Magia w książkach o tematyce fantasy jest zwykle dosyć prostą mechaniką. Rodzisz się z darem, uczysz się odpowiednich formułek i gestów, czasem machasz magicznym patykiem w ściśle określony sposób i już. Mamy zaklęcie. Bardzo często nawet i bez tego można użyć jakiejś prostej lub niekontrolowanej magii. Przez podobne zabiegi możemy postrzegać z mniejszym szacunkiem tych, którzy szkolą się w arkanach czarodziejstwa. Przecież wystarczy się urodzić z mocą, a reszta to już tylko kwestia czasu. Na ratunek przybywa jednak rycerz na białym koniu pod postacią Aleksandry Janusz ze swoją powieścią "Asystent Czarodziejki".
Przygodę zaczynamy od obwieszczenia, że świat został uratowany. Pierwszą (na szczęście mylną) myślą jest to, że książka ma formę retrospekcji opowiadającej historię od zakończenia. Na szczęście prawda jest bardziej skomplikowana. Vincent Thorpe, będący asystentem potężnej czarodziejki – Szalonej Meg, znanej też jako Margueritte de Breville de Branche d’Ambre, wykonuje razem ze swoją nauczycielką specjalne zadania na terenie całej Arborii – krainie, w której toczy się akcja powieści. Meg interesują głównie prace archeologiczne i tajemnice związane z Rozdarciem, które doprowadziło do zniknięcia połowy kontynentu i powstania potężnej anomalii, z której raz na jakiś czas wypełzają straszne Pustkostwory oraz trolle. Oczywiście, czarodzieje Arborii poradzili sobie z tym problemem, roztaczając magiczną barierę chroniącą przed zalewem armii stworów i jedynie od czasu do czasu garstka z nich przechodzi przez szczeliny. Sam Vincent nie posiada Źródła, będącego podstawą do rzucania zaklęć. Mimo 24 lat stażu i niemałej wiedzy starannie przekazywanej mu przez Margueritte, nasz bohater może wykonywać jedynie proste uroki. Nie jest on jednak całkiem pozbawiony atutów, gdyż z jakiegoś powodu jego kanały energetyczne mają potężną przepustowość, zdolną przetransferować ogromne ilości mocy. I właśnie do tego głównie wykorzystuje go Meg.
Długo nie wiemy co jest głównym wątkiem powieści. Z początku wydaje się, że będzie to pojawienie się i walka z Duszosmokiem, ale szybko okazuje się, że jest to zaledwie epizod (choć nie bez znaczenia) w znacznie bardziej zawiłej powieści.
Świat "Kronik Zaginionego Świata" to połączenie czasów przypominających rewolucję przemysłową, z pierwszymi samochodami, powozami, konnymi tramwajami czy fabrykami z magią, powszechnie stosowaną niemal w każdej dziedzinie, poczynając od budownictwa, a na krawiectwie kończąc. Oczywiście nie każdy ma talent, jednak tych, którzy go mają, nie brakuje. Jak wspomniałem we wstępie, magia jest tu nieco odmienna od tego, do czego przywykliśmy. Żeby rzucić zaklęcie, trzeba biegle znać algebrę, geometrię, fizykę i kilka innych nauk ścisłych, żeby szybko i z dużą dokładnością wyliczyć potrzebne parametry. Wektor, ilość jednostek magicznych czy siła grawitacji. Niemal wszystko może mieć wpływ na powodzenie czaru. Na szczęście magowie są długowieczni, więc mają sporo czasu na odpowiednią naukę.
Uważny czytelnik zauważy wiele zapożyczeń ze znanego nam świata, przekonwertowanych odpowiednio na warunki panujące w Arborii. Jako fana postapokaliptycznych klimatów, urzekło mnie skażenie przez Pustkę liczone w mikromerlinach, łudząco podobne w działaniu i opisie do promieniowania wydzielonego przy rozpadzie materiałów promieniotwórczych. Takich jajek wielkanocnych jest znacznie więcej. Choćby magiczne kule czarodziejek i czarodziejów przywodzą na myśl coś między smartphone'ami a laptopem, a język używany w starej Bretanii przedstawiony jest jako... śląski.
Ostatnią i zarazem pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę jest okładka. Mimo że nie ocenia się po niej książki, to jednak często jest jedną z tych cech, na które zwracamy uwagę i jest istotna przy zakupach w księgarni. Bo przecież w momencie, kiedy wyłowimy okiem ładny wzór na półce, istnieje duża szansa, że po niego sięgniemy. Choćby po to, by sprawdzić z czym mamy do czynienia. I tutaj wykonano świetna robotę, bo to właśnie okładka zachęciła mnie do zainteresowania się książką, która okazała się być bardzo dobrą lekturą, od której trudno było się oderwać choć na chwilę.
"Asystent czarodziejki" zdecydowanie jest warty polecenia i mam nadzieję, że trafi do jak najszerszego grona. Jest to nieco inne spojrzenie na fantasy i warto wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi. Szczególnie że książka jest bardzo swojska i lekko się ją czyta. Jedynym minusem jest widoczna kobieca ręka przy kreowaniu powieści i mimo, że to mężczyzna jest głównym bohaterem, czuć tu faworyzowanie kobiet i specyficzne, damskie podejście do tematu. A może to ja przywykłem do męskich postaci w stylu maczo? Nie uważam, że książka jest przez to gorsza, ale części odbiorców może się nie spodobać bohater mający uczucia i pacyfistyczne poglądy.