Fantastyka

  • Recenzja książki: Marcin Sergiusz Przybyłek - „Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw”

    sprzedawcylokomotywMarcin Sergiusz Przybyłek - „Gamedec. Sprzedawcy lokomotyw”

    rebis Autor: Marcin Sergiusz Przybyłek
    Wydawnictwo: Rebis
    Liczba stron: 408
    Cena okładkowa: 37,90 zł

    Pierwszy tom serii „Gamedec” Marcina Przybyłka zrobił dla polskiej fantastyki bardzo wiele. Przede wszystkim - spopularyzował tak specyficzny nurt, jakim w literaturze jest cyberpunk. „Granica rzeczywistości” może nie należała do sztandarowych przedstawicieli tego gatunku, nawiązywała jednak do niego w tak przyjemny, subtelny sposób, że trudno się dziwić, że kto sięgnął po opowiadania Przybyłka, ten wsiąkał w świat ludzi żyjących w grach na dobre. Świat ten nie był bowiem znowu tak daleki od naszej rzeczywistości i chociaż przedstawiał społeczeństwo dalece bardziej zwirtualizowane, to jednak nie trzeba było wielkiej wyobraźni, by zobaczyć w tym wszystkim własne otoczenie za parę lat. Opowiadania w „Granicy rzeczywistości” były czymś, co można by określić mianem świetnego wstępu do dłuższej formy. Pojawiały się jednak tu i ówdzie głosy o tym, że przełożenie „Gamedeca” na powieść nie wyszło już tak dobrze. O tym, jak wygląda to w rzeczywistości, trzeba było się więc przekonać samemu.

    Torkil Aymore nie mógł długo cieszyć się spokojem w towarzystwie Anny. Oboje zaproszeni zostali na urodziny syna Pauline, Konona, do jednego z wirtualnych światów, Brahmy. Na przyjęciu jednak dochodzi do dziwnego wypadku – po zjedzeniu tortu postacie niektórych z gości, w tym Anny i Konona, ulegają zniszczeniu w paskudny sposób. Na szczęście problem dotyczy tylko ich awatarów, reszta gości wylogowuje się w awaryjnym tempie. Łatwo zauważyć, że zdarzenie dotknęło tylko zoenetów – a więc tych, którzy żyją w wirtualu, nie posiadając (już, jak u Konona, albo w ogóle, u Anny) prawdziwego ciała. Jak się okazuje nie jest to jednorazowy przypadek – kolejne incydenty mają miejsce już nie tylko w Brahmie, ale i innych wirtualnych światach, pojawiają się w nich stworzenia atakujące graczy i inne nieprzyjemności sprawiające, że ludzie zaczynają się bać przebywania w światach poza realnym. Na detektywa Aymore będzie więc czekać kolejna zagadka do rozwiązania.

    O ile w przypadku „Granicy rzeczywistości” mieliśmy do czynienia z kilkoma krótkimi formami, z których każda przedstawiała osobne zlecenie, o tyle tutaj można spodziewać się bardziej złożonej fabuły. Sama intryga jednak, chociaż zawiązana zostaje bardzo szybko, a wiele kolejnych szczegółów zostaje podane w krótkim czasie, rozwija się długo i miewa kilka chwil, w których wydaje się, iż wiemy już wszystko – tylko po to, by autor udowodnił, że prawda nie jest tu ani prosta, ani miła, ani nawet ostateczna. Poziom skomplikowania tylko się zwiększa, a z przyjemnego, gierczanego otoczenia gamedeca przechodzimy w intrygę na skalę światową. Stopniowe wnikanie w realia korporacyjne pozwoli na dokonanie wielu odkryć, które uzmysłowią i Torkilowi, i czytelnikowi, jak niewiele do tej pory rozumiał.

    Wreszcie dostajemy też możliwość rozejrzenia się po Warsaw City i okolicach. Wcześniej Torkil przebywał głównie w wirtualu, a jeśli nie, to za opis świata wystarczyć musiało nam nakreślenie umeblowania pokoju, w którym akurat podłączał się do gry. „Sprzedawcy lokomotyw” rozpoczynają się spacerem po miejskim parku, zdarzają się w nich też sceny gonitw czy pościgów na ulicach, a nawet i wyjście poza gamedecową „strefę komfortu”, czyli w dziki busz. Tu srodze zaskoczył mnie fakt podziału na bezpieczne miasto i pełne zagrożeń ziemie leżące poza barierą ABB, tym bardziej, że za tą granicą życie jakby toczyło się swoim rytmem, produkując faunę przerośniętą i wynaturzoną (co w sumie wobec tak daleko posuniętej urbanizacji nie jest wcale niczym dziwnym…). Z drugiej strony jednak nie sposób uchronić się przed wrażeniem, że owa fauna nie jest znowu aż tak groźna, jedynie człowiek jakby… zmalał wobec niej, chroniąc się w swoim bezpiecznym, ciepłym, klimatyzowanym, ale w gruncie rzeczy dość ciasnym światku.

    Wrażenie to pogłębia wyraźnie ukazany przez autora wpływ przebywania w wirtualu na organizm ludzki. Pomimo wysoce rozwiniętych technik stymulowania mięśni podczas spoczynku, rezultat okazał się daleki od oczekiwanego – i tu ponownie widać porównanie miejskiego życia z bardziej wymagającą naturą. Torkil wychodzący sobie na kilkukilometrowy spacer do dziczy stanowi widoczek dość zabawny, jednakowoż nastrój prześmiewczy schodzi na dalszy plan wobec analizy skutków, jakie miało dla jego ciała życie gamedeca. Otóż więc człowiek, którego sylwetka wskazywałaby na to, że jest zupełnie przyzwoitej kondycji, nie może przebiec krótkiego dystansu, ponieważ stymulowane na łożu mięśnie nijak nie radzą sobie z rzeczywistym wysiłkiem. A do tego dochodzi jeszcze stan stawów, więzadeł, wydolność oddechowa… To wszystko zostało poddane gruntownej analizie i opisane w bardzo szczegółowy, realistyczny sposób.

