Trudno o konwencję, która byłaby rozpoznawalna na równi z westernem. Opowieści o twardzielach w kapeluszach z szerokimi rondami przemierzających Zachód w poszukiwaniu zemsty, bogactwa, odkupienia lub właściwie czegokolwiek stanowią same w sobie odrębny gatunek, którego najmocniejszymi atutami są zazwyczaj wartka akcja bogata w strzelaniny i pościgi, charakterni bohaterowie, a przede wszystkim obraz dawno minionego świata, w którym zostało jeszcze wiele do odkrycia. Jest to jednocześnie konwencja dosyć ciasna, w obrębie której być może opowiedziano już wszystko. Jedyny powiew świeżości nastąpić może już tylko i wyłącznie z zewnątrz – stąd w ciągu ostatnich dwóch dekad obserwowało się próby kojarzenia westernu z fantastyką naukową (nawet z gatunku space opera), fantasy lub horrorem (a nierzadko nawet z wszystkim naraz). Również w mandze i anime western pojawiał się czasem, choć bardziej jako dekoracja niż sedno całej opowieści (przykładem może być choćby uwielbiany przeze mnie „Trigun”, który pod całą otoczką opowieści z pustynnego pogranicza był tak naprawdę science fiction). Oto dlaczego czymś nietypowym jest omawiana przeze mnie dzisiaj pozycja: „Green Blood”, pięciotomowa manga autorstwa Kakizaki Masasumiego. Jest ona po prostu czystej wody westernem – w dodatku, co dosyć dobitnie sugeruje tytuł, westernem z odrobiną irlandzkiej ikry.
Koniec wojny secesyjnej i początek rewolucji przemysłowej w Stanach Zjednoczonych był jednym z ważniejszych przyczyn napływu imigrantów z Europy, przybywających do odrodzonego kraju w poszukiwaniu nowego, lepszego życia. To nowe, lepsze życie, „amerykański sen“, zbyt często jednak okazywało się ucieczką z deszczu pod rynnę, w bagno ubóstwa, dyskryminacji, przemocy. Nowy Jork drugiej połowy XIX wieku rządzony jest przez bezlitosne gangi, na których poczynania przymyka oko przekupna władza. Kwitnie rozbój i prostytucja, toczy się ciągła wojna o strefy wpływów. Najgorsza jest szósta dzielnica, Five Points, teren zmagań Grave Diggers i Iron Butterflies oraz dom dwóch młodych półsierot z Irlandii, Luke'a i Brada Burnsów. Chłopcy przybyli do Ameryki wiele lat temu, niedługo po śmierci matki, starając się jakoś znaleźć dla siebie miejsce w protestanckim kraju, który nie pała sympatią do katolickich imigrantów. Młodszy, Luke, pracuje w dokach jako tragarz, utrzymując starszego Brada, który od dłuższego czasu nie może znaleźć dla siebie pracy. A przynajmniej tak myślą wszyscy wkoło, łącznie z młodszym bratem – po zmroku Brad przyjmuje bowiem tożsamość Grim Reapera, Ponurego Żniwiarza, jednego z najbardziej skutecznych zabójców na zlecenie Grave Diggers. Jego cena zawsze jest taka sama – dziesięć dolarów – zaś jego jedynym celem w życiu jest odnaleźć ojca... I posłać go do piachu.
Opowiedziana w pięciu zeszytach serii historia nie jest może szczytem oryginalności – to klasyczna westernowa opowieść o zemście i przemocy, ale też i nie dla fabuły sięga się po mangi pokroju „Green Blood”. Prym wiedzie tu przede wszystkim świetna, ostra kreska, kapitalne, szczegółowe i dynamiczne ilustracje, szczególnie scen starć, pojedynków i walk. Życie w Five Points jest przecież brutalne, jej mieszkańcy walczą często, trup się ściele, posoka bryzga na wszystkie strony... Wisienką na szczycie tortu są tu zajmujące całą stronę kadry będące komiksowym odpowiednikiem filmowych scen, w których akcja na chwilę przystaje, abyśmy mogli podziwiać w całej krasie sięgającego po broń lub zamierzającego się do oddania decydującego strzału bohatera. Całość buduje po prostu srogi klimat, aż chciałoby się zobaczyć to w formie anime!
Rzeczywistość Nowego Jorku z początków rewolucji przemysłowej przedstawiona w „Green Blood” jest ponura, przesycona seksem i śmiercią. O ile jednak śmierci nie brakuje, sceny golizny przedstawiono w sposób niepozbawiony decorum, sugestywny, ale nie odsłaniający zbyt wiele. Wciąż jest to zdecydowanie pozycja dla dorosłych czytelników, ale przy tym estetyczna i nieepatująca zbędną pornografią. Zdecydowanie dorosły jest tu za to język, tak bliski mowie kowbojów i bandytów, jak tylko możemy sobie to wyobrażać – bohaterowie bluzgają bowiem na potęgę. Czasami jest to odpowiednie, częściej sprawia wrażenie mocno wymuszonego, nie sposób jednak stwierdzić, że nie pasuje to do nastroju całości. Bo pasuje.
Jak przystało na western, przewijają się w „Green Blood” motywy nierówności, zemsty, społecznego odrzucenia, a nawet rasizmu – tym jednak, co świadczy o wyjątkowości tej pozycji, jest sposób ukazania tych zjawisk. Kakizaki Masasumi, jak przystało na Japończyka, wywodzi się z kręgu kulturowego, który wszystko to zna wyłącznie z opowieści, posiada więc na nie własne spojrzenie, zadziwiająco odrębne od naszego. Właśnie to „spojrzenie wędrowca” sprawia, że z pozoru prosta historia opowiedziana w serii okazuje się być dla czytelnika z Zachodu nie lada przygodą – i stanowi dla mnie jeden z najważniejszych powodów, dla których po „Green Blood” po prostu warto sięgnąć. Masasumi nie jest jednak turystą, który nie rozumie tego, co zobaczył – do rysowania swojej mangi znakomicie przygotował się merytorycznie, uzupełniając wiedzę czytelnika o pojawiające się czasami notki na temat tła rozgrywających się w jego historii wydarzeń, a nawet dając do rąk swoim bohaterom i antybohaterom dopracowaną po najdrobniejsze detale wyglądu autentyczną broń z epoki.
Finalny werdykt może być tylko jeden: „Green Blood” zdecydowanie wart jest poświęconego mu czasu. To klasyka westernu narysowana na nowo, w sposób zadziwiająco świeży i stylowy jak na gatunek, w którego obrębie wymyślono już chyba wszystko. Świetni, charakterni bohaterowie z łatwością wciągają czytelnika do swojego ponurego, niesprawiedliwego świata i nie pozwalają go opuścić aż do momentu, w którym poznamy finał ich losów. Ich historia, choć prosta, jest angażująca, pełna niespodziewanych zwrotów, opowiedziana z epickim rozmachem. Każdemu fanowi mangi, który cenił sobie choćby „Django. Unchained” (główne źródło inspiracji autora, jak sam przyznaje w posłowiu) czy dolarową trylogię Sergio Leone, pięciotomową serię Kakizaki Masasumiego mogę tylko i wyłącznie polecić.