale wystarczająco szczegółowa kreska Lorenza de Felici, która, wraz z kolorami dodanymi przez Annalisę Leoni, idealnie przystaje do konwencji postapokaliptycznej. Powoduje tez odpowiednie wrażenie napięcia, zagrożenia, cienie nałożone zostały tak, by je odpowiednio stopniować – co udało się wyśmienicie. Ostatnie strony poświęcono na galerię artów wraz ze szkicami postaci i potworów oraz krótkimi komentarzami rysownika. Te obrazy chętnie widziałoby się w większym formacie, są tak miłe dla oka.
„Oblivion song. Pieśń Otchłani” polecam, przedstawia bowiem w bardzo adekwatny sposób historię angażującą, wciągającą i prowokującą pytania i domysły co do tego, co może wydarzyć się dalej. Zdecydowanie z niecierpliwością będę wyglądała kolejnego tomu. Fanom postapokalipsy zapewne pozycji tej polecać nie trzeba, bo sami po nią sięgną, zaś tym, którzy nie mieli wielkiego kontaktu z