    Podobnie wnikliwie potraktowano głównego bohatera. Narracja pierwszoosobowa pozwala nam na wgląd w jego myśli i obserwowanie wydarzeń z bardzo subiektywnego punktu widzenia (co zresztą daje się odczuć mocno w kwestii podążania za intrygą, w której przypadku dostajemy tyle informacji i domysłów, ile posiada bohater, a miejsca na własną interpretację nie pozostaje wiele), co autor wykorzystał po mistrzowsku do przedstawienia wpływu wydarzeń na stan psychiczny Torkila. Miał on, jak pamiętamy, urojenia już w opowiadaniach – stan ten jedynie się pogłębia, a gdy dojdzie do tego wpływ stanowczo przedawkowanej zaawansowanej technologii (do momentu, w którym było mi gościa po prostu żal), zwidów robi się coraz więcej, ich wpływ na bohatera narasta, aż w końcu po prostu traci on kontakt z rzeczywistością. Cały czas mamy jednak relację z jego punktu widzenia (z nielicznymi wyjątkami), więc tę utratę poczytalności obserwować będziemy w postaci coraz bardziej bełkotliwego języka narracji, bezsensownych obserwacji bohatera, utraty szczegółów, wreszcie – zaburzających wszystko inne szumów. Trudno nie zauważyć wtedy, że Torkil nie zawsze zdaje sobie sprawę ze swojego stanu, część ze swoich urojeń traktuje jako realne zjawiska, co zaburza też jego kontakt z otoczeniem – i jest przyczyną wielu tragicznych sytuacji. To jest realistyczne do bólu – i przerażające. Osobom, które lubują się w książkach z motywem zaburzeń psychicznych poleciłabym właśnie „Sprzedawców lokomotyw”.

    W reszcie przypadków Torkil zostaje starym Torkilem, wiodącym żywot człowieka rozrywanego nie tylko przez korporacyjne spiski i własną psyche, ale i miłostki do różnych kobiet. Annę i Pauline już znamy, chociaż więc pojawiają się i tu, biorąc aktywnie udział w niektórych wydarzeniach, to jest ich jakoś… mało. O ile za Anną jakoś nie przepadałam nigdy, gdyż jej wykreowany charakter plastikowej lalki do mnie nie przemawiał (tu nie jest lepiej, z okazjonalnym zaskoczeniem jej kompetencjami jako diginetki – niestety osobowości jej to nie dodało nic a nic), o tyle za charyzmatyczną Pauline trochę mi się tęskni. Wraca za to inna postać kobieca znana z „Granicy rzeczywistości”, z rolą nieco bardziej znaczącą, pojawia się też Monika, która wydaje mi się być już interesująca nieco bardziej (ale, auć, trochę boli jej geneza). No i Torkil z lubością „bierze pod uwagę” każdą nową napotkaną postać płci żeńskiej obdarzoną urodą – co w pewnym momencie robi się nudne.

    W obliczu tego, jak dopracowana została znaczna większość wątków w książce, trudno mi pogodzić się z faktem zgrzytu, który towarzyszył ujawnieniu kolejnego z motywów. Postęp technologiczny w Gamdecverse posunął się naprzód o wiele bardziej niż skłonni są to przyznać na forum publicznym przedstawiciele poszczególnych korporacji, a ich wzajemne animozje tylko podkręcają tempo. Wszelakie wynalazki i nowości wprowadzane są tu z pieczołowitością godną pochwały, jako że nie pojawia się nic, co nie byłoby odpowiednio umotywowane i wyjaśnione w sposób momentami przypominający wręcz naukowy żargon, bez logicznych wpadek i niespójności. Dlatego ten nieszczęsny czwarty wymiar, którego pojawienie się ma uzasadnić wiele zjawisk zachodzących w ciągu fabuły, tak tu nie pasuje. To element niemalże magiczny, niewytłumaczalny i niepoznany, brakuje mu tego „zakotwiczenia” w realiach, które posiadają wszystkie inne wątki w powieści. Wiemy jednak, że to nie koniec historii, a więc poczekam cierpliwie na dalszy ciąg – i na to, czy trapiące mnie wątpliwości są słuszne, czy też nie.

    Ostatecznie po lekturze „Sprzedawców lokomotyw” wrażenia mam ogólnie bardzo dobre – nie licząc paru momentów zniecierpliwienia nad przesadnie w moim mniemaniu wyeksponowanymi wątkami pobocznymi (erotyka w wykonaniu motombów, Torkil oceniający wygląd każdej napotkanej kobiety). Jest to książka (a może nawet seria – to się zobaczy!) jak na warunki krajowe wyjątkowa. Dopiero w tej formie – powieści, nie opowiadań – dało się zauważyć złożoność świata nakreślonego przez Przybyłka, jego rozmach i poziom skomplikowania, który momentami przeraża, a czasem… No dobrze, może nie zachwyca, bo zachwyt skończył się w chwili, gdy pojawiło się zagrożenie płynące z gier – ale z całą pewnością potrafi zrobić ogromne wrażenie.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #30

    Witamy w jubileuszowym, trzydziestym, historycznym Poniedziałkowym Flashu Konwentowym! Historyczność wiąże się z faktem, iż po raz pierwszy przygotowaliśmy dla Was aż 8 pozycji. To będzie naprawdę bogaty weekend, w trakcie którego trafiły się wydarzenia z niemal każdej dziedziny, do wyboru do koloru. A są to: Magnificon, Smokon, Cytadela, Preppers Poland, Festung 2033: Ekspedycja, Sherlockon, Planszówki z Muffinem i Esport Now 2017.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #29

    Owszem, dzisiaj jest wtorek, ale...czasem los nie pozwala nam zrobić wszystkiego w terminie. Nadal jest to jednak Poniedziałkowy Flash Konwentowy, dlatego zachęcamy do zapoznania się z jego zawartością. Tym razem trafił się nam SPOT 2017, BasCon 2017 i Majowa Gralicja 2017.

  • Recenzja książki: Jacek Łukawski - „Grom i szkwał”

    grom i szkwal

    Jacek Łukawski - „Grom i szkwał”

    sqn Autor: Jacek Łukawski
    Wydawnictwo: SQN
    Liczba stron: 432
    Cena okładkowa: 36,90 zł

    Uwaga! Poniższa recenzja może zdradzać wątki fabularne z poprzedniej części cyklu „Kraina Martwej Ziemi”. Recenzję pierwszego tomu powieści Jacka Łukawskiego można znaleźć tutaj.

    Miecz przeznaczenia, który zawisł nad głową Arthorna i jego kompanów, zapowiada nieubłaganie to, co musi się stać. Król Mergipp nie żyje – całkiem możliwe, że ktoś pomógł mu przenieść się na łono Ariath. W zamku toczy się zacięty bój o władzę, przelewa się krew. Stary Garhard musi sobie z tym wszystkim poradzić. Na domiar złego księżniczka Azure zniknęła, a jedyną wskazówkę, gdzie może się znajdować, stanowi trup czarta, którego od stuleci nie widziano w Wondettel. Arthorn kolejny raz musi położyć swe życie na szali – znów wbrew swej woli. Tym razem bez kompanów, ranny i nieziemsko zmęczony, wyrusza za Martwicę, by odnaleźć Azure, w której Garhard upatruje następczyni tronu. Księżniczka ma jednak swoje plany i nie pozwoli, by ktokolwiek je pokrzyżował, zwłaszcza zwykły drużynnik. Tymczasem zaklęcie nad Martwą Ziemią w zastraszającym tempie traci moc i wkrótce otworzy przejście do niedostępnych do tej pory krain… Tak oto rozpoczyna się kolejny tom cyklu „Kraina Martwej Ziemi”. Jacek Łukawski w „Gromie i szkwale”, kontynuacji powieści „Krew i stal”, zupełnie nie cacka się z czytelnikiem, nie głaska po głowie i nie prowadzi za rękę, tylko wrzuca bez ostrzeżenia w sam środek akcji, dokładnie tam, gdzie zakończył pierwszą powieść.

    Finał pierwszego tomu nie napawał optymizmem, teraz też wszystko wskazuje na to, że sytuacja jest beznadziejna i szanse na pozytywne zakończenie wielu spraw są nikłe. Autor nie oszczędza bohaterów, zwłaszcza Arthorna – drużynnik cały czas cierpi, jest ranny, odurzony, zmęczony, głodny, przerażony lub poniżony, z jednych kłopotów pakuje się w kolejne. Do tego dochodzi szalona gonitwa i walka z czasem. Pozostali bohaterowie, których już poznaliśmy, jak Marcas czy Gwydon, także nie mają łatwego życia, zwłaszcza że lord Auriss nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Do tego mroczna siła, która objęła rządy w Nife, nie pozwala o sobie zapomnieć, gdyż konsekwentnie dąży do zrealizowania pewnego planu, w którym kluczowe role odgrywają księżniczka Wondettel oraz starożytny artefakt, będący w posiadaniu Arthorna. Grunt usuwa się wszystkim spod nóg i wydaje się, że dla nikogo nie ma już ratunku…

    Druga powieść w dorobku Jacka Łukawskiego prezentuje się zdecydowanie lepiej niż debiut. Na pochwałę zasługuje wykreowanie bohaterów, w końcu zyskali na autentyczności, nie są bezwolnymi lalkami w rękach przeznaczenia, zaczynają myśleć, czuć, walczyć z przeciwnościami, które napotykają. Dotyczy to szczególnie Arthorna – obok jego poczynań i rozterek nie możemy przejść obojętnie, nie jest już elementem krajobrazu, lecz postacią z krwi i kości. Wydarzenia obserwujemy nie tylko z jego perspektywy, ale także Garharda, Marcasa, Gwydona czy nawet Aurissa. Sporo miejsca dostają też postaci kobiece, zwłaszcza Azure, która okazuje się być antypatyczna i do szpiku kości zła, choć w swoim mniemaniu postępuje właściwie. Każda z tych osób będzie musiała poświęcić bardzo wiele, by zachować życie, honor czy zapewnić równowagę świata. Jeśli chodzi o warstwę fabularną, to znów mamy do czynienia z powieścią drogi. Arthorn ponownie wyrusza za Martwicę, ale jego podróż jest zupełnie inna – samotna i wyniszczająca, a na domiar złego prowadzi praktycznie do punktu wyjścia. Przynosi mu za to rozwiązania kilku zagadek z mrocznej, sięgającej początków świata przeszłości (np. to, czym właściwie jest miecz, który znalazł się w jego posiadaniu, i dlaczego jest tak ważny, a zarazem niebezpieczny), a także tych, które dotyczą znanej mu rzeczywistości.

    Tym razem wątki powieści rozwijają się dużo szybciej, zwroty akcji są nagłe i zaskakujące, a napięcie, które zaczynamy odczuwać już od pierwszych stron, towarzyszy nam do samego końca. Poczucie zagrożenia, ściganie się z czasem i wrażenie nieuchronności złego losu nie odpuszczają czytelnika, są tylko łagodzone przez obecny w powieści humor i – co już chyba możemy uznać za charakterystyczne dla Łukawskiego – nawiązania do znanych motywów nie tylko z literatury fantasy.

    Już na pierwszy rzut oka da się zauważyć, że książka jest przemyślana, nie ma tu przypadkowości, wszelkie informacje ujawniane są starannie i w konkretnym celu, dzięki czemu wiele rozwiązań zastosowanych w poprzedniej części – „Krwi i stali” – wydaje się być uzasadnionych. Znany nam świat zostaje rozbudowany, rozszerza się o kolejne krainy, „państwa” oraz rasy, o których do tej pory wiedzieliśmy mało lub zupełnie nic. Poznajemy zatem nie tylko historię czartów, ale też Dwargów – niesamowitych ludzi gór stworzonych od podstaw przez Łukawskiego, oraz wyjętych prosto z powieści Neila Gaimana ludzi nieba.

    W stosunku do debiutu, w warstwie językowej zaszło kilka zmian: opisy są bardziej obrazowe, dialogi dopracowane, stylizacja na staropolszczyznę złagodzona, a relacje z walk zyskały na wyrazistości. Autor nie zrezygnował na szczęście z dbałości o detale, zwłaszcza przy opisach bitew. Razić mogą jedynie pewne potknięcia w samej pisowni, jak np. imię Oflan i Olfan określające jedną postać czy „zanim” zamiast „za nim”. A co z wulgaryzmami? Pojawiają się, a jakże, tym razem jednak nie ograniczają się do dwóch czy trzech, lecz są bardziej wyszukane, a prym w ich rzucaniu wiedzie… księżniczka.

    Jeśli chodzi o stronę graficzną powieści, to ponownie mamy do czynienia ze starannie wydaną książką. Znajdziemy tu mapkę powieściowego świata oraz ilustracje Rafała Szłapy, a na okładce z zakładkami grafikę, wykonaną przez samego Jacka Łukawskiego.

    Podsumowując, „Grom i szkwał” jest książką wartą polecenia. Stanowi bardzo dobrą kontynuację serii, a ponadto rozbudza apetyt na więcej. Znów zostawia czytelnika w punkcie oczekiwania na dalszy rozwój wypadków, które na pewno przejdą nasze najśmielsze wyobrażenia.

  • SPOT ma już gotowy plan

    Psst, czy mamy tu osoby wybierające się na SPOT 2017? Pewnie, że mamy, dlatego też na naszej stronie dostępny jest już pełny, godzinowy plan wydarzenia. Sprawdźcie sami, bo jest się na co szykować.

    Łącznie przygotowanych zostało 48 godzin atrakcji, wśród których poza larpami i grami terenowymi znalazły się także sesje rpg, gry planszowe, praktyczne warsztaty i inne ciekawe punkty. My jednak nie będziemy zdradzać za dużo, bowiem cały plan znaleźć możecie tutaj.

  • Zgarnij swoją rolę w Fornostowym LARP-ie!

    Powoli kończy się czas, który został do zgłoszenia się na Fornostową grę główną. Dla przypomnienia, jej opis znajdziecie TUTAJ. Wszystkich chętnych zapraszamy na mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.. Pamiętajcie, że im szybciej się zgłosicie, tym więcej zdołacie ustalić!

    Fornost banner

  • Piętnastolecie Akademii Fantastyki

    Chyba nasz Flash wymaga lekkiego uzupełnienia, bowiem w najbliższą niedzielę warto wybrać się także do Pszczyny. Konkretnie na Piętnastolecie Akademii Fantastyki i Japońskich Sztuk Walk "Jedi-Takeda". Od godziny 10 do 21 w pszczyńskim parku czekać na Was będzie naprawdę sporo ciekawych atrakcji z różnych dziedzin. Będą pokazy jednostek sił specjalnych, ratownictwa medycznego oraz sztuk walki rodem z Dalekiego Wschodu, wystawa samochodów, a nawet fantastyczna ciufcia. Pojawią się postacie rodem z Gwiezdnych Wojen i uniwersum Władcy Pierścieni, a wybrani szczęśliwcy napotkają na swojej drodze beskidzkich zbójników. Z kolei dla fanów bardziej stacjonarnych form rozrywki przygotowano games room. Naprawdę nie przesadzimy pisząc, że każdy znajdzie tam coś dla siebie, niezależnie od wieku. Szczegóły musicie jednak poznać sami.

  • Pokaż swoje AlterEgo w czasie Cytadeli

    Jak na festiwal fantastyki przystało, Cytadela zaprasza wszystkich na konkurs kostiumowy AlterEgo, który odbędzie się w sobotę 27 maja na terenie Twierdzy Modlin. Jeśli czujesz, że to właśnie Twój strój zrobi największe wrażenie - koniecznie zajrzyj poniżej.

    Łączna pula opublikowanych dotychczas nagród gotówkowych to 3000 zł za trzy pierwsze miejsca w trzech kategoriach: najlepszy cosplay, najlepszy projekt własny i najlepsza prezentacja sceniczna. Ponadto, każdy zakwalifikowany uczestnik może liczyć na zwrot 50% ceny akredytacji. Jako bonus dodamy jeszcze, że nad całością pieczę sprawuje Zula Costumes, natomiast samą imprezę poprowadzi Jakub Ćwiek.

    Nie zastanawiajcie się jednak zbyt długo, bowiem zgłoszenia przyjmowane są tylko do 15 maja. Regulamin oraz odpowiednie formularze możecie znaleźć tutaj. Powodzenia!

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #28

    Kurz po Pyrkonie już powoli opada, pora zatem poszukać kolejnych wydarzeń wartych odwiedzenia. Nieważne, czy jesteś tuż po maturach, czy właśnie powoli nadciąga piękny czas zwany sesją - zajrzyj do naszego Poniedziałkowego Flasha Konwentowego i sprawdź, gdzie jechać by zapomnieć. W tym tygodniu polecamy Sakurakon V, Dzień Darmowego Komiksu, Filozofikon 2 i Złoty Gryf.

  • Relacja z konwentu: Pyrkon 2017 - Czy było warto?

    PYRKON 2017
    28-30 kwietnia
    Pyrkon. Chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć cóż to za impreza, ale dla tych, którzy jeszcze nie wiedzą – jest to największy Festiwal Fantastyki w Polsce. Jak co roku przyciągnął rzesze ludzi do Poznania. Tym razem data wydarzenia przypadła na ostatni weekend kwietnia, tj. 28-30.04. Pogoda nas nie rozpieszczała, bo najcieplej nie było. Nie ostudziło to jednak naszego zapału i bawiliśmy się świetnie. Po więcej szczegółów zapraszam do rozwinięcia.

  • XIX Tolk-Folk pod patronatem

    No to może jeszcze jeden patronat? Tym razem nasz smok pojawi się w miejscu, w którym pewnie nie wywoła większego zdziwienia. Mowa tu o wydarzeniu znanym jako XIX Tolk - Folk, które odbędzie się w dniach 17-23 lipca w Bielawie. Wyjątkowe miejsce dla każdego fana twórczości J.R.R. Tolkiena, gdzie weźmiecie udział w bitwach, koncertach, prelekcjach i konkursach. Przede wszystkim jednak spotkacie osoby podzielające Waszą pasję, która w Bielawie nie dozna żadnych ograniczeń.

  • Złoty Gryf pod patronatem

    Białystok - to miasto nieczęsto gości na konwentowej mapie Polski. Pora to zmienić i zaprosić Was na białostocki dzień fantastyki, znany szerzej jako Złoty Gryf, który objęty został naszym patronatem medialnym. To jednodniowe wydarzenie o charakterze konwentu obfitować będzie w naprawdę sporą ilość atrakcji, podzielonych na osiem bloków tematycznych: blok fantastyki, blok azjatycki, blok anglojęzyczny, blok naukowy, blok konkursowy, blok bitewny, blok planszowy, blok warsztatowy oraz blok konsolowy, dlatego z całą pewnością nie zagości na nim nuda.  Więcej szczegółów zdradzić jednak nie zamierzamy, bowiem poznacie je już 13 maja.

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #27

    Majówka w pełni i nawet pogoda jakby trochę lepsza, dlaczego by zatem nie sprawdzić, gdzie można się wybrać w następny weekend? Pomoże Wam w tym nasz Poniedziałkowy Flash Konwentowy, w którym pojawił się częstochowski Star Wars Day.

  • Recenzja książki: Vladimir Wolff - „Minuta przed północą”

    minutaprzedpolnoca

    Vladimir Wolff - „Minuta przed północą”

    warbookAutor: Vladimir Wolff
    Wydawnictwo: Warbook
    Liczba stron: 320
    Cena okładkowa: 36,90 zł

     Jednym z pisarzy, którzy mieli największy wpływ na współcześnie rozumianą fantastykę postapokaliptyczną (nie piję tu do ojców gatunku, jak Zelazny, Tevis czy Priest) jest dziennikarz i publicysta z Rosji, Dymitr Głuchowski. Wykreowana przez niego w „Metrze 2033” wizja podziemnego życia po wojnie okazała się istnym strzałem w dziesiątkę, zapoczątkowując nie tylko jeden z bardzo popularnych cyklów, ale wręcz całe uniwersum, w którym swoje powieści miały osadzać dziesiątki aspirujących twórców. Jak się jednak okazuje, „szkoła Głuchowskiego” to nie tylko zapaleńcy opowiadający swoje historie w świecie wykreowanym przez Rosjanina, ale też liczni naśladowcy. Swoich sił w tej konwencji postanowił spróbować również Vladimir Wolff, do tej pory autor powieści sensacyjnych i political fiction – jego nowa powieść, „Minuta przed północą”, to właśnie postapokalipsa.

    Matthias Holt i Hans Gruber są stalkerami – w świecie po wojnie atomowej rozumianymi jako straceńcy, którzy wyruszają na spustoszoną powierzchnię, by pośród ruin szukać skarbów minionej epoki. Ich domem jest Berlin, a właściwie tunele podmiejskiego metra zamieszkiwane przez ledwie trzydzieści tysięcy osób, wiecznie cierpiących głód i niedostatek, toczących ze sobą małe ideologiczne wojenki w ciasnym podziemiu. Kiedy podczas rutynowej wyprawy pracodawca dwójki awanturników ginie, a w ich ręce dostaje się dziwny rysunek techniczny, dowiadują się o istnieniu – gdzieś na południu Niemiec – przedwojennych bunkrów przygotowanych właśnie z myślą o nadchodzącej wojnie. W założeniu miały być składem zapasów umożliwiających dużej grupie ludzi przetrwanie trudnych czasów, może nawet budowę nowego świata na ruinach starego. Zaciągnąwszy parę długów i wplątawszy się w kłopoty, przez które w metrze robi się dla nich zbyt gorąco, dwaj komandosi wyruszają na ryzykowną wyprawę, która ma przynieść im bogactwo albo śmierć. Nie spodziewają się jednak, że poszukiwany przez nich schron jest czymś zupełnie innym...

    O „Metrze 2033” nie wspomniałem przypadkowo – chociaż nigdzie nie ma ani słowa wzmianki o tym, jakoby powieść Wolffa osadzona była w uniwersum Głuchowskiego, trudno oprzeć się wrażeniu, że wpływ „Metra” na tę powieść był olbrzymi. Tu i tam mamy do czynienia ze stacjami, z których każda stanowi osobne państwo i część ogromnej pajęczyny wzajemnych animozji. Anarchiści, neonaziści, komuniści, nawet jakiś kalifat... Po powierzchni hasają w najlepsze wykręcone mutanty i ludzie przypominający żywe trupy, zaś największymi bohaterami zatęchłego lochu są stalkerzy, którzy, niezrażeni niezbyt przyjazną florą i fauną, brną w ten radioaktywny śmietnik, aby wyrwać z jego trzewi coś, co uczyni życie łatwiejszym. Ma to swoje dobre i złe strony – jeśli ktoś „Metro” polubił, tutaj poczuje się jak w domu. Jeśli zaś nie...

    Fabularnie jest względnie solidnie, ale bez rewelacji. Pojawia się kilka nieoczekiwanych zwrotów związanych z ukrytymi dążeniami bohaterów, dość oklepany wątek nadprzyrodzony z udziałem młodego towarzysza dwójki komandosów o wdzięcznym imieniu Nerd, zalatujący lekko paranormal horrorem w japońskim wydaniu, trochę transobscenicznych okropności oraz całkiem obrazowe opisy nagłej, paskudnej śmierci, jaka spotyka różnych członków wyprawy w poszukiwaniu przedwojennych skarbców. Raz czy dwa razy przyszło mi zazgrzytać zębami, kiedy szczęśliwe zbiegi okoliczności spychające bohaterów na właściwy tor albo ratujące ich z opresji wydawały mi się zbyt nieprawdopodobne – nawet mimo ich późniejszego wyjaśnienia do końca towarzyszyło mi poczucie złamanej imersji i świadomość, że to tylko książka.

    Sytuacji nie poprawili jej bohaterowie. Chociaż przekomarzanki Holta i Grubera dają czasem powód do uśmiechu, ani jeden, ani drugi nie ma w sobie nic, co czyniłoby go postacią barwną, ciekawą – ot, typowi wymachujący bronią twardziele, jakich pełno w tego typu opowiastkach. Podobnie jest z całą masą bohaterów drugoplanowych – jednakowo szarych, brudnych, definiowanych jedynie przez swoją chęć przetrwania, która, jak to w postapo bywa, popycha ich do różnych okropności. Z żadnym z nich nie sposób sympatyzować, żaden też jakoś szczególnie nie zapada w pamięć.

    Z moich narzekań moglibyście wywnioskować, że „Minuta przed północą” jest powieścią beznadziejną. Otóż nie jest – jasne, mogłaby być dużo lepsza pod kilkoma względami, ale skłamałbym mówiąc, że ani przez chwilę nie bawiłem się dobrze podczas lektury. Nową książkę Wolffa mogę szczerze polecić fanom Uniwersum Metro – tacy bez żadnego powodu odnajdą się w tej wizji powojennego świata i na pewno sprawi im ona sporo radości. Tym, którzy „Metra” nie strawili, pewnie lepiej będzie po prostu poczytać coś innego – nie znajdą tu niczego, co przekonałoby ich do zmiany zdania. Jeśli zaś cykl Głuchowskiego ani cię grzeje, ani ziębi, z „Minutą przed północą” prawdopodobnie będzie dokładnie tak samo.

  • Pigułka Wrocławskich Dni Fantastyki

    Do Wrocławskich Dni Fantastyki jeszcze trochę czasu zostało, ale już teraz pomożemy Wam dobrze się do nich przygotować. Wszystko za sprawą niewielkiej “pigułki”, z której dowiecie się, jak nabyć bilety lub jak zostać wolontariuszem. Pojawią się też smoki.

  • We want YOU to help "ANGEL.A"!

    Nie tak dawno temu pisaliśmy o polskim projekcie filmowym z gatunku science-fiction - “ANGEL.A”. Jest to film tworzony z pasji, dzięki któremu twórcy chcą przełamać panujący w naszym kraju stereotyp, iż bez wielkiego budżetu nie da się zrobić interesującego kina z gatunku fantastyki naukowej. Sama pasja czasem jednak nie wystarczy, dlatego teraz macie okazję dołożyć do niego swoją cegiełkę i stać się częścią projektu.

    Wszystko za sprawą zbiórki prowadzonej za pośrednictwem portalu PolakPotrafi.pl, gdzie do 26 maja możecie pomóc “ANGELI” stać się rzeczywistością. Poza opisem fabuły i zwięzłym przedstawieniem tego, co już udało się przygotować, znajdziecie tam także sylwetki twórców i aktorów, razem z charakterystyką ich pracy i dotychczasowego dorobku. Nie chcemy zdradzać za dużo, ale z pewnością są to osoby, które znają się na swoim fachu.

    Podobnie jak na innych stronach tego typu, sami wybieracie kwotę, jaka ma powędrować na konto projektu, a każda z nich wiąże się z inną nagroda. Chcieliście kiedyś zobaczyć swoje nazwisko w napisach końcowych filmu? Teraz macie taką okazję! Wcielcie się w rolę mecenasów kultury i pokażcie, że nie jest Wam obcy los polskiej kinematografii!

    ANGEL.A

  • Poniedziałkowy Flash Konwentowy #26

    No hej, jak Wam mija poniedziałek? Jakby nie mijał, zapraszamy do zapoznania się z naszym Poniedziałkowym Flashem Konwentowym, w którym przyszła pora na kilka słów  o największym w Polsce konwencie miłośników fantastyki, który zwie się Festiwal Fantastyki Pyrkon. Fanów seriali zainteresuje też pewnie krakowski SerialCon.

  • Recenzja książki: Jacek Łukawski - „Krew i stal”

    krew i stalJacek Łukawski - „Krew i stal”

    sqn Autor: Jacek Łukawski
    Wydawnictwo: SQN
    Liczba stron: 384
    Cena okładkowa: 34,90 zł

    U podnóża Smoczych Gór, w starym, zapomnianym klasztorze ukryty jest artefakt, który może zmienić porządek świata. Z twierdzy granicznej królestwa Wondettel wyrusza z misją ratunkową niewielki oddział żołnierzy. Przewodzi mu zaprawiony w bojach Dartor, ale prawdziwy cel podróży zna jedynie królewski wysłannik, drużynnik Arthorn. Wykonanie zadania może być niezwykle trudne, gdyż droga do klasztoru prowadzi przez Martwą Ziemię – skażoną śmiertelną magią krainę, do której od ponad stu pięćdziesięciu lat nikt się nie zapuszczał... Tak oto zaczyna się pełna niebezpieczeństw i niezwykłych przygód wyprawa. Brzmi sztampowo? Nic bardziej mylnego, gdyż ta ekspedycja to dopiero początek historii, jaką serwuje nam w swoim literackim debiucie Jacek Łukawski. Dokłada do tego króla na łożu śmierci, niezadowoloną ze swego losu księżniczkę, dworskie intrygi, planowany zamach stanu i tajemniczych szarych ludzi zza Martwej Ziemi. W dodatku trup – nie tylko ludzki – ściele się tu gęsto.

    Historia fabularna rozwija się powoli, odsłaniając kolejne wątki opowieści i ujawniając elementy niezbyt rozległego, choć interesującego quasi-średniowiecznego świata, którego klimat oparty jest na dość bliskich polskiemu czytelnikowi słowiańskich legendach i mitologii. Zamiast krasnoludów czy elfów mamy tu rodzime czarty, dziwożony, wiły, utopce, a także całą galerię bóstw – można tylko ubolewać nad tym, że Łukawski poświęcił im tak mało miejsca.

    Językowo „Krew i stal” w ogóle nie przypomina literackiego debiutu. Styl Jacka Łukawskiego jest plastyczny, a narracja dynamiczna, bogata w nagłe zwroty akcji. Pomagają one w budowaniu napięcia i poczucia zagrożenia, które ciągle towarzyszy bohaterom powieści, nie dając chwili oddechu ani im, ani czytelnikowi (niestety, na dłuższą metę może to być nieco męczące). Dbałość o detale w wielu wątkach, opisach stroju czy broni sprawia, że świat przedstawiony potrafi zaskoczyć szczegółowością. Ciekawy jest także sposób prowadzenia dialogów, gdyż Łukawski z powodzeniem wykorzystuje stylizację na staropolszczyznę, w dodatku różnicuje ją ze względu na bohaterów (np. wieśniacy mówią gwarą). Widać również, że autor posiada wiedzę o broni, wojskowości i średniowieczu. Niestety, opisom walk brakuje wyrazistości, często ograniczają się do technicznego przedstawienia poszczególnych ruchów bronią bądź uników, a ich zrozumienie może sprawiać trudność osobom, które na wojaczce zupełnie się nie znają. Nie przeszkadza to jednak w odbiorze całości tekstu.

    Zaletą powieści jest także delikatny humor, który powoduje, że czasami mimo woli uśmiechniemy się pod nosem, a także nawiązania do motywów z innych książek fantastycznych – któż bowiem spodziewa się tu długowłosego wędrowca noszącego na plecach dwa miecze czy samotnego dziewczęcia podróżującego przez las z wypełnionym łakociami koszyczkiem?

    Niestety, mimo wielu zalet, książka ma znaczącą wadę, a jest nią główny bohater – mało wyrazisty, pozbawiony jakiejś konkretnej motywacji do działania. Przez dłuższy czas zastanawiałam się, kto właściwie jest głównym bohaterem powieści, bo drużynnik Arthorn wydawał mi się mało istotną postacią drugoplanową. Niby poznajemy fragmenty jego trudnej przeszłości, które powracają w snach czy wspomnieniach, ale odniosłam wrażenie, iż ich wpływ na Arthorna jest niewielki. Ten właśnie bohater, żyjący w świecie, gdzie z magią ma się często do czynienia, nie wierzy, że starożytny artefakt znaleziony w zapomnianym klasztorze, może mieć jakąkolwiek moc, a niezwykłe stworzenia, o których wspominają opowieści przodków, istnieją naprawdę! Arthorn wydaje się być bezwolną kukłą, która poddaje się przeznaczeniu. Z czasem jednak można się do niego przyzwyczaić i ta jego bierność przestaje razić. Z postaciami drugoplanowymi jest podobnie – większych emocji nie budzą nawet ci, których można wstępnie określić jako złych, bo albo są „płascy”, albo wiemy o nich zbyt mało.

    Jeśli chodzi o stronę graficzną książki, to wydawnictwo SQN stanęło na wysokości zadania. Okładka ze skrzydełkami, choć „krwawa”, przyciąga wzrok. W środku mamy też mapkę fragmentu świata opisanego w powieści oraz osiem czarno-białych ilustracji wykonanych przez Rafała Szłapę. Każdy rozdział rozpoczyna się ozdobnym inicjałem, co nadaje książce eleganckiego charakteru.

    Czy warto sięgnąć po „Krew i stal”? Według mnie tak. Wartka, pełna akcji i zaskakująca fabuła, ciekawy świat, trochę tajemnic i polityki zapewnią ciekawą rozrywkę, chociaż nie będą wymagały większego intelektualnego zaangażowania (poza sytuacjami, gdy autor zaserwuje nam mniej lub bardziej zauważalne nawiązanie). Otwarte zakończenie daje nadzieję na więcej, być może nawet coś lepszego. Minusem powieści z pewnością są bohaterowie, którzy po prostu tylko są – można się do nich przyzwyczaić, ale na inne emocje nie ma co liczyć.

  • Recenzja książki: Paweł Majka - „Wojny przestrzeni”

    wojnyprzestrzeniPaweł Majka - „Wojny przestrzeni”

    genius creationsAutor: Paweł Majka
    Wydawnictwo: Genius Creations
    Liczba stron: 664
    Cena okładkowa: 39,99 zł

    Wydany w roku 2014 „Pokój światów”, debiutancka powieść Pawła Majki, znanego również z kilku książek w Uniwersum Metro, był książką, która wprowadziła coś nowego i świeżego do polskiej fantastyki. Do dzisiaj trudno jest określić dokładnie ramy gatunkowe tej pozycji, zawierającej w sobie mieszankę motywów podanych w sposób, który nawet wydawnictwo zwykło określać mianem „majkowych”. Po pierwszym tomie długo przyszło nam czekać na kontynuację, niemniej jednak te trzy lata zaowocowały powieścią kilkukrotnie przekraczającą objętością poprzedniczkę. „Wojny przestrzeni” są zaś tym bardziej specyficzne, że akcję powieści, która luźno mogłaby przywodzić na myśl urban fantasy przeniosły... w kosmos. Czyżby więc zemsta miała trwać wiecznie?

    Statek patrolowy OTG „Dorka”, na którego pokładzie chorąży Adam Drygieł ma zaszczyt przeżywać swoje pierwsze rozterki miłosne, próbując przekonać niedostępną, choć piękną jak malowanie (dosłownie) Marikę do zauważenia jego obecności w sposób inny niż oficjalny, trafia w nie najszczęśliwsze okoliczności. Któż jednak mógłby się spodziewać, że planowany postój na orbicie Kallisto, na stacji wybudowanej na szczątkach bogini Tiamat, niegdyś wskrzeszonej i z powrotem uśmierconej, okażą się dla statku i misji zgubne? Oto bowiem smoczyca za sprawą nieznanych jeszcze osób budzi się ponownie, sprawiając, że załoga „Dorki” musi się ewakuować – w wyniku czego Drygieł, wraz z wiernym, choć dość ironicznie nastawionym do życia towarzyszem Petyrem Hoygrenem, pakują się do kapsuły ratunkowej i dryfują przez kosmos prosto w ręce... piratów?

    Niemal dwieście lat wcześniej Mirosław Kutrzeba próbuje skontaktować się z księciem Markiem, rezydującym w Belgradzie i posiadającym, być może, jakieś informacje na temat Szóstego – ostatniego z ludzi odpowiedzialnych za śmierć jego rodziny. Kolejne spotkania w mieście nie dają jednak jednoznacznej odpowiedzi, mieszając mu tylko jeszcze bardziej w głowie i udowadniając, że nie on jest tu tym, który dyktuje warunki. Miasto okazuje się być punktem, w którym ścierają się różne siły – i wszyscy jednakowo chętnie pozbyliby się niewygodnego mściciela, który zdążył już im zaleźć za skórę. Muszą jednak najpierw pozbyć się Zmory...

    Sięgając po „Wojny przestrzeni” należy się szykować na naprawdę solidną mieszankę gatunkową. Jeśli ktoś czytał „Pokój światów” jakiś czas temu, może poczuć się srogo zagubiony – książka zaczyna się wątkiem „kosmicznym”, który koresponduje z poprzednim tomem tylko poprzez obecność namalowanej postaci – Mariki, która odpowiada za łączność na statku. To wybitnie absurdalny pomysł – wykorzystywać, zamiast klasycznie-nowoczesnych metod znanych z książek sf, właśnie Malowaną Moskwę. Ma to sens, ale nie jest chyba pierwszym, co mogłoby przyjść do głowy człowiekowi, który szukałby dla żyjących w obrazach ludzi zastosowania praktycznego. Wracając jednak do głównej myśli: przeskoki pomiędzy wątkami i postaciami, znane już z poprzedniego tomu, tutaj występują również, są jednak bardziej wyraźne, bo obejmują więcej czasów i perspektyw. Mamy więc panów z kapsuły ratunkowej „Dorki” w roku 2172, Malowaną Moskwę, również w przyszłości, do tego dołącza później Mars i urządzona na nim kolonia bogów pod rządami Wandy; z drugiej strony jest „przeszłość”, czyli aktualne działania Kutrzeby i ukrywający się Korycki. Wszystko to podawane jest w formie krótkich fragmentów na przemian, tworząc wrażenie chaosu informacyjnego i wymagając dłuższego czasu, aby przyzwyczaić się do takiej postaci i oswoić z wydarzeniami rozgrywającymi się na rożnych płaszczyznach. Potem już jest z górki.

    Dość absurdalny pomysł, który ujawnia już okładka, przedstawiająca, jak się okazuje, kapsułę ratunkową Drygła i Hoygrena tuż przed przechwyceniem jej przez Czarną Sarę – okręt piracki, jest jednym z najciekawszych w powieści. Obraz klasycznego od strony wizualnej statku rodzi szereg pytań, rozpoczynających się od słowa „jak” – nie należy się jednak martwić, wszystko zostało zgrabnie wyjaśnione. Pływający w próżni kosmicznej jak na falach mórz piraci, odtwarzający wciąż szanty w celu wywołania zakłóceń i obniżenia morale przeciwnika (skutecznie, chociaż bardziej niż lęk wywołując zapewne osłupienie), dowodzeni przez samego Burzymura wiozą jednak tajemnicę większą niż to, jak stary olbrzym mógł przetrwać dwieście lat i wyruszyć w rejs po kosmosie. Co tu dużo mówić – będzie się działo.

    Równie urokliwa jest Malowana Moskwa, jak się okazuje bardzo rozbudowana przez kolejnych jurodiwych malarzy. Ród Rostowów, chociaż nadal trzymający tam władzę, nie ma już monopolu na życie w obrazach, miasto rozrosło się więc i zyskało specyficzną strukturę, zawierającą, jak większość starych grodów, swoje mroczne tajemnice. Wspomniana na początku Marika szybko jednak ustępuje miejsca na pozycji głownej bohaterki Oldze Rostow, wokół której obracać się będą dzieje miasta i jego powiązań z rzeczywistością – jak się okazuje, wielu uznało Malowaną Moskwę na miejsce, w którym warto mieć jakieś kontakty.

    W obliczu tych wątków stary, „dobry” Kutrzeba okazuje się niemal nudny, a jego misja – odrobinę zbyt daleko pociągnięta. Ale tylko do pewnego momentu, w którym wszystkie fragmenty układanki zaczną do siebie pasować i odkrywa się połączenie pomiędzy wszystkimi przedstawionymi czasami. Mało mamy za to Marsjan – pan Nowakowski co prawda się pojawia, ale tylko na chwilę, reszta to kontynuacja tylko lekko zarysowanego wątku z pierwszego tomu. Organizacja Ludzkościowców ma się dobrze i obmyśla kolejne teorie odnośnie tego, co właściwie Marsjanie robią na Ziemi i czy rzeczywiście ich przybycie było tak nieudane, jak sami twierdzą. W roli spiskowców dostajemy zaś pisarzy-fantastów (z najgłośniejszymi polskimi nazwiskami na czele), którzy, jak się okazuje, widzą więcej i są przez to niebezpieczni (zwłaszcza we własnym mniemaniu). Ale i trochę racji mogą mieć.

    Co do całości muszę jednak przyznać, że odczucia miałam dość mieszane. Spowodowała to w znacznej mierze mnogość wątków, motywów i postaci, która w pewnym momencie wydawała się wręcz przesadna. Jeśli miałabym określić książkę pobieżnie, jednym słowem, byłoby to zapewne „przekombinowana”. Sporo do tego wrażenia dokłada Malowana Moskwa, będąca zbiorem elementów niekonieczne pasujących do siebie. Widzę w tym celowe działanie, które dodaje sporo do uroku powieści, stanowi jednak o jej przyciężkim charakterze, jakby przeładowanej ilością ozdobników. Również postać Olgi, która początkowo sprawiała wrażenie solidnej i charakternej, późnej okazała się bardzo powierzchowna – zamiast pewnej siebie kobiety zdecydowanej walczyć o swoje dostaliśmy panienkę, która tupie nóżką i głośno krzyczy o swojej roli, ale w rezultacie jest jedynie przerzucana pomiędzy lokacjami przez bohaterów, którzy więcej robią, a mniej mówią. Mocną stroną jest za to zakończenie – czy odkrywcze, czy banalne, każdy musi ocenić sam, dla mnie było jednak zaskoczeniem nie tylko przez samą koncepcję, ale przez to, że... się udało. Z tymi bohaterami, z ich charakterami, całą otoczką niekończącego się pościgu za zemstą.

    „Wojny przestrzeni” bardzo różnią się od „Pokoju światów”. Przede wszystkim skalą przedsięwzięcia - i nie mówię tu o samej liczbie stron, a o tym, jak szeroko została zarysowana fabuła. W tomie drugim rozmach (i stopień komplikacji) jest o wiele większy, książka jest trudniejsza w odbiorze, ale też i więcej radości z czytania jej będzie miała osoba zaznajomiona z klasyką polskiej literatury fantastycznej. Z drugiej strony powieść ta nie jest już opisem konkretnej misji, a całościową analizą konsekwencji, jakie ona wywołała, z reakcjami społeczeństwa włącznie. Jest tego dużo – ale i jest na co popatrzeć, w co się zagłębić i w czym odkrywać bogactwo szczegółów. Czy to jednak koniec historii? Niekoniecznie...

  • Jak NIE wydawać swojej pierwszej książki

    Nim zacznę wywód, pragnę poinformować, że poniższy tekst dostępny jest (wyłącznie w całości) do dowolnej niekomercyjnej publikacji. Wszelki kontakt w związku z tekstem (pytania, sugestie) pod adresem Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript..

    Nie będę koncentrował się na wszystkich możliwościach, jakie ma przyszły debiutant – skoncentruję się tylko na jednej, tej związanej z zapłaceniem za wydanie własnego tekstu. Na początek wyjaśnię, czym w ogóle jest „vanity publishing”, w skrócie „vanity” – usługa pośredniczenia w wydaniu książki. Czyli w teorii nic złego. Jednak już sama nazwa może wzbudzić podejrzenia, wszak angielskie „vanity” to „próżność” – i w istocie ten system wydawniczy ma na celu dosłownie łechtać ego autora, który pragnie ujrzeć swoje nazwisko na okładce. W końcu wielu z nas marzy o wydaniu książki, a realia rynku są bezlitosne (zwykłe prawo dżungli: przetrwają najsilniejsi